„Wysłałam mamie zdjęcie tarty z dyni i jak zwykle nie spodziewałam się reakcji. Pierwszy raz od lat zadzwonił telefon”
„Coś się we mnie buntowało. Znałam przecież tę kobietę. Tyle lat milczenia, chłodu, obojętności. Ale tego dnia, przez tartę z dynią, coś się poruszyło. Coś się otworzyło. Nie wiedziałam, czy to był przypadek. Czy może jednak znak zmian”.

- Redakcja
Nie mam wielu zdjęć z dzieciństwa. Kilka kartek w albumie, parę wyblakłych klisz. Najczęściej bez twarzy, bez historii – jakby ktoś nie do końca wiedział, po co robi te zdjęcia. W jednym z nich trzymam misia bez oka, siedząc przy kuchennym stole. Mama z boku, tylko jej dłoń z łyżką widać w rogu. Zawsze taka była – obecna, ale gdzieś poza kadrem.
Mieszkam sama, w centrum dużego miasta, w niewielkiej kawalerce z widokiem na ścianę sąsiedniego bloku. Pracuję zdalnie, piszę teksty – o kosmetykach, zdrowiu, trendach w kuchni roślinnej. Czasem też o tym, co dobrze się klika, choć sama rzadko klikam. Wieczorami gotuję – trochę dla siebie, trochę z przyzwyczajenia. Gotowanie jest dla mnie jak rozmowa, której nikt nie słyszy. Bezpieczne. Nikt nie odpowiada, nikt nie przerywa.
Z matką rozmawiam rzadko. Czasem na święta, czasem gdy wypada. Zazwyczaj kończy się na kilku zdaniach, najczęściej o pogodzie albo o tym, że podrożały jajka. Nie mamy o czym mówić, a może nigdy nie miałyśmy. Jej głos przez telefon brzmi zawsze tak samo: cicho, z dystansem, jakby z innego kraju, gdzie nie istnieją rozmowy o uczuciach.
Czasem, z jakiegoś impulsu, wysyłam jej zdjęcia moich potraw. Nie po to, by się pochwalić. Raczej z nadzieją – dziwną, nieokreśloną – że może coś powie. Że zapyta. Że będzie pamiętała. Ale zazwyczaj nic nie odpowiada. Cisza. Ta cisza jest mi dobrze znana. Taka sama była w naszym domu – gruba jak koc, który dusi, kiedy próbujesz krzyczeć przez sen.
Czasem czuję się, jakbym miała 14 – i znów czekała, aż mama powie "dobrze to zrobiłaś". Ale mama nie mówi. Nie wtedy, nie dziś. I już przestałam na to czekać.
Aż do dnia, gdy upiekłam tartę z dynią.
Przez tartę z dynią coś się poruszyło
Dynia była w promocji. Leżała w koszu obok jabłek, a ja wzięłam ją bez planu. Przypomniało mi się, że kiedyś piekłam tartę z dynią i kozim serem. Smak był nijaki, ale zapach cynamonu kojarzył mi się z czymś bezpiecznym. Wróciłam do domu i zaczęłam kroić miąższ, a w tle leciała stara playlista z piosenkami, które znałam na pamięć. Tarta wyszła znakomita. Żółto-pomarańczowa, pachnąca miodem i imbirem. Zrobiłam zdjęcie i, nie zastanawiając się długo, wysłałam je mamie. Bez opisu, bez pytania. Po prostu zdjęcie ciasta.
Nie spodziewałam się żadnej reakcji. Ostatnio, gdy wysłałam jej zdjęcie zupy-krem z brokułów, nie odpowiedziała nic. Nawet nie odczytała wiadomości. Tym razem telefon zadzwonił niecałą godzinę później. Spojrzałam na ekran. Mama.
– Też dziś robiłam tartę. Ale z jabłkami – powiedziała, jakby to była najzwyklejsza rozmowa na świecie. – Miałam za dużo jabłek. Trzeba było coś z nimi zrobić.
Stałam w kuchni z telefonem przy uchu i przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Usłyszałam w jej głosie coś, czego dawno nie słyszałam – nie chodziło o radość, ale o lekkość. Jakbyśmy były dwoma sąsiadkami, które przypadkiem wybrały ten sam przepis.
– Długo jej nie robiłaś – odezwałam się w końcu.
– Bo kto miał jeść? – odparła. – Sama dla siebie nie piekę. Ale dziś miałam ochotę.
Rozmowa nie skończyła się na cieście. Zaczęłyśmy mówić o jabłkach. O tym, które są najlepsze do tarty. Potem jakoś przeszło na pogodę, na to, że dni robią się krótsze i że to dziwne, jak szybko zleciało lato. W tle słyszałam odgłos jakiegoś radia i dźwięk gotującej się wody. Mama opowiadała, że zapomniała już, jak robi się kruche ciasto, że ręce jej już nie takie jak kiedyś. A potem powiedziała coś, co mnie zaskoczyło.
– Samotność sprawia, że człowiek przypomina sobie zapachy. Nie ludzi, tylko zapachy. Dziwne to, prawda?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zgodziłam się tylko cicho. Przez chwilę panowało milczenie, ale nie było chłodne. Było... spokojne. Jakby żadna z nas nie musiała już udawać, że ma coś ważnego do powiedzenia.
Kiedy się rozłączyłyśmy, siedziałam jeszcze długo na krześle. Wpatrywałam się w telefon, jakby miał mi coś jeszcze powiedzieć. Nie umiałam nazwać tego uczucia. Może lekka ulga. Może ciepło. Może coś, czego wcześniej nie znałam.
Nie ufałam temu. Coś się we mnie buntowało. Znałam przecież tę kobietę. Tyle lat milczenia, chłodu, obojętności. Ale tego dnia, przez tartę z dynią, coś się poruszyło. Coś się otworzyło.
Nie wiedziałam, czy to był przypadek. Czy może jednak znak zmian.
Po raz pierwszy nie przerywała
Następnego dnia sama zadzwoniłam. Zazwyczaj czekałam, aż ona się odezwie, jeśli w ogóle to robiła. Tym razem coś mnie pchało do tego, by usłyszeć jej głos. Odebrała po trzecim sygnale, jakby czekała.
– Myślałam, że to kurier – powiedziała zamiast „halo”.
– Mam przepis na zupę dyniową, jeśli chcesz – powiedziałam szybko, zanim zdążyłam się wycofać.
– Nie, nie chcę przepisu – odpowiedziała po chwili. – Chcę cię posłuchać.
Zamilkłam. Serce ścisnęło mi się w sposób, który znałam z dzieciństwa, kiedy próbowałam zrozumieć, dlaczego między mną a nią jest tak dużo przestrzeni, której nie da się przeskoczyć. Wtedy nie wiedziałam, że cisza też może coś znaczyć. Dziś zrozumiałam to w jednej sekundzie. Ten głos – mój, który usłyszała – był dla niej ważniejszy niż cynamon czy imbir.
– Dobrze – powiedziałam. – Mogę mówić.
I mówiłam. O tym, że w nocy lunął deszcz, że komputer się zawiesił i że w sklepie zabrakło mleka kokosowego. Głupoty. Ale ona słuchała. I po raz pierwszy nie przerywała.
– Pamiętasz, jak piekłyśmy sernik z brzoskwiniami? – zapytała nagle.
Nie odpowiedziałam od razu. Pamiętałam. Stałam wtedy na krześle, miałam może siedem lat, mieszałam masę, a mama mówiła, żeby nie chlapać. Nie uśmiechała się. Nigdy nie uśmiechała się w kuchni. Tam była skupiona, precyzyjna, jakby każde ciasto było sprawdzianem.
– Pamiętam – powiedziałam.
– Nie miałam wtedy siły – szepnęła. – Było mi ciężko. Myślałam, że ciasto załatwi wszystko.
Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam oddychać. To jedno zdanie, takie zwyczajne, niosło za sobą lata. Lata, w których siedziałyśmy obok siebie, ale osobno. Lata, w których nie potrafiłyśmy zapytać „jak się masz”.
– Ja myślałam, że jak nie będę się narzucać, to może cię to ucieszy.
Po drugiej stronie długo było cicho. Myślałam, że się rozłączyła.
– Nie wiedziałam, jak być mamą – powiedziała w końcu. – Moja też nie umiała. Nikt mnie nie nauczył.
Poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Próbowałam je połknąć, ale to było silniejsze. Otarłam policzek rękawem bluzy, nie chcąc, żeby usłyszała, że płaczę.
– Próbujesz teraz – powiedziałam. – Może trochę za późno, ale próbujesz.
Coś we mnie puściło. Jakby mała ja, ta z czasów, gdy stałam na krześle i mieszałam masę serową, dostała wreszcie odpowiedź na pytanie, którego nigdy nie zadała na głos.
Tego wieczoru nie gotowałam. Odgrzałam kawałek tarty, usiadłam przy stole i pozwoliłam sobie poczuć, że coś się wydarzyło. Coś, czego nie było między nami od lat.
Pojawiła się obecność
Zaczęło się od zdjęć. Najpierw tylko te z tartą, potem z zupą, potem z ciastkami owsianymi, które wyszły mi za suche. Wysyłałyśmy je sobie nawzajem, zwykle bez komentarza, czasem z krótkim podpisem: „Znowu dynia”, „Jabłka z cynamonem”, „Wyszło lepsze niż wygląda”. Te wiadomości nie były tylko o jedzeniu. Były naszym sposobem na bliskość.
Z czasem zaczęłyśmy dzwonić co tydzień. Zawsze wieczorem, zawsze po kolacji. Z jednej rozmowy robiły się dwie godziny, a z dwóch – prawie trzy. Nie mówiłyśmy o niczym wielkim. O rzeczach codziennych. O tym, że pękła rura w łazience. O tym, że w sklepie była promocja na orzechy. Ale w tym wszystkim było coś nowego. Była obecność.
Pewnego razu zapytała mnie, co robiłam rano. Powiedziałam, że piekłam ciasto z dynią i jabłkami, bo nie mogłam się zdecydować. Zaśmiała się.
– Znowu dynia? Przecież mówiłaś, że już ci się znudziła.
– Może i tak. Ale lubię to robić. Lubię wysłać ci zdjęcia.
Zamilkła. W tle słychać było radio. Potem tylko jej cichy oddech.
– Ja też. Lubię to, Magda.
Nie umiałam jej powiedzieć, jak dużo to dla mnie znaczyło. Jak bardzo potrzebowałam tego „ja też”, chociaż przez tyle lat wmawiałam sobie, że już mnie nie obchodzi.
W jej głosie zaczęło się pojawiać coś nowego. Jakby przeszła przez coś, co ją zmieniło. Mówiła o sąsiadce, która już trzeci raz opowiada tę samą historię o wnuczce, ale mówiła z czułością. O psie, którego spotkała w parku i który nie chciał odejść. Śmiała się czasem, choć cicho. A raz, gdy opowiadała o tym, że znowu włożyła blachę do piekarnika bez rękawicy i się poparzyła, usłyszałam w jej głosie coś, czego nie znałam. Czułość.
To było trudno, ale przeszłyśmy przez to
Zamknęłam oczy. Przypomniałam sobie sytuację sprzed lat. Miałam może pięć, może sześć lat. Rysowałam laurkę na Dzień Matki. Duże serce, kwiatki, uśmiechnięta buzia. Podałam jej ją, a ona powiedziała tylko: „Ładnie. Połóż na stole, dobrze?”. Potem nawet nie spojrzała.
Teraz myślałam o tej laurce i o tych wszystkich rzeczach, które chciałam wtedy powiedzieć. O tym, że wystarczyłoby jedno zdanie, jedno przytulenie. Ale nic takiego się nie wydarzyło.
A teraz siedziałyśmy przy telefonie i mówiłyśmy o cieście. Czasem milczałyśmy. Ale to było inne milczenie. Nie odrzucało. Nie bolało. Było pełne czegoś cichego, czego nie umiałam nazwać. Jakbyśmy na nowo uczyły się mówić do siebie.
– Wiesz co – powiedziała któregoś razu – chyba jeszcze nie jest za późno.
Nie odpowiedziałam. Ale nie musiałam. Zrozumiała.
W jednej z rozmów powiedziała nagle:
– Nigdy nie umiałam rozmawiać. Myślałam, że ciasto załatwi wszystko.
Zatrzymałam się. Wzięłam głęboki oddech i odpowiedziałam, zanim się rozmyśliłam.
– Nigdy nie powiedziałaś mi, że mnie kochasz.
Po drugiej stronie była cisza. Długa. Ale nie uciekła z tej rozmowy.
– Bo sama tego nie słyszałam. Myślałam, że wystarczy być.
– Nie wystarczyło.
To bolało. Było niewygodne, duszne, trudne. Ale przeszłyśmy przez to.
Na koniec powiedziała tylko:
– Przepraszam, Magda. Gdybym umiała cofnąć czas…
Nie dokończyła. Nie musiała.
Pojechałam do niej po raz pierwszy od lat
Z dworca szłam pieszo, mijając znajome ulice, które zdawały się mniejsze niż kiedyś. Wchodziłam po schodach powoli, z sercem w gardle. Drzwi otworzyły się od razu.
– Chciałam, żebyś nie musiała czekać – powiedziała, jakby to wszystko było zupełnie zwyczajne.
W kuchni pachniało ciepłem. Na stole stała tarta.
– Z dynią i jabłkami – powiedziała, wycierając ręce w ściereczkę. – Nie mogłam się zdecydować.
Usiadłam. Nie rozmawiałyśmy wiele. Ale ta cisza była zupełnie inna niż kiedyś. Nie była karą ani murem. Była miejscem, w którym mogłyśmy razem pobyć.
Spojrzałam na nią. Miała siwe włosy związane niedbale. Ręce pomarszczone, z plamami. Widziałam kobietę zmęczoną, samotną, bezbronną. I po raz pierwszy nie szukałam w niej matki, której mi zawsze brakowało. Zobaczyłam kobietę, która robiła, co mogła.
Magda, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Z mojej szafy zaczęły znikać ubrania. Gdy odkryłam, kto ukradł mój chabrowy moherowy sweterek, oniemiałam”
- „Wziąłem ślub z Ulą, bo mama mnie namówiła. Minęło 9 lat, a ja nadal nic nie czuję do mojej żony”
- „Rozwód z mężem nie był dla mnie problemem. Najgorsze było to, że jakaś obca baba tuliła moją córkę do snu”

