Reklama

Kiedy rzuciłam wszystko i przeniosłam się na wieś, marzyłam o spokoju. Miałam dosyć wiecznego hałasu za oknem, korków i sąsiadów z wiertarką w dłoni w każdą sobotę o siódmej rano. Chciałam wreszcie odpocząć. Kupiłam niewielki domek z ogrodem w dolnośląskiej wsi, otoczony z jednej strony lasem, a z drugiej dwoma gospodarstwami. Miałam naiwne wyobrażenia o życzliwych sąsiadach, o ciszy przerywanej jedynie śpiewem ptaków. To, co mnie spotkało, przerosło moje najśmielsze wyobrażenia. Spokój? Był, owszem – przez pierwsze dwa dni.

Witamy w piekle

Zanim jeszcze zdążyłam wnieść ostatni karton z bagażnika, zza siatki wychyliła się kobieta w niebieskim fartuchu. Miała minę, jakby właśnie odkryła, że wprowadził się ktoś, kto na pewno będzie jej zatruwał życie.

– A pani to z miasta? – zapytała bez żadnego „dzień dobry”.

– Tak, przeprowadziłam się wczoraj – odpowiedziałam, uśmiechając się grzecznie.

– No, no, ciekawe. Z miasta to teraz tu pełno przyjeżdża. Myślą, że tu raj. A tu trzeba żyć, nie się bawić – skwitowała i zniknęła za rogiem.

Stałam chwilę z kartonem w rękach, jakbym nie dosłyszała. To było moje pierwsze powitanie w nowym miejscu. Zdecydowanie nie w stylu „chlebem i solą”. Późnym popołudniem pojawił się pan Marian – sąsiad z drugiej strony. Z reklamówką pełną ogórków.

– Dzień dobry! Przyniosłem pani swoje ogórki. Ma pani tu ziemię, szkoda marnować, można coś siać, coś sadzić. A z takich jak pani to potem tylko chaszcze rosną – zaśmiał się bezczelnie, jakby to był żart.

– Dziękuję za ogórki, ale może na razie się urządzę – odpowiedziałam spokojnie, choć miałam ochotę rzucić mu tą reklamówką.

Wieczorem usiadłam na tarasie z herbatą, chcąc w końcu poczuć ciszę. I wtedy usłyszałam ryk. Coś między wyciem a ostrym warkotem. Myślałam, że to jakaś maszyna. Nie. To był kogut. Sąsiada. I jak się później okazało – miał talent do koncertów co dwadzieścia minut. Przez całą noc.

– O rany – jęknęłam, zakrywając uszy. – W co ja się wpakowałam?

Kogut miał zegarek w gardle

Pierwszą noc przetrwałam dzięki stoperom i modlitwie, że to tylko chwilowe. Ale o piątej trzydzieści rano ten upiorny ptak znów dał koncert. Najpierw jedno przeciągłe „kukuryku”, potem pauza i kolejne, jakby sprawdzał akustykę. Wstałam półprzytomna, z oczami jak spodki.

– Ty chyba żartujesz – burknęłam w stronę otwartego okna.

Ale kogut nie żartował. On żył pełnią życia. Postanowiłam zareagować. Włożyłam dres, związałam włosy i przeszłam przez podwórko do gospodarstwa obok. Przed furtką stała kobieta z warkoczem i papierosem. Miała na sobie różową piżamę w owieczki. Spojrzała na mnie znad kubka kawy.

– Dzień dobry, przepraszam, że tak wcześnie... chodzi o tego koguta. Nie daje spać.

– A, Topek! – zawołała z uśmiechem. – No taki już jest. Punktualny.

– Ale... on pieje przez całą noc.

– A co ja poradzę, że on tak lubi? Ptaszek wrażliwy. Księżyc świeci – on śpiewa. Sam się taki urodził. Pani z miasta, to pani nie wie – dodała z wyraźnym politowaniem.

– Może by go przenieść dalej od domów? Albo coś z nim zrobić? – spróbowałam.

Kobieta parsknęła śmiechem.

– Jak coś mu się stanie, to będziemy wiedzieć, kto to był. Ja ostrzegam, bo tu ludzie swoje zwierzęta szanują – powiedziała zimno.

Odeszłam w ciszy. No, nie takiej zupełnej, bo Topkowi właśnie zebrało się na arie. Stojąc na swoim tarasie, gapiłam się w las i poczułam, że to będzie wojna. Ja kontra uparty kogut. I cała ta wieś.

Sąsiadka od kur i donosów

Sąsiadka od koguta miała na imię Wiesława, ale wszyscy mówili na nią Wiśka. Kobieta, której się nie mówi, co ma robić. Chodziła w gumowcach nawet do kościoła, a jej oczy miały coś z wilka – czujne i nieprzyjemne. Pojawiała się zawsze, kiedy czegoś nie chciałam, i znikała, kiedy coś się działo. Z sąsiadami nie rozmawiała – wypytywała. Zamiast „co słychać?” mówiła „a co tu się dzieje?”.

Którego dnia złapała mnie pod płotem, kiedy zrywałam pokrzywy.

– A pani to co tu tak grzebie?

– Pokrzywy. Chcę zrobić gnojówkę na kompost.

– A po co kompost? Pani coś sadzi? – zmrużyła oczy.

– Jeszcze nie, ale planuję.

– Aha. A pozwolenie na kompostownik pani ma?

– Proszę?

– No przecież tu gmina się czepia o wszystko. O dym, o liście, o zapach. Są tacy, co zgłaszają. A ja ostrzegam. Bo ja dobra dusza – powiedziała z taką miną, że aż mnie ciarki przeszły.

Tydzień później przyszło pismo z gminy. Ktoś zgłosił nielegalne składowanie odpadów zielonych. Kompostownik, który postawiłam, był niby za blisko płotu. A przecież to były liście i trawa!

– Wiśka – warknęłam pod nosem. Nie miałam wątpliwości, kto za tym stoi.

Poszłam do urzędu, wyjaśniłam sprawę. Urzędniczka ziewnęła i powiedziała, że „to ta sama osoba co zawsze”. Ponoć zgłaszała też śmieci u sąsiada, trzepanie dywanu u emerytki i nawet zapach czosnku. To był moment, kiedy zaczęłam rozumieć, że mój wiejski raj to monitoring 24/7. Tyle że w formie kobiety z piżamą w owieczki.

Grzebień zmienił wszystko

Wszystko zaczęło się od głupiego grzebienia. Zostawiłam go na ogrodowym stoliku po czesaniu psa. Słońce grzało, pies się lenił, a ja rozmawiałam przez telefon. Godzinę później grzebienia nie było.

– Może go wiatr porwał – pomyślałam.

Dwa dni później znalazłam go... wbitego zębami w płot u Wiśki. Jak trofeum. Jakby chciała mi udowodnić: „patrz, wszystko widzę”. Nie miałam zamiaru się kłócić, ale nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do drzwi.

– Przepraszam, przypadkiem znalazłam mój grzebień u pani w ogrodzie. Nie wiem, jak tam trafił.

Wiśka spojrzała na mnie tak, jakby już wiedziała, co powiem. Jej usta były zaciśnięte.

– U mnie nic nie ma. A jak coś leży na moim terenie, to znaczy, że moje. Proste.

To był grzebień za pięć złotych! – próbowałam zachować spokój.

– Pieniądze to nie wszystko, pani kochana. Tu są zasady. A pani sobie myśli, że będzie po naszych podwórkach rozrzucać rzeczy? – syknęła. – Jeszcze raz coś przyleci, to już niech policja przyjeżdża.

Wróciłam do siebie zrezygnowana. Ale to nie był koniec. Następnego ranka znalazłam przed furtką... metalowy widelec i karteczkę: „Nie śmieć u sąsiadów”. Ręce mi opadły. Po południu przyszedł listonosz. Podał mi awizo i mruknął:

Z Wiśką pani zadarła? Oj, nieładnie.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Skąd pan wie?

– Ona zawsze działa w pakiecie: skarga, donos, demonstracja. U nas to już taka lokalna atrakcja. Tylko jeszcze nie w folderze turystycznym – zaśmiał się gorzko.

Zaczęłam rozumieć, że z Wiśką nie chodziło o koguta, kompost, czy grzebień. To była wojna domowa w wersji wiejskiej. I byłam celem.

Wiejskie porachunki

Pewnego wieczoru, kiedy myślałam, że gorzej już być nie może, zza płotu Wiśki zaczęły dobiegać... brzdęki. Taki dźwięk jakby ktoś w garnki walił kijem. Najpierw pojedyncze, potem coraz bardziej rytmiczne. Pies szczekał, ja siedziałam w fotelu z książką i udawałam, że mnie to nie rusza. Ale waliło coraz głośniej.

– Do jasnej... – rzuciłam, wychodząc na ganek.

Wiśka stała przy kompostowniku i uderzała drewnianą łyżką w metalową pokrywę jak w bębenek. Na ramieniu miała radio na pasku, z którego leciało coś w rodzaju disco polo. Jej kogut biegał jak oszalały.

– Co to ma być?! – zawołałam przez płot.

– Co? Nic! Muzyczka! – odpowiedziała rozbawiona. – Pani się chyba nie zna na tradycjach! Widziałam, że pani wczoraj podlewała po zmroku. U nas się tak nie robi. Tu ziemia po siedemnastej odpoczywa!

Nie wierzyłam własnym uszom.

– Więc robi mi pani koncert garnkowy, bo... podlałam ogródek?

– Bo nie szanuje pani ziemi! – odparła z dumą.

Tego samego wieczoru zadzwoniła do mnie Halina, sąsiadka z drugiego końca wsi. Starsza kobieta, którą wcześniej widywałam tylko na rowerze.

Pani się jeszcze trzyma? – zapytała bez przywitania. – Bo słyszałam, że Wiśka zaczęła od muzyki. U mnie tak było trzy lata temu. Długo pani nie da żyć. Myśmy się już przyzwyczaili, ale nowi... nowi mają przekichane.

Patrzyłam na ciemniejące niebo, wsłuchując się w dźwięk pokrywki odbijającej się od garnka. Cisza. Wymarzone słowo. A jednak tu, na tej spokojnej wsi, miało kompletnie inne znaczenie.

Spokój to tylko złudzenie

Z czasem nauczyłam się nie reagować. Kogut wciąż darł się jak oszalały, Wiśka robiła swoje teatralne akcje, a ja... przestałam się przejmować. Nie dlatego, że się przyzwyczaiłam. Po prostu zrozumiałam, że walka z takimi ludźmi to jak próba zatrzymania wichury sitkiem.

Kiedyś myślałam, że spokój to brak dźwięków. Że to cisza, śpiew ptaków, szum drzew. Ale tu, na tej wiejskiej ziemi, spokój miał inną twarz – był raczej próbą niewariowania absurdzie codzienności. Bo wieś to nie tylko sielski widoczek z pocztówek. To ludzie. Ich przyzwyczajenia, ich fobie, ich mikroświaty, które budują od lat. I które niszczy wszystko, co inne.

Wiśka wciąż chodziła w piżamie po obejściu. Wciąż paliła te same tanie papierosy i udawała królową osiedla. Mój płot przestała już patrolować. Inni sąsiedzi zaczęli się do mnie uśmiechać. Może uznali, że skoro przetrwałam Wiśkę, to już jestem „swoja”. Kiedy przyjechała do mnie kuzynka z miasta, patrzyła z zachwytem na mój ogródek i mówiła:

– Ale tu cicho... Jak ty się musisz tu relaksować!

Uśmiechnęłam się. Bo owszem – relaksowałam się. Ale nie tak, jak myślała. Spokój znalazłam nie w ciszy, lecz w pogodzeniu się z tym, że wszędzie jest jakiś hałas. Nawet na wsi. I tylko czasem, przy porannej kawie, słuchając koguta Topka i brzdęku pokrywki u Wiśki, śmiałam się w duchu, że na tej wsi nie mam wcale sąsiadów. Mam przedstawienie.

Bożena, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama