Reklama

Nie wiem, co mi wtedy odbiło, żeby jechać z Waldkiem na grzyby. Przecież ja nawet nie odróżniam podgrzybka od szyszki! Ale dałam się namówić. Po tygodniach jego jojczenia, że „trzeba się dotlenić”, „odpocząć od miasta”, „wrócić do korzeni” – czyli do piachu, komarów i mokrych skarpet – w końcu się zgodziłam.

Nie powiem, początek był nawet całkiem znośny. Cisza, spokój, Waldek nie marudził. Tylko ta jego podejrzana ekscytacja... Niby nic, ale znałam go dobrze – jak coś knuł, to zawsze miał ten sam błysk w oku. Tylko że wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w tym lesie wydarzy się coś, co zmieni całe moje życie. Bo zamiast wrócić z koszem pełnym borowików – wróciłam z czymś zupełnie innym.

Widziałam, że coś jest nie tak

– Ty wiesz, że to nie są prawdziwe grzyby, tylko psiary? – rzucił Waldek z wyższością, patrząc mi przez ramię, jak schylam się po coś, co wyglądało jak dorodny podgrzybek.

– No nie mów – prychnęłam, nie podnosząc się z kucek. – Już miałam zamiar zrobić z nich lasagne.

– Żartujesz, prawda? – zmarszczył brwi. – Bo wiesz, że te grzyby są niejadalne?

– Wiem tylko jedno: że jeśli w tym lesie nie znajdę ani jednego normalnego grzyba, to wieczorem zamawiamy pizzę. I niech to cię nie zaskoczy – uśmiechnęłam się słodko.

Waldek podrapał się w brodę, poprawił okulary na nosie i zaczął nerwowo przeczesywać runo leśne patykiem.

– Patrz, co znalazłem! – zawołał nagle, triumfalnie unosząc w górę coś brązowego i całkiem kształtnego.

– O, brawo. Jeden na dziesięć kilometrów.

– Ej, nie bądź złośliwa. Jesteśmy tu razem, spędzamy czas, jest fajnie – mówił, ale ja już widziałam, że coś jest nie tak.

– Powiedz mi lepiej, co kombinujesz.

Zamilkł. I wtedy właśnie wiedziałam, że trafiłam.

– Marzenko... – zaczął cicho.

– Tylko nie „Marzenko”, błagam. Mów.

– No, pomyślałem, że... – wyjął coś z kieszeni kurtki i od razu pomyślałam, że zaraz uklęknie na igliwiu.

– Waldek! – warknęłam ostrzegawczo.

– ... może byśmy...

– Jeśli zaraz powiesz, że to pierścionek znaleziony na grzybach, to...

Nie dokończyłam. Bo to, co wyjął, to nie był pierścionek. To była... mapka.

Że co proszę? – uniosłam brew.

– No... zorganizowałem grę terenową! A na końcu czeka nagroda...

Wtedy pomyślałam, że może lepiej wrócić do samochodu.

Westchnęłam tylko

– Gra terenowa?! – powtórzyłam z niedowierzaniem.

– Myślałem, że to będzie miłe, zabawne, coś innego... – powiedział, drapiąc się po karku.

– Coś innego to ja miałam na myśli romantyczną kolację, a nie błądzenie po chaszczach.

– Zawsze mówisz, że nie robimy nic romantycznego – powiedział z wyrzutem. – No weź, spróbuj. Jak ci się nie spodoba, to wrócimy do samochodu i pojedziemy na pizzę.

Westchnęłam.

– Dobra, dawaj tę mapę.

Pierwszy punkt był jakieś dwieście metrów od nas, pod „dębem w kształcie litery Y”. Brzmiało jak fragment wypracowania z podstawówki.

– To który to dąb? – zapytałam po dziesięciu minutach dreptania przez pokrzywy.

No przecież tamten! – wskazał jakiś rachityczny twór z trzema gałęziami na krzyż.

Podeszłam do drzewa. Na jednej z gałęzi wisiała reklamówka.

– Subtelnie – mruknęłam, rozplątując plastik i wyciągając z niej kartkę. – Co my tu mamy... „Miłość jest jak borowik – rzadko się trafia, ale jak już, to warto. Punkt 2: poszukaj miejsca, gdzie mech całuje kamień”.

Spojrzałam na Waldka. On naprawdę był z siebie dumny.

– Wiesz co, Waldek? – powiedziałam, składając mapkę. – Jak to się skończy gorącą czekoladą i puchatym kocem, to może ci nawet daruję tę reklamówkę.

– Oj, darujesz mi więcej, jak dotrzemy do końca. Zobaczysz.

Miałam nadzieję, że ma rację.

Zaskoczył mnie

– No dobra, jesteśmy przy kamieniu z mchem. Co dalej? – zapytałam, wycierając pot z czoła rękawem kurtki.

– Czekaj, tu powinna być... o! Jest! – zawołał z triumfem, wskazując jakiś mały woreczek przywiązany sznurkiem do korzenia.

– Świetnie, jeszcze tylko jedna taka „niespodzianka” i zaczynam się modlić o teleportację do domu – mruknęłam, ale podeszłam. Ciekawość jednak była silniejsza niż zniechęcenie.

W środku była kartka. Tym razem nie z rymowanką, tylko z moim zdjęciem. Pod spodem jego dopisek: „Piękniejsza niż rydz po deszczu”.

Skąd ty bierzesz te porównania? Z jakiegoś poradnika? – westchnęłam, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać.

– Z serca. I z internetu – odparł z rozbrajającym uśmiechem.

Spojrzałam na niego. Stał cały zadowolony, że udało mu się mnie zaskoczyć.

– A tak serio, co ci strzeliło do głowy? – zapytałam już trochę ciszej. – Przecież ty zawsze mówiłeś, że romantyzm to nie twoja bajka.

– Kiedyś tak mówiłem. Ale z czasem zmieniłem zdanie.

I co miałam zrobić z tym jego nagłym przypływem uczuć? Powiedzieć „do widzenia” i wrócić do samochodu? Uśmiechnął się pd nosem i ruszył przodem. A ja – nie wiem czemu – poszłam za nim.

Coś we mnie pękło

Ławeczka, na którą dotarliśmy, stała przy ścieżce. Ot, zwykła, z lekko wyblakłego drewna. Usiedliśmy. Wreszcie. Ja z ulgą, Waldek jakby z napięciem. Jego ręce drżały, gdy odkręcał termos.

– No to... na zdrowie – powiedział, nalewając herbaty do dwóch kubków.

Nie odpowiedziałam. Wbiłam wzrok w korę drzewa naprzeciwko. W głowie brzęczało mi tysiąc myśli – o tym, jak bardzo się starał i jak bardzo wszystko było nie na temat. Jak to wszystko, co dziś przygotował, miało trafić do mnie, a trafiało – niestety – jak kula w płot.

– Wiesz, że my już prawie ze sobą nie rozmawiamy? – powiedziałam cicho.

– Ale teraz właśnie... – zaczął niepewnie.

– Nie o zagadkach z mapy. O prawdziwych rzeczach – przerwałam mu. – Nie wiem, co czujesz. Nie wiem, co planujesz. Nie wiem, czy w ogóle jeszcze jesteśmy razem, czy po prostu żyjemy obok siebie. I nagle dostaję las, termos i zdjęcie sprzed pięciu lat. Czuję się jak uczestniczka jakiegoś... sentymentalnego teleturnieju.

Waldek spuścił głowę. Przez chwilę myślałam, że się wścieknie. Albo, że się zamknie w sobie. Ale nie. Powiedział coś, czego nigdy się po nim nie spodziewałam.

– Boję się. Codziennie się boję, że się zorientujesz, że już ci nic nie daję. Że wszystko, co było między nami, się skończyło. I że pewnego dnia po prostu pójdziesz.

Zamurowało mnie. Zrobiło się cicho. Nawet ptaki gdzieś zamilkły.

Nie wiedziałam, że też to czujesz – powiedziałam po chwili.

– Czuję – skinął głową. – Tylko jestem z tych, co nie umieją tego powiedzieć. I próbują ratować miłość przy pomocy mapy i suchych pierników. I teraz się czuję jeszcze bardziej żałośnie niż przedtem.

I wtedy, naprawdę, coś we mnie pękło. Poczułam łzy pod powiekami. Bo przez te wszystkie lata uważałam, że Waldek nic nie czuje, nic nie rozumie, nic nie widzi. A on po prostu był zbyt przestraszony, żeby się przyznać, że się gubi.

Może już za późno – szepnęłam.

– Może – przytaknął.

Siedzieliśmy tak długo. Może pół godziny, może godzinę. Bez herbaty, bez planu. Tylko z tą jedną, jedyną myślą: że oboje widzimy, że wszystko nam się sypie.

Wciąż miałam nadzieję

Wróciliśmy do auta w milczeniu. Nie było już żartów, przekomarzania się, nawet tej złośliwej codzienności, którą tak dobrze znaliśmy. Jakbyśmy oboje nagle dotarli do momentu, którego nie chcieliśmy nazwać. W domu Waldek schował mapkę do szuflady.

– Nie wiem, co teraz – powiedział, zdejmując kurtkę. – Ale nie chcę już udawać.

Skinęłam głową. Nie miałam siły powiedzieć nic więcej. Wieczorem, zamiast puścić serial, wyjęłam stary album ze zdjęciami. Usiadł obok. Milczał. Przewracał ze mną strony. I choć nic jeszcze nie było naprawione, zrozumiałam jedno: że nawet jeśli coś pękło, nie znaczy, że nie da się tego skleić. Trzeba tylko przestać malować wszystko na różowo i zacząć – po prostu – być. Choćby na tej ławeczce. Bez termosu, bez planu. Z samą prawdą.

Marzena, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama