Reklama

Kiedyś wyobrażałam sobie życie rodzinne jako ciepły koc, którym się otulasz w zimne wieczory. Teraz czuję się tak, jakby ten koc mnie dusił. Mam męża, dzieci, dom. Z zewnątrz wszystko wygląda idealnie – zdjęcia z uśmiechami, wyprasowane koszule, obiad na stole. Ale w środku... w środku jestem pusta. Odgrywam swoją rolę, dzień po dniu. Wypełniam obowiązki, przytulam, gotuję, całuję na dobranoc. I codziennie, po cichu, marzę, żeby uciec. Być znów tylko sobą. Mieć ciszę, decyzje, wolność. Tylko że nikt nie pyta, jak się czuję. A ja już nawet nie próbuję odpowiadać.

Poranna cisza i wieczorne krzyki

Zanim wszyscy wstaną, mam dla siebie jakieś piętnaście minut. Budzik dzwoni o 5:30, choć dzieci wstają dopiero przed siódmą. Te półtorej godziny to jedyny czas w ciągu dnia, kiedy nie muszę być czyjaś. Siadam w kuchni z herbatą, patrzę przez okno, czasem włączę cicho radio. W tej ciszy czuję się sobą. Zanim znów stanę się mamą, żoną, kucharką, nauczycielką, pielęgniarką i pokojówką.

Kiedy słychać pierwsze kroki na korytarzu, wszystko się zaczyna. Śniadania, ubrania, plecaki, płacze, awantury o zbyt ciasne skarpetki. W międzyczasie budzę męża, który tylko mruczy coś pod nosem i przewraca się na drugi bok. Po śniadaniu znika w łazience na pół godziny. Jakby nie widział, że ja jeszcze w piżamie, a dzieci już jedną nogą w szkole.

– Gdzie są moje kluczyki?! – krzyczy w drzwiach, bo przecież to ja powinnam wiedzieć. Wszystko, co jego, to też moje zadanie. A potem trzaśnięcie drzwiami. I znowu cisza. Ale już inna. Pusta, chaotyczna, bez tej krótkiej magii poranka.

Wieczory są jeszcze gorsze. Dzieci płaczą, nie chcą spać. On leży na kanapie, przegląda telefon, z miną zmęczonego życiem człowieka. A ja chodzę od pokoju do pokoju jak cień.

Może ty byś je położył? – pytam raz, drugi, trzeci.

– Przecież cały dzień harowałem – odpowiada z przekąsem. A ja? Ja tylko byłam w domu. Tylko. Jakby to nic nie znaczyło.

Jestem gdzie indziej

Kiedy zamykam oczy, widzę siebie w kawalerce. Mała kuchnia, ściany pomalowane na biało, na parapecie zioła w doniczkach. Nikt mnie nie woła, nikt nic nie chce. Wychodzę z pracy, idę do kawiarni, piję gorącą kawę, nie w pośpiechu, nie na zimno. Potem wracam do siebie, włączam serial, którego nikt mi nie przerywa. Tak wygląda moje marzenie. Proste. Samotne. Wolne.

Nie chodzi o to, że nie kocham dzieci. Kocham. Ale już nie mam siły tego wszystkiego udźwignąć. Przestałam czuć się kobietą. Jestem tylko matką. I gospodynią. Jego kobietą też już nie jestem – nawet nie pamiętam, kiedy mnie ostatni raz pocałował tak naprawdę. Nie w pośpiechu, nie z obowiązku. Po prostu, z potrzeby bliskości. Może pół roku temu. A może rok. Mój dotyk go nie interesuje, chyba że potrzebuje koszuli uprasowanej „na już”.

– Jesteś jakaś nieobecna – mówi czasem, kiedy akurat spojrzę gdzieś przez okno w czasie obiadu.

– Może po prostu zmęczona – rzucam i idę zmywać, choć wcale nie mam na to siły. Ale kto by miał, skoro przez cały dzień nie przestał się śpieszyć, robić, dźwigać, myśleć, ogarniać.

W środku coraz częściej uciekam. Gdy myję naczynia, wyobrażam sobie, że to nie moja kuchnia. Gdy dzieci wrzeszczą, zamykam się w łazience i słucham szumu wody jak muzyki. I tylko wieczorem, kiedy wszyscy zasną, siadam w łóżku i… nie wiem już, kim jestem.

Wszystko na mojej głowie

Gdy ktoś z zewnątrz patrzy na moje życie, widzi kobietę, która wszystko ogarnia. Dzieci czyste, zdrowe, zadbane. Obiad ugotowany. Pranie złożone. Na zdjęciach się uśmiecham. Ale tego, jak wygląda moje wnętrze, nie widzi nikt. Bo kto by się tym przejmował? Skoro milczę, to znaczy, że daję radę.

– Ty to jesteś taka zorganizowana – mówi znajoma z przedszkola. Uśmiecham się. Chce mi się śmiać, ale raczej z bezradności niż z radości.

Tak naprawdę ledwo się trzymam. Gdybym się rozpadła, wszystko by runęło. On nie zapamięta, że trzeba dziecko zabrać do lekarza. Nie kupi pasty do zębów. Nie zauważy, że kończy się papier toaletowy. Nie zapyta: „A ty jak się czujesz?”. On tylko wraca z pracy i pyta, co na obiad. Zasypia jak kamień. A ja leżę z oczami w sufit. Z wyrzutami sumienia, że znowu krzyknęłam na dzieci. Z myślami, że nie tak miało wyglądać moje życie.

Czasem, kiedy biorę długopis, chcę napisać „mam dość”. Ale zaraz słyszę płacz za ścianą, a potem głos: – Mamo, siku. I już nie jestem sobą. Znowu jestem funkcją. Pamiętam, jak mówiłam kiedyś, że nie chcę być jak moja matka – wiecznie zmęczona, przygaszona, z wieczną ściereczką w ręku. I co? Stałam się nią. Może nawet gorzej, bo przynajmniej ona nie musiała się uśmiechać do ludzi w mediach społecznościowych.

Nie ma już nas

Kiedyś byłam zakochana. Naprawdę. Długo się śmialiśmy z jego żartów, przytulaliśmy się pod kocem, planowaliśmy wspólne życie z ekscytacją. Nawet jak się kłóciliśmy, to czuliśmy, że walczymy o coś wspólnego. A teraz? Nawet nie kłócimy się już naprawdę. Nie ma o co. Jesteśmy jak współlokatorzy, którzy dzielą lodówkę, rachunki i dzieci.

Czasem patrzę na niego i próbuję sobie przypomnieć, co tak bardzo mnie w nim pociągało. I nie umiem. Albo to zniknęło, albo ja już nie widzę. Jego obojętność boli bardziej niż jakikolwiek krzyk. Nie interesuje się mną – ani tym, co robię, ani co myślę, ani co czuję. Zniknęłam mu z pola widzenia, choć siedzę obok.

Znowu jesteś zła? – spytał ostatnio, kiedy próbowałam mu powiedzieć, że mi źle.

– Nie zła. Smutna – odpowiedziałam.

– No ale co się dzieje? – rzucił niecierpliwie.

Nie umiałam odpowiedzieć. Jak wytłumaczyć komuś, że nie chodzi o jedną rzecz, tylko o wszystko? Że nie ma już „nas”, tylko jest on i jestem ja. Że nie czuję się już jego kobietą, tylko usługodawczynią. Że nie czuję się już kochana, tylko potrzebna do ogarniania życia. A on potem mówi dzieciom, że mama ma muchy w nosie. Że mama znowu przewrażliwiona. A mama siedzi w łazience, na zamkniętych drzwiach, z telefonem w dłoni i myśli, jakby to było, gdyby po prostu wyjść i nie wrócić.

Wyobrażam sobie, że znikam

Bywają dni, kiedy wchodzę do sklepu i nie wracam od razu do domu. Krążę między półkami bez celu, tylko po to, by jeszcze przez chwilę nie być w tamtym świecie. Kupuję głupoty – batonika, lakier do paznokci, gazetę, której nawet nie przeczytam. Tylko po to, żeby poczuć, że jeszcze jestem jednostką, osobą, a nie tylko trybikiem w domowej machinie.

Czasem jadę autobusem o przystanek dalej niż trzeba. Patrzę na ludzi, którzy nie wiedzą, kim jestem. I wtedy wyobrażam sobie, że mnie w ogóle nie ma w moim starym życiu. Że jestem kimś nowym. Że nikt nie czeka, nikt nie marudzi, nikt nie płacze. Że mogłabym po prostu pojechać przed siebie i zacząć od nowa.

– Mamo, dlaczego tak długo cię nie było? – zapytała ostatnio moja córka, kiedy wróciłam do domu po takim "zniknięciu".

– Korek – skłamałam i uśmiechnęłam się, choć w środku miałam ochotę krzyczeć.

Wieczorem mój mąż znowu narzekał na kolację, że makaron za miękki, że przecież mówił, że nie chce sosu. Dzieci się pokłóciły, pies nasikał na dywan. A ja? Stałam w kuchni i naprawdę czułam, jak ulatuje ze mnie resztka siły. Jakbym się rozpadała od środka. Marzę, żeby po prostu któregoś dnia spakować się i zniknąć. Wyłączyć telefon. Pojechać do jakiegoś domku w górach. Siedzieć na werandzie z herbatą i słuchać wiatru. Nie gotować, nie tłumaczyć, nie słuchać pretensji. Po prostu być.

Nie jestem z kamienia

Nie uciekłam. Choć myśl o tym wraca do mnie częściej, niż chciałabym się przyznać. Każdego dnia nakładam maskę. Uśmiecham się do dzieci, choć w środku krzyczę. Kładę się obok męża, choć już dawno nie czuję ciepła. Odgrywam rolę idealnej żony i matki, bo tak mnie nauczono – że obowiązki są ważniejsze niż emocje. Ale ta maska mnie boli.

Kiedyś pomyślałam, że jestem zła. Że niewdzięczna. Że mam wszystko – zdrowe dzieci, dach nad głową, męża, który nie pije, nie bije. A jednak duszę się. Dopiero kiedy powiedziałam te słowa na głos, do koleżanki z pracy, ona odparła: – To nie znaczy, że nie masz prawa być zmęczona.

I może właśnie o to chodzi. Że ja też mam prawo nie wyrabiać. Mam prawo czuć, że mi źle. I nie muszę być z kamienia. Nie muszę kochać każdego dnia. Mogę się czasem nie uśmiechać. Mogę tęsknić za sobą sprzed dzieci, sprzed małżeństwa. Ale nie uciekłam. Bo wiem, że moje dzieci mnie potrzebują. Że dla nich jestem całym światem. I może właśnie one są jedynym powodem, dla którego wciąż wstaję rano, robię kanapki, śmieję się na niby, przytulam naprawdę.

Chcę kiedyś wyjechać sama. Chociaż na dwa dni. Żeby zobaczyć, czy jeszcze istnieje we mnie ta kobieta, która kiedyś miała marzenia. Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem jedno – nie chcę już dusić tego wszystkiego w sobie. Nie chcę dalej udawać.

Sylwia, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama