„Wynajęłam pokój w mieszkaniu, w którym już ktoś pomieszkiwał. Mój przymusowy współlokator okazał się darem z nieba”
„Któregoś dnia, kiedy wyszłam do kuchni, kawa już stała. Dwie filiżanki. Jedna czarna, druga z mlekiem, taka, jaką piję. Nie zapytałam, dla kogo ta druga, po prostu usiadłam przy stole i upiłam łyk”.

„Pokój z balkonem, współlokator w pracy od rana do wieczora” – to ogłoszenie brzmiało jak błogosławieństwo po trzech miesiącach wynajmowania różnych klitek w Warszawie. Przeczytałam je trzy razy, zanim zadzwoniłam. Balkon, praca, spokój, brak dzieci, par, muzyków i właścicieli, którzy czasem wpadają na noc. Cudownie.
Chciałam odmiany
Wcześniej było tylko gorzej. W kawalerce za trzy tysiące sąsiad z dołu smażył ryby o północy, a ja czułam się, jakbym mieszkała w smażalni nad Bałtykiem. W innym miejscu właściciel upierał się, że „ciepełko jest gratis”, choć kaloryfery były lodowate. Raz wynajęłam pokój z dziewczyną, która robiła sobie domowe hybrydy i zostawiała w lodówce słoik z napisem „nie twoje – nie ruszaj, Zosia”. No więc ruszyłam, a potem musiałam się wyprowadzić. Teraz miało być lepiej.
– Cześć – powiedział chłopak, otwierając drzwi.
Miał słuchawki na szyi, a w mieszkaniu czuć było zapach kawy. – Pokój po lewej, łazienka wspólna, rachunki dzielimy, papier toaletowy kupujemy na zmianę. Uczciwie?
– Uczciwie – odpowiedziałam.
I dobrze. Nie potrzebuję nowych znajomych, tylko świętego spokoju.
Był uprzejmy
Zaczęłam zauważać pewną regularność. Za każdym razem, kiedy wychodziłam do kuchni, parę minut później pojawiał się Kuba. Początkowo myślałam, że to przypadek. Może naprawdę pracuje w takim trybie, że akurat wtedy robi sobie przerwę? Ale kiedy przez cztery dni z rzędu nasz poranny grafik zaczął się idealnie nakładać, zaczęłam mieć wątpliwości.
Nie zamienialiśmy wielu słów. On sięgał po ekspres, ja po czajnik. Wymienialiśmy uprzejmości, czasem jedno zdanie o pogodzie, o tym, że śmierdzi z klatki, bo ktoś znowu palił papierosy na schodach. Pewnego popołudnia zaproponował, żebyśmy usiedli na balkonie. Było wyjątkowo ciepło jak na październik, a ja nie miałam żadnej wymówki. Usiadłam, zostawiając między nami trochę przestrzeni. Rozmowa była lekka, neutralna, o sąsiadce z dołu, która podlewa kwiatki z takim zapałem, że regularnie leje wszystkim na pranie.
Któregoś dnia, kiedy wyszłam do kuchni, kawa już stała. Dwie filiżanki. Jedna czarna, druga z mlekiem, taka, jaką piję. Nie zapytałam, dla kogo ta druga, po prostu usiadłam przy stole i upiłam łyk. Kuba siedział obok z laptopem, nawet nie podniósł wzroku znad ekranu.
– Nie musiałeś robić tej kawy – powiedziałam.
– Wiem, ale chciałem.
Zbliżyliśmy się
Od tamtego dnia nic się nie zmieniło w oczywisty sposób, ale wiele rzeczy zaczęło wyglądać inaczej. Zauważyłam, że rano czekały na mnie dwie kromki chleba. Czasem Kuba zostawiał dla mnie herbatę na blacie. Zaczęliśmy słuchać tej samej muzyki – ja w swoim pokoju, on w swoim. Któregoś wieczoru puścił tę samą playlistę i zostawił otwarte drzwi, i ja swoje też.
Nadal nie rozmawialiśmy o niczym ważnym, ale kiedy czasem wracałam późno do mieszkania i widziałam światło w kuchni, czułam ulgę. Cisza przestała być pusta, stała się wspólna. Minął rok wspólnego mieszkania i teraz, kiedy próbuję sobie przypomnieć, od czego to się zaczęło, nie umiem wskazać żadnego konkretnego momentu. Żadnej sceny, żadnego zdania, po którym wszystko się zmieniło. Po prostu nagle zorientowałam się, że Kuba jest i że to jego „bycie” przestało być dla mnie obce.
Wspólne śniadania były czymś oczywistym. Pranie robiliśmy razem, półki w lodówce już dawno przestały być „moje” i „jego”. Kiedy ktoś ze znajomych pytał mnie, jak się mieszka ze współlokatorem, odpowiadałam „w porządku”, ale sama nie byłam pewna, czy to słowo jeszcze pasuje.
To był jeden z tych wieczorów, kiedy żadne z nas nie chciało kończyć rozmowy, chociaż już dawno powinniśmy byli pójść spać. Siedzieliśmy na balkonie owinięci kocami, z pustymi kieliszkami po winie i talerzami po kolacji. Kuba mówił o jakimś swoim kliencie, ja o dziewczynie z pracy, która rzuciła wszystko i wyjechała do Portugalii. A potem zapadła cisza, ale taka, w której można spokojnie siedzieć i słyszeć, jak oddycha ta druga osoba.
W końcu podniosłam się i ruszyłam do środka. Weszłam do łazienki, umyłam zęby, rozczesałam włosy. Kiedy wróciłam, on jeszcze siedział. Gdy mnie zobaczył, wstał, przeciągnął się, spojrzał na mnie i zapytał:
– Idziesz spać?
To była chwila
Pokiwałam głową, a on wszedł do mieszkania i ruszył za mną. Pod drzwiami mojej sypialni odwróciłam się do niego i spytałam:
– Wchodzisz?
I wtedy mnie pocałował. Nie było w tym nic gwałtownego, po prostu przysunął się, dotknął ustami moich i czekał, aż odwzajemnię. Odwzajemniłam. Są dni, kiedy nadal się o coś sprzeczamy: o to, kto miał kupić mleko, o to, że nie rozwiesił prania, tylko zostawił wszystko w bębnie i pachniało już raczej stęchlizną niż świeżością, albo że ja zapomniałam zapłacić za Internet i przez pół wieczoru oboje siedzieliśmy bez dostępu do świata.
Nie wróciłam już do tamtego uczucia samotności, z którym się wprowadzałam, do tej chęci, żeby wszystko było proste i oddzielne. Nie potrzebuję już świętego spokoju, jeśli mam obok siebie jego. Dom wygląda jak wspólny. W przedpokoju wisi tapeta, którą wybieraliśmy przez trzy tygodnie, a potem i tak przykleiliśmy byle jak. W kuchni krzesło z IKEA, które składaliśmy razem, aż w końcu zrobił to Kuba, bo ja wolałam trzymać śrubokręt i komentować.
Jesteśmy razem
Kiedy wychodzimy razem do sklepu, sąsiedzi nas pozdrawiają jednym „dzień dobry”. Już nie jestem dla Kuby tą obcą dziewczyną z ogłoszenia. Kiedy on wychodzi, czekam na niego z obiadem albo z kolacją. A kiedy on wstaję rano przede mną, pierwsze, co robi, to wchodzi do kuchni i parzy dwie kawy.
Może to właśnie dom – kiedy nie musisz już chować swoich rzeczy, kiedy miejsce, które na początku było tylko pokojem z balkonem, staje się punktem zaczepienia, zbiorem gestów, rutyn, porannej ciszy i wieczornego ciepła. I kiedy zdajesz sobie sprawę, że najważniejsze wydarzenia nie muszą mieć wielkich słów, bo czasem wystarczy, że ktoś postawi filiżankę kawy obok twojej. To był tylko balkon, ale od niego wszystko się zaczęło.
Zosia, 27 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja matka od zawsze mną rządziła, bym żyła tak, jak ona chce. Nie pozwoliła mi dorosnąć, a teraz ma żale i pretensje”
- „Gdy wróciłam z delegacji, mąż miał nietęgą minę. Mówił, że wpadł kolega, ale ja wiem, z kim spędzał samotne wieczory”
- „Mąż dostał spadek po rodzicach i nagle zapomniał, że jesteśmy małżeństwem. Nie chciałam go prosić o kasę”

