Reklama

Zawsze uważałem się za faceta, który potrafi zorganizować coś wyjątkowego. Nie jestem może mistrzem planowania, ale lubię robić niespodzianki. Zwłaszcza te, które mają sprawić radość Basi – mojej partnerce, dziewczynie o energii małego reaktora atomowego i poczuciu humoru, które potrafi odczarować nawet najgorszy dzień.

Wpadłem na pomysł, że tym razem to ja przygotuję coś „wow”. Romantyczny weekend w górach, bez telefonów, bez pracy, bez codziennego biegania po sklepach i sprzątania. Wystarczyło, że wpadła mi w oko promocja na noclegi – „Rezerwuj teraz, zapłać mniej” – i już wyobrażałem sobie nas w przytulnym pensjonacie, z kominkiem, grzanym winem i widokiem na ośnieżone szczyty. Nie zdradziłem Basi ani słowa. W mojej głowie to miała być idealna niespodzianka – taki mój triumf organizacyjny. Tylko ja wiedziałem, dokąd jedziemy. Ona miała się dowiedzieć dopiero na miejscu. Już w samochodzie zaczęła mi wiercić dziurę w brzuchu:

– No powiedz, chociaż, w którą stronę jedziemy. Morze czy góry?

– Ani jedno, ani drugie… – odpowiedziałem z tajemniczym uśmiechem, choć przecież jechaliśmy wprost na południe.

– Paweł, nie wytrzymam. Nawet nie wiedziałam, co spakować?

– Spakowałaś wszystko, co trzeba – odparłem pewnym tonem, choć widziałem, jak jej brwi unoszą się w sceptycznym geście.

Droga mijała nam szybko – Basia puszczała w aucie swoje „energetyczne playlisty”, a ja już czułem rosnącą satysfakcję na myśl o jej zachwycie, gdy w końcu zobaczy miejsce, które dla nas wybrałem. W głowie widziałem nas już na spacerach w górskim słońcu, w restauracji przy świecach… i w cichym, romantycznym pokoju, gdzie jedynym dźwiękiem będzie trzask drewna w kominku. Nie wiedziałem jeszcze, że ten weekend potoczy się zupełnie inaczej.

Udawałem, że wszystko jest okej

Kiedy dotarliśmy na miejsce, spodziewałem się zobaczyć szyld z nazwą przytulnego pensjonatu, może drewniany budynek z balkonami i skrzynkami pełnymi pelargonii. Tymczasem przed nami wyrósł szary gmach z długim, wąskim tarasem i szeregiem identycznych drzwi, z których co chwilę wybiegały dzieci. Na korytarzu rozlegały się krzyki, ktoś pędził w klapkach, a zza uchylonych drzwi dochodził zapach obiadu, jak ze szkolnej stołówki. Zanim zdążyłem ochłonąć, podeszła do nas kobieta w spranym polarze i z plakietką na piersi.

– Dzień dobry, rezerwacja na nazwisko Paweł N. – powiedziałem, próbując zachować entuzjazm.

– O, tak, mamy państwa w systemie – odparła, wpisując coś do zeszytu. – Pokój numer 14, proszę bardzo. Tylko proszę uważać, bo dzieciaki mają teraz przerwę w zajęciach.

A to jakieś kolonie? – zapytałem ostrożnie.

– Tak, młodzieżowa grupa sportowa. Ale proszę się nie martwić, to tylko dwa dni – uśmiechnęła się, jakby to miało rozwiązać wszystkie problemy.

Basia rozejrzała się dookoła, po czym spojrzała na mnie z takim błyskiem w oku, że nie wiedziałem, czy za chwilę wybuchnie śmiechem, czy będzie mnie ochrzaniać.

– No cóż, romantycznie… zależy dla kogo – rzuciła półgłosem. – Ale popatrz, przynajmniej mamy animację w cenie.

Wszedłem z nią do pokoju, który okazał się mały, z wąskim łóżkiem i widokiem na boisko pełne biegających nastolatków. W środku poczułem narastający wstyd, bo ewidentnie nie tak to miało wyglądać. Udawałem, że jest w porządku, choć w głowie zaczynało kiełkować rozczarowanie. Basia usiadła na łóżku i stwierdziła, że to będzie nasza najdziwniejsza i najciekawsza podróż. Mówiła to z takim spokojem, że powoli sam zacząłem wierzyć, że może jednak coś z tego będzie.

Miałem poczucie winy

Kolacja odbywała się w ogromnej stołówce, gdzie rząd za rzędem stały metalowe stoły, a przy nich gwarno jak na szkolnej przerwie. Kelnerki wykrzykiwały numery stolików, a dzieci w dresach biegały między ławkami, czasem wpadając na siedzących. Zapach smażonego schabowego mieszał się z aromatem kakao, a ja, stojąc w kolejce po talerze, miałem wrażenie, że cofnąłem się do czasów podstawówki.

Usiedliśmy z Basią w kącie, licząc, że tam będzie trochę ciszej. Basia od razu zaczęła obserwować całe to zamieszanie z uśmiechem na twarzy.

– Paweł, przyznaj, że to ma swój urok. Jak na koloniach, tylko bez obowiązkowego apelu – szepnęła, patrząc na chłopca, który próbował ścigać się z drugim kolegą na krzesłach.

– Może… – odpowiedziałem, choć w duchu czułem, że to dalekie od tego, co planowałem. – Ale miało być inaczej. Myślałem o kolacji przy świecach, spokojnej muzyce, może kieliszku wina…

– To też jest jakaś wersja romantyzmu – parsknęła. – W końcu spędzamy czas razem, a tło… jest niepowtarzalne.

Patrzyłem, jak bierze widelec i bez skrępowania zaczyna jeść ziemniaki, jakby w ogóle nie przejmowała się hałasem czy brakiem klimatu. Im dłużej na nią patrzyłem, tym bardziej docierało do mnie, że ona naprawdę potrafiła dostrzec coś dobrego w każdej sytuacji. Sam jednak miałem coraz większe poczucie winy – ten weekend miał być wyjątkowy, a wyszedł przypadkowy i trochę absurdalny. Basia opowiadała, że kiedy była nastolatką, uwielbiała kolonie, bo zawsze wracała z nich z jakąś śmieszną historią.

– I wiesz co, Paweł? – spojrzała na mnie znad talerza. – Myślę, że z tego wyjazdu też będziemy mieli co wspominać.

Basia miała genialny pomysł

Po kolacji Basia zaproponowała, żebyśmy uciekli od gwaru ośrodka. Wyszliśmy na korytarz, gdzie echo niosło jeszcze okrzyki dzieci bawiących się w sali obok. Zatrzymała się nagle, jakby wpadła na genialny pomysł.

– Słuchaj, mam plan. Weźmiemy koc, butelkę wina i pójdziemy na polanę. Jest tu niedaleko, widziałam w dzień, że widać z niej całe góry. Będzie cisza i spokój.

– A jak spotkamy wilki? – zapytałem, chcąc zachować pozory rozsądku.

– To dopiero będzie romantyczne – odparła z błyskiem w oku. – Wyobraź sobie, jak będziesz mnie bohatersko ratował.

Nie miałem ochoty wracać do hałaśliwego ośrodka, więc dałem się namówić. Wzięliśmy koc z pokoju i butelkę, którą trzymałem na specjalną okazję. Szliśmy wąską ścieżką wśród drzew, a im dalej byliśmy od budynku, tym wyraźniej czułem zapach wilgotnej ziemi i igliwia. Nad nami niebo było pełne gwiazd, a w oddali majaczyły ciemne kontury gór. Basia szła przede mną, lekko podśpiewując. Jej głos mieszał się z szelestem liści, a ja po raz pierwszy od przyjazdu poczułem, że ta chwila jest naprawdę nasza. Żadnych krzyków, żadnego stukotu kroków po korytarzu – tylko las i my.

Kiedy dotarliśmy na polanę, rozłożyliśmy koc i usiedliśmy. Basia nalała wina do plastikowych kubków, które wzięła z pokoju, i podała mi jeden. Spojrzała na mnie z takim spokojem, że nagle przestało mieć znaczenie, gdzie śpimy i co jemy. Liczyło się tylko to, że siedzimy obok siebie, w ciszy, z widokiem na oświetlone w oddali miasteczko.

Ten weekend był idealny

Na polanie zrobiło się chłodniej, więc Basia owinęła się kocem i przysunęła bliżej. Piliśmy wino, patrząc na migoczące światła w dolinie, i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Opowiadała mi o swoim pierwszym wyjeździe w góry, kiedy miała dziesięć lat i zgubiła się z koleżanką na szlaku. Śmiała się tak głośno, że aż echo odbijało się od drzew.

– Wiesz, Paweł – powiedziała nagle, kiedy ucichła – może i nie trafiłeś z tym pensjonatem, ale wyszło coś lepszego. Nie planowaliśmy tego, a jest świetnie.

– Ty potrafisz wszystko obrócić w coś dobrego – odparłem. – Ja się zamartwiałem, że to klapa, a ty…

– Bo to jest klapa. Tylko taka, z której można się śmiać przez lata – przerwała mi z uśmiechem.

Zaczęliśmy wspominać nasze wcześniejsze wyjazdy. Ten, kiedy przez pomyłkę wsiadłem do złego pociągu, i tamten, gdy w środku lata spaliśmy w namiocie podczas burzy. Za każdym razem coś szło nie po naszej myśli, a jednak wspomnienia były ciepłe. Śmialiśmy się tak bardzo, że wino niemal wylewało się z kubków. Patrzyłem na Basię i uświadomiłem sobie, że ten weekend, choć zupełnie inny od zamierzonego, jest w pewnym sensie idealny. Nie musieliśmy udawać, że jest perfekcyjnie – po prostu było prawdziwie. Kiedy zrobiło się naprawdę zimno, zwinęliśmy koc i ruszyliśmy z powrotem. Droga przez las w świetle księżyca była spokojna, a każdy krok zdawał się prowadzić mnie do wniosku, że to nie miejsce tworzy wspomnienia, tylko ludzie.

Nieważne gdzie, ważne z kim

Gdy wróciliśmy do ośrodka, hałas uderzył nas od progu. Na korytarzu biegały dzieci w piżamach, ktoś krzyczał do kogoś z drugiego końca budynku, a zza drzwi stołówki dobiegał zapach kolacji. Jeszcze kilka godzin wcześniej zgrzytałbym zębami, że to wszystko psuje nastrój. Teraz jednak przeszedłem obok z obojętnością, bo w mojej głowie wciąż trwał spokój z polany. Weszliśmy do pokoju, Basia rzuciła koc na łóżko i powiedziała:

To był świetny wieczór. Następnym razem możemy spróbować romantyki w parku trampolin.

Roześmiałem się, bo tylko ona potrafiła wpaść na taki pomysł i powiedzieć to z pełną powagą. Usiadłem przy oknie, patrząc na ciemne już boisko i rozproszone światła miasteczka w dole. Pomyślałem, że tak naprawdę to nieważne, gdzie się jest. Ważne, z kim. Ten weekend nauczył mnie, że najlepsze wspomnienia rodzą się wtedy, gdy plany rozsypują się w drobny mak, a człowiek potrafi się z tego śmiać. Nazajutrz, kiedy pakowaliśmy się do wyjazdu, Basia podsumowała wszystko jednym zdaniem:

– Wiesz, Paweł, jeszcze nigdy nie było tak głośno, a jednocześnie tak fajnie.

I miała rację. Wracaliśmy do domu z poczuciem, że przeżyliśmy coś, czego żadne zdjęcie i żaden folder reklamowy nie odda. A ja już wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek znowu zorganizuję niespodziankę, to nie będę się bał, jeśli wyjdzie… inaczej.

Paweł, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama