„Wykupiłam na majówkę all inclusive, a wylądowałam w leśnej dziurze. Urlop za miastem spędziłam w towarzystwie korników”
„Gdy tylko przekroczyłam próg, uderzył mnie zapach stęchlizny i mokrego drewna. Domek, dumnie nazwany apartamentem, był zlepkiem sklejki, sosnowych desek i mebli pamiętających czasy PRL-u. Ściany pokrywały żółtawe zacieki, a podłoga skrzypiała przy każdym kroku”.

Majówka miała być spełnieniem moich marzeń – luksusowy apartament z widokiem na jezioro, pełen pakiet all inclusive, wieczorne kąpiele w jacuzzi i leniwe poranki z kawą na tarasie. Przez całe miesiące oszczędzałam, odkładałam każdy grosz i snułam plany. Rezerwacja była zrobiona przez internet, a zdjęcia wyglądały jak z katalogu biura podróży. Wzięłam urlop, spakowałam najlepsze sukienki i kosmetyki, by przez kilka dni poczuć się jak królowa. Ale kiedy dotarłam na miejsce... cóż, szybko zrozumiałam, że dałam się nabrać. I to nie byle jak. Ta „majówka życia” okazała się totalną katastrofą.
Droga do raju
– Anka, jesteś pewna, że to tutaj? – zapytał mój chłopak, patrząc z niepokojem na rozklekotaną tabliczkę z napisem „Leśne Ustronie”.
– No przecież mam lokalizację – odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku znad telefonu. – Zostały tylko trzy kilometry, zaraz dojedziemy.
Droga asfaltowa skończyła się znienacka. Wjechaliśmy na leśną ścieżkę wysypaną żwirem, która bardziej przypominała trasę dla terenówek niż osobówki. Nasze auto trzęsło się przy każdej dziurze, a spod podwozia dobiegały dźwięki, które mogłyby zwiastować katastrofę. Trawy po bokach sięgały szyb, a drzewa schylały się nad drogą jakby chciały nas zatrzymać. Wyciszyłam muzykę. Nerwy rozsadzały mi głowę.
– Może to tylko ostatni odcinek – mruknęłam bardziej do siebie niż do niego.
Po kolejnych piętnastu minutach przed nami wyłonił się drewniany domek przypominający bardziej harcerską bazę z lat osiemdziesiątych niż luksusowy apartament. Na progu stała starsza kobieta w gumiakach i polarze, z kluczem na sznurku zawieszonym na szyi.
– Witajcie! No, trochę ciężko tu trafić, co? – powiedziała z uśmiechem, który miał być serdeczny, ale mnie tylko przeraził.
Zamrugałam.
– Przepraszam... Czy to jest Apartament Leśna Perła?
– A jakże! – pokiwała głową. – Cicho, spokojnie, żadnych sąsiadów, tylko wy i przyroda.
Przyroda. Tylko że ja chciałam widoku na jezioro, nie na stóg gałęzi i budę po psie. I jacuzzi, a nie plastikową miskę na werandzie. Poczułam, jak po plecach przebiega mi zimny dreszcz.
Apartament z dziurawym dachem
Gdy tylko przekroczyłam próg, uderzył mnie zapach stęchlizny i mokrego drewna. Domek, dumnie nazwany „apartamentem”, był zlepkiem sklejki, sosnowych desek i mebli pamiętających czasy PRL-u. Ściany pokrywały żółtawe zacieki, a podłoga skrzypiała przy każdym kroku tak, jakby ostrzegała mnie, że ten urlop nie skończy się dobrze.
– Tu macie kuchenkę gazową, a tu lodówkę. Tylko nie otwierajcie jej za często, bo trochę się psuje – tłumaczyła gospodyni z uśmiechem. – Ale lodowata woda w kranie to coś cudownego! Taka źródlana.
Spojrzałam na Piotrka. Nie powiedział ani słowa, tylko uniósł brew. Wiedziałam, co myśli. A ja jeszcze kilka godzin temu przechwalałam się, że wzięłam „ekskluziw” za połowę ceny.
Łazienka była osobnym budynkiem. Osobnym, czyli trzeba było do niej wyjść na zewnątrz. Deszcz właśnie zaczynał stukać o blaszany dach. Kiedy otworzyłam drzwi wychodka, przywitał mnie tłum pająków i okno tak małe, że światło ledwie wpadało do środka.
– Przysięgam, jak zaraz nie znajdę chociaż jednego znaku cywilizacji, to wracamy – powiedziałam, próbując odpalić telefon. Brak zasięgu.
Wiatr poruszył drzwiami, a ze ściany przy łóżku spadł kawałek tynku.
– Czy to był… kornik? – spytał Piotrek, pochylając się nad dziurą w drewnie. – Albo cała rodzina?
W odpowiedzi tylko westchnęłam i usiadłam na skrzypiącym tapczanie. Właśnie zaczęło się moje luksusowe all inclusive.
Niech ktoś zadzwoni po ratunek
Wieczorem zrobiło się chłodniej. Deszcz nie przestawał padać, a wiatr dął tak mocno, że ściany zaczęły trzeszczeć. Siedzieliśmy w kuchni przy świeczce, bo światło zgasło dokładnie wtedy, gdy Piotrek próbował zagotować wodę na herbatę. Piecyk gazowy prychnął, zaiskrzył i zamilkł na zawsze.
– No i mamy romantyczną kolację przy świecach – powiedział gorzko. – A do tego menu survivalowe: krakersy, kabanosy i kabanosy.
Telefon nadal nie miał zasięgu. Internet? Zapomnij. Jedyne, co działało, to moja wyobraźnia, która podsuwała coraz czarniejsze scenariusze. Że to nie jest żadna majówka, tylko film grozy z budżetem zero złotych i obsadą dwóch idiotów.
– Myślisz, że jak jutro pójdziemy w tamtą stronę... – zaczęłam niepewnie, wskazując na gęstwinę za oknem – ...to znajdziemy zasięg?
– Albo dzika. Na jedno wychodzi – mruknął Piotrek i schował się pod kocem. – Mówiłem, żebyśmy zostali w mieście. Miałem kupony do pizzerii. Ty chciałaś „kontakt z naturą”.
Zamknęłam oczy. Nie tak miało być. Miały być drinki z palemką, masaże, chilloutowa playlista i story na Instagramie z jacuzzi. A zamiast tego mam mokre skarpety, koc pachnący kurzem i świadomość, że zapłaciłam za tę „przygodę” połowę swojej pensji.
– Może rano będzie lepiej – próbowałam ratować resztki nastroju.
– Może. A może rano obudzi nas wilk – odburknął Piotrek.
Spojrzałam na niego spod koca. Nie powiedział tego ze złością. Raczej z rezygnacją. I wtedy dotarło do mnie: to dopiero początek.
Tak wygląda leśny wellness
Rano obudziło mnie brzęczenie. Nie telefon, bo ten leżał martwy z braku prądu. Nie Piotrek, bo ten spał skulony jak jeż. Tylko komar. A raczej cała eskadra. Wybrały sobie na mnie majówkowy brunch.
– Zostawcie mnie w spokoju! – krzyknęłam, machając ręką jak opętana.
Z łazienki dochodził odgłos kapania – okazało się, że dach przecieka. Z sufitu zwisała szmatka przymocowana taśmą klejącą. Gospodyni wpadła na „genialny” pomysł stworzenia własnego systemu odprowadzania wody. Oprócz tego znajdował się tam stary ręcznik, wiadro i coś, co wyglądało na szampon dla psów.
– To jest ten wasz wellness? – zapytał Piotrek, kiedy próbowałam umyć ręce zimną wodą, trzymając nogi na taborecie, by nie stanąć w kałuży.
Zrezygnowałam z kąpieli. Zamiast tego zrobiłam sobie „detoksykację” – siedząc na werandzie w polarze i wdychając zapach mokrego mchu. Piotrek zabawiał się aparatem fotograficznym, robiąc mi zdjęcia w stylu: „ofiara oszustwa turystycznego, 2025”.
– Chociaż będziemy mieli co pokazać znajomym – zażartował. – All inclusive w stylu: brudna woda, bonusowa pajęczyna i masaż... z wyrzutami sumienia.
– Albo masaż duchowy. Uczysz się pokory – dodałam.
Próbowaliśmy się śmiać. Zmęczenie i bezradność były naszym jedynym wspólnym językiem. Ale im dłużej tam siedzieliśmy, tym bardziej ta cała „przygoda” zaczęła przypominać lekcję – gorzką, nieproszoną, ale może potrzebną. Tylko że ja wciąż chciałam stąd uciec.
Tylko dokąd?
Zielony thriller w środku głuszy
Trzeciego dnia przestałam liczyć czas. Deszcz padał bez przerwy, a wiatr wyrwał jeden z okiennych zawiasów, przez co noc spędziliśmy, dopychając ramę starym plecakiem. Śniadanie składało się z suchych tostów i herbaty, którą Piotrek ugotował na świeczce.
– Może to i dobrze – mruknął. – W takiej diecie to i człowiek schudnie z frustracji.
Postanowiliśmy pójść w głąb lasu w poszukiwaniu zasięgu. Mieliśmy nadzieję złapać choćby jedną kreskę. Ja – żeby zgłosić oszustwo, Piotrek – by sprawdzić, czy mecz jego drużyny w ogóle się odbył. Szliśmy z latarką i starym kijkiem trekkingowym, który znaleźliśmy za szopą. Przez chwilę czułam się jak bohaterka programu survivalowego. Tylko zamiast kamer miałam w plecaku kabanosy.
Nagle Piotrek przystanął.
– Patrz! – wskazał na pień drzewa. – Korniki. Tu ich całe kolonie!
Podeszłam bliżej. Faktycznie, kora była zjedzona od środka, a maleńkie robaczki przeciskały się przez szczeliny.
– Mieszkają lepiej niż my – stwierdziłam z goryczą.
Wróciliśmy do domku. Nadal zero zasięgu. Zaczęło mi się śnić miasto – tramwaje, beton, dźwięk suszarki do włosów. Zastanawiałam się, czy jeśli stanę na krześle i krzyknę wystarczająco głośno, to ktoś usłyszy. Może łoś? Kiedy kolejnej nocy Piotrek powiedział:
– Może to nie miejsce dla nas, tylko dla ludzi z innej planety... – zrozumiałam, że jesteśmy gotowi się poddać.
All inclusive tylko dla korników
W niedzielę rano słońce w końcu wyszło zza chmur. Było ciepło i cicho, jakby las chciał zadośćuczynić za wcześniejsze dni. Ale to niczego już nie zmieniało. Spakowaliśmy się w milczeniu. Nawet nie próbowaliśmy rozmawiać z gospodynią, która z uśmiechem wręczyła nam bukiecik leśnych kwiatków i życzyła „wspaniałego powrotu do cywilizacji”.
– Jeszcze kiedyś zapraszamy! – rzuciła wesoło.
Piotrek tylko spojrzał na mnie porozumiewawczo. Tak, jeszcze kiedyś. Może w innym życiu. Droga powrotna, choć równie wyboista, wydała się krótsza. Im bliżej byliśmy miasta, tym szybciej oddychałam. Gdy na telefonie pojawiły się cztery kreski zasięgu, miałam ochotę się rozpłakać. Pierwsze, co zrobiłam, to napisałam opinię. Szczerą, bez złośliwości, ale z detalami: brak prądu, przeciekający dach, odór wilgoci i rodzinne gniazdo korników. Dodałam zdjęcie plastikowej miski z podpisem „jacuzzi marzeń”.
Tydzień później dostałam wiadomość od właścicielki. Napisała, że bardzo jej przykro, ale przecież „w opisie było, że to miejsce dla miłośników natury”. Może i było. Ale ja pokochałam na nowo miejską dżunglę. I wygodne łóżko. I suszarkę. I światło.
– Wiesz, Anka – powiedział Piotrek, gdy wieczorem siedzieliśmy na kanapie z pizzą i filmem – to była najgorsza majówka w naszym życiu. Ale przynajmniej razem. I będziemy to wspominać przez następne dwadzieścia lat.
Przytaknęłam. W końcu nie każdy może powiedzieć, że spędził urlop w towarzystwie korników i przetrwał.
Anka, 31 lat
Czytaj także:
- „Teściowa pluła we mnie mazurkiem i rzucała kąśliwości. Wielkanoc nie zrobiła z niej dobrego człowieka”
- „Robiłam wszystko, by zrujnować małżeństwo córki. Osiągnęłam sukces, ale teraz mało mnie to cieszy”
- „Robiąc świąteczne wypieki poczułam zapach dzieciństwa. Cynamon przywrócił mi wspomnienia, o których chciałam zapomnieć”

