„Wykosztowałam się na drogi stroik na Wszystkich Świętych, a on zniknął z grobu matki. Podejrzewałam tylko jedną osobę”
„– Wiesz, że wydajemy właśnie ponad pięć stów na ozdobę na grób? – A co? Przecież raz w roku można. I mama by chciała... – Mama by chciała, żebyśmy przestały się o nią licytować – powiedziałam, ale Renata już płaciła zaliczkę”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy to się tak właściwie zaczęło. Czy wtedy, gdy mama zmarła, a moja siostra, Renata zabrała się za projektowanie nagrobka, jakby wybierała blat do kuchni? Czy może gdy pierwszego listopada przyniosła lampion z grawerem, a ja położyłam mój – zwykły, ale prawdziwy – obok i usłyszałam:
– No, Lidka, ty jak zwykle – tanio i praktycznie.
U niej nie chodziło o pamięć. Chodziło o pokaz. O to, kto bardziej „kocha”. Kto da większy znicz, droższą chryzantemę, bardziej skomplikowaną kompozycję z egzotycznych liści.
Są jeszcze ludzie z naprzeciwka. Nikt nie znał ich z nazwiska, ale ich grób znał każdy. Lśniące litery, wieńce jak z katalogu i znicze, które paliły się przez trzy tygodnie. Zawsze. Nawet w ulewę.
W tym roku Renata zadzwoniła już we wrześniu. Dzwoniła codziennie. Jakby planowała bal, nie wizytę na cmentarzu.
– Lidka, w tym roku robimy coś naprawdę dużego. Znam jedną florystkę z telewizji. To będzie kompozycja przestrzenna, świerk, juta, czerwone róże. Coś spektakularnego.
– Dla zmarłych?
– Dla porządku. Dla ozdoby.
Nie miałam siły się kłócić. Zgodziłam się jak zwykle. Z Renatą się nie negocjuje – tylko współfinansuje jej decyzje. Zamówiłyśmy ten jej wieniec życia.
Upierała się na coś wielkiego
W kwiaciarni było duszno od kadzideł i sprayów. Renata już od progu zachwycała się wszystkim, jakby była na targach designu.
– O matko, patrz, ten z hortensją i gipsówką. Boski! – wskazała na ogromną kompozycję, która wyglądała bardziej jak ślubny bukiet dla królowej.
– To chyba na otwarcie hotelu – mruknęłam pod nosem.
Florystka uśmiechnęła się pod nosem, ale Renata nie podchwyciła ironii.
– A może coś z czerwienią? Czerwień jest bardzo „pamięciowa”.
– Renata, może byśmy pomyślały o czymś... skromniejszym? Mniej teatralnym?
– Lidka, błagam cię, nie zaczynaj. W zeszłym roku miałaś swoje żółte chryzantemy. Teraz moja kolej.
Westchnęłam. Wiedziałam, że i tak nie wygram. Renata miała dar przekonywania. Albo raczej – forsowania. W końcu florystka wyciągnęła wzornik.
– A może taki? Wysoki, przestrzenny, z amarantem. Na konstrukcji z kory i drutu florystycznego?
Renata klasnęła w dłonie.
– Idealnie! Zróbmy go. I może jeszcze znicz z drewna oliwnego. Żeby był naturalny.
Zamrugałam.
– Wiesz, że wydajemy właśnie ponad pięć stów na ozdobę na grób?
– A co? Przecież raz w roku można. I mama by chciała...
– Mama by chciała, żebyśmy przestały się o nią licytować – powiedziałam, ale Renata już płaciła zaliczkę.
Wyszłyśmy z kwiaciarni. Ona zadowolona. Ja z poczuciem porażki. Wiedziałam, że nie chodzi o kwiaty. Chodziło o to, kto bardziej „kochał”. Kto lepiej „pamięta”. A ja byłam zmęczona tym konkursem.
To było jak przedstawienie
Wiało jak w listopadzie. No bo w końcu prawie był listopad. Dwa dni przed pierwszym. Ułożyłyśmy stroik na grobie z takim namaszczeniem, jakbyśmy składały ofiarę. Renata krzątała się jak dekoratorka na weselu.
– Przesuń go delikatnie w lewo. Nie, bardziej. Tak, żeby centralnie był pod krzyżem, ale nie zasłaniał nazwisk. O, teraz lepiej.
Patrzyłam, jak przykuca w jasnym płaszczu, układając mech pod podstawą kompozycji, jakby to była scena teatralna.
– Tylko się nie przewróć, Renata. To nie pokaz florystyczny, tylko cmentarz.
– Oj, Lidka, no przestań. Chcesz, żeby znowu „ci z naprzeciwka” wygrali? Patrz, oni już postawili nową ławkę! Z oparciem!
Spojrzałam. Faktycznie –„ci z naprzeciwka” znowu się popisali. Ławeczka drewniana, wypolerowana, z wygrawerowanym „Pamiętamy. Z miłością”.
– Może jeszcze podgrzewaną zrobili – mruknęłam. – Jak oni mieli tylko syna, to kto to wszystko ogarnia?
Renata wzruszyła ramionami, a wtedy podeszła starsza kobieta, którą kojarzyłam z cmentarza. Wysoka, ubrana w grafitowy płaszcz i z uśmiechem, który można było interpretować na dwa sposoby.
– W tym roku to ten grób będzie robił wrażenie... – powiedziała przeciągle. – No, no… już robi wrażenie.
– Dziękujemy – Renata rozpromieniła się jak znicz z wymienną baterią.
Ja tylko kiwnęłam głową. A potem poczułam coś, czego nie potrafiłam nazwać. Jakby za tą pochwałą było coś więcej. Szept. Ostrzeżenie. Albo kpina.
Byłam po prostu w szoku
Rano 1. listopada weszłam między groby z cichą nadzieją, że wszystko będzie jak zawsze. Tłumy, dym ze zniczy, dzieciaki podjadające lizaki, a nasza kompozycja – dumnie stojąca, triumfująca. Ale… nie było jej. Nie było nic. Grób był pusty. Czysty. Jakby ktoś go przygotował do nowego pochówku. Ani wieńca, ani zniczy, ani nawet mchu. Po prostu... nic.
– Co tu się, do cholery...? – szepnęłam i zadzwoniłam do Renaty.
Przybiegła na cmentarz w niecałe pół godziny.
– Co się stało? – rzuciła zdyszana. – Gdzie on jest? Gdzie jest nasz wieniec?!
– Może... może go zwiało? – próbowałam jakoś to ubrać w racjonalność, ale to brzmiało absurdalnie nawet dla mnie.
– Zwiało? Lidka, on ważył z pięć kilo! Był na drucie! Z czterema ciężkimi podstawkami! Zwiało?!
– To może ktoś... zabrał?
– Kto? Kto zabiera wieńce z grobu?! – wrzasnęła i ludzie się obejrzeli.
– Nie wiem. Może... może go ukradli?
Zamilkłyśmy. Renata rozglądała się jak opętana. Wtedy podszedł dozorca. Starszy facet z krzywym wąsem i spojrzeniem, jakby już widział wszystko.
– Zginął wam wieniec, co?
– Tak. Tu stał. Ogromny. Z juty i mchu – dodała Renata.
Dozorca podrapał się po czapce.
– Czasem ludzie różne rzeczy robią. Czasem i martwym zazdroszczą.
Rzucił i poszedł. Zniknął między grobami.
– Ty coś zrobiłaś – Renata wbiła we mnie wzrok.
– Co? Ja?!
– Może chciałaś zażartować, może ci się nie podobał, może...
– A może to ty go zabrałaś, żeby potem wyglądać na ofiarę! – odparłam ostro.
Na chwilę obie zamilkłyśmy. Stałyśmy nad pustym grobem jak dwie kobiety bez rodziców, bez kwiatów i bez odpowiedzi. Nagle dotarło do mnie, że właśnie przegrałyśmy. I nie chodziło wcale o ludzi z naprzeciwka.
Powróciły dawne żale
Wróciłam tam następnego dnia. Sama. Bez Renaty, bez kwiatów, bez nadziei na cokolwiek spektakularnego. Tylko z zapałkami i paczką zniczy z przeceny.
Na grobie paliły się dwie świece. Ktoś musiał je postawić wieczorem. Nie Renata – znałam jej styl. To nie były te jej wymuskane, sezonowe cuda z francuskich galerii. Te były zwykłe. Takie... jak moje.
Usiadłam na nowej ławce. Tej „z naprzeciwka”. Tak, z premedytacją. Bo ta po naszej stronie trzeszczała i przekrzywiała się, jakby też miała już dość całej tej farsy. Spojrzałam na granitowy napis. Mama. Tata. Dwa imiona. Dwie daty. Zero miejsca na całą resztę, która powinna się tam zmieścić. Miłość. Cisza. Wdzięczność. Żal.
Ale też: niespełnione oczekiwania. Krzyki z dzieciństwa. Porównania. To, że Renata zawsze była „ta zdolna”, a ja „ta spokojna”. Mama dzieliła opowieści między obie, ale Renacie zawsze zostawiała pointę i uwagę. A potem oni zmarli, my zostałyśmy. I zamiast się zbliżyć – zaczęłyśmy grać. W tę grę „kto pamięta lepiej”. Ale to nie była gra o miłość. To była gra o uznanie. O przeprosiny, których nigdy nie usłyszałyśmy. O zdanie: „zrobiłaś to dobrze, Lidka”. Tylko że ono już nigdy nie padnie.
Spojrzałam na grób.
– Przepraszam, mamo – powiedziałam cicho. – Że z twojej śmierci zrobiłyśmy festiwal ambicji.
Poczułam, że powiedziałam coś prawdziwego.
Nie tylko wieniec zniknął
Minęło kilka dni. Renata się nie odezwała. Ani SMS-a, ani telefonu, ani nawet reakcji pod zdjęciem ze zniczami, który wrzuciłam na naszą rodzinną grupę. Nic. Cisza.
Powinnam była poczuć ulgę, ale w mieszkaniu zrobiło się jakby bardziej... pusto. Nie w znaczeniu braku mebli. Brakowało czyjejś obecności. W końcu usiadłam wieczorem i napisałam krótką wiadomość: „Renata. Nie wiem, co się stało z wieńcem. I chyba już nie chcę wiedzieć. Może nie tylko on zniknął. Może zniknęło też coś innego. Chcesz porozmawiać – wiesz, gdzie mnie znaleźć”. Kliknęłam „wyślij”. Minęła godzina. Dwie. Żadnej reakcji. Zasnęłam z telefonem w dłoni, jak idiotka czekająca na coś, co nie miało przyjść.
Rano na wycieraczce była paczka bez nadawcy. W środku – miniaturowa kopia naszego wieńca. Na drucie. Z juty. Z czerwonym kwiatem pośrodku. Dołączona była karteczka, odręcznie napisana, znajomym, zamaszystym charakterem: „Wszystko wraca. Kiedyś”.
Nie wiedziałam, co bardziej mnie poruszyło: ten gest, czy to, że nie był do końca szczery. A może był? Może to wszystko, co nam zostało. Położyłam stroik na stole. Nie odpisałam. Nie dlatego, że nie chciałam. Po prostu... nie wiedziałam, co powiedzieć.
Może to już koniec. A może tylko przerwa. Jedno wiedziałam na pewno: z naszej rodzinnej więzi zostało mniej niż z samego stroika. Zostało tylko pytanie, które gryzło bardziej niż zniknięcie wieńca: po co my to wszystko robiłyśmy?
Lidia, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy mąż zmarł, miałam ochotę zatańczyć na jego grobie. Nie będę płakać po śmierdzącym leniu”
- „Mama kazała mi kupić najtańsze chryzantemy i znicze. Było mi wstyd za jej skąpstwo, póki nie poznałam prawdy”
- „Na grobie mojego męża ktoś zostawiał jedną różę. Teściowa wmawiała mi, że to jego kochanka, ale prawda była inna”

