Reklama

Nigdy wcześniej nie byliśmy w Chorwacji. Przez lata oglądałam w internecie te turkusowe zatoki, kamienne miasteczka i zdjęcia ludzi sączących wino w małych portowych knajpkach. Marzyłam, żeby tam pojechać. To miał być nasz pierwszy prawdziwy wspólny urlop, odkąd wzięliśmy ślub. Bez rodziców, bez znajomych, bez dzieci (których jeszcze nie mamy). Tylko my dwoje.

– Monika, wiesz, to będzie najlepszy wyjazd w naszym życiu – powiedział Paweł, gdy pakowaliśmy walizki. – Potrzebujemy tego.

Wtedy jeszcze wierzyłam, że te siedem dni pod chorwackim słońcem scali nas tak, jak nigdy wcześniej. Że wrócimy bardziej zakochani niż kiedykolwiek. Nie wiedziałam, że wrócimy… z decyzją, by się rozwieść.

Czułam się jak w raju

Podróż zaczęła się obiecująco. Lot z Warszawy do Splitu minął nam w miarę spokojnie, choć Paweł, jak zwykle, marudził na ceny kanapek w samolocie.

Dziesięć euro za bułkę? To jakiś żart – prychnął, a ja przewróciłam oczami. Uznałam, że nie dam się wciągnąć w narzekania. To w końcu nasze wymarzone wakacje.

Na lotnisku powitało nas rozgrzane powietrze i zapach soli. Wzięliśmy mały samochód z wypożyczalni i ruszyliśmy w stronę miasteczka Omiš. Widok morza po lewej stronie i gór po prawej sprawił, że zapomniałam o całym świecie.

– Zatrzymaj się, muszę zrobić zdjęcie! – krzyknęłam, gdy mijaliśmy punkt widokowy.

– Monika, przecież to tylko woda i skały… – westchnął, ale zatrzymał auto.

Nasz apartament był dokładnie taki, jak na zdjęciach: balkon z widokiem na Adriatyk, biało-niebieskie meble, zapach lawendy w środku. Gospodyni, starsza Chorwatka w lnianej sukience, wręczyła nam butelkę domowego wina.

Pierwszy wieczór spędziliśmy w małej tawernie nad samą wodą. Ja zamówiłam grillowaną rybę, Paweł – pizzę, bo „nie będzie jadł niczego, co na mnie patrzyło”. Rozmowa toczyła się leniwie, ale po trzecim kieliszku wina poczułam, że wraca między nami lekkość, którą pamiętałam z początku związku.

– Wiesz, może to będzie nasza tradycja? – uśmiechnęłam się. – Co roku Chorwacja.

– Zobaczymy… – odparł, patrząc w telefon.

To „zobaczymy” zabolało, ale zrzuciłam to na zmęczenie podróżą. Nie wiedziałam jeszcze, że to był pierwszy, drobny sygnał, że Paweł nie patrzy w przyszłość tak samo jak ja.

Zaczął na wszystko narzekać

Drugiego dnia wstałam wcześnie, obudzona przez słońce wdzierające się przez niezasunięte zasłony. Balkon pachniał kawą – zrobiłam ją w małym ekspresie w apartamencie i usiadłam, żeby podziwiać spokojne fale. Paweł przewracał się w łóżku, mrucząc coś o tym, że na urlopie trzeba spać.

Chodź, pójdziemy na plażę zanim zjawią się tłumy – zaproponowałam, gdy wreszcie się podniósł.

– Monika, przecież mamy wakacje. Co za różnica, czy pójdziemy teraz, czy za dwie godziny? – odpowiedział, sięgając po telefon.

Wyszliśmy dopiero około południa, gdy słońce prażyło niemiłosiernie, a na plaży nie było już wolnego miejsca w cieniu. Usiedliśmy na kamieniach, bo wszystkie leżaki były zajęte. Paweł narzekał na temperaturę, na kamienie, na to, że woda jest zimna.

– Może spróbujemy snorkelingu? – zapytałam, wskazując wypożyczalnię sprzętu wodnego.

– Ty serio chcesz marnować pieniądze na rurkę i okulary? Przecież widać wszystko z brzegu – prychnął.

Poczułam znajome ukłucie złości, które zwykle pojawiało się w domu, gdy każdy mój pomysł był przez niego wyśmiewany. Próbowałam ratować nastrój, ale kiedy poszłam popływać, wróciłam i zobaczyłam go wpatrzonego w ekran telefonu, z obojętnym wyrazem twarzy.

Wieczorem zasugerowałam spacer do centrum Omišu.

– Po co? – zapytał. – Możemy zamówić pizzę i obejrzeć mecz w apartamencie.

To był moment, w którym poczułam, że coś we mnie się przełamuje. Wymarzone wakacje, a on chciał siedzieć w czterech ścianach jak w ponury listopadowy wieczór w Polsce.

Wiesz co? Idę sama – powiedziałam i wyszłam, trzaskając drzwiami.

Na wąskich uliczkach miasta, wśród zapachu pieczonych ryb i gwaru turystów, poczułam dziwną ulgę… i pierwszy raz pomyślałam, że może nam już nigdy nie będzie po drodze.

W ogóle mnie nie słuchał

Trzeciego dnia niemal ze sobą nie rozmawialiśmy. Śniadanie zjedliśmy w ciszy – ja na balkonie, on przy stole, przeglądając wiadomości sportowe. Czułam w powietrzu napięcie, które kleiło się do skóry bardziej niż chorwacki upał.

– Może dziś popłyniemy w rejs na wyspy? – zaproponowałam w końcu, próbując przełamać tę ciszę.

– A ile to kosztuje? – odpowiedział automatycznie, nawet nie patrząc na mnie.

– Serio, Paweł? Wszystko musisz przeliczać na złotówki? – w moim głosie zabrzmiała irytacja.

Wzruszył ramionami, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi. Zamiast rejsu poszliśmy na pobliski targ. Ja zachwycałam się świeżymi owocami, on komentował, że „to samo jest w Biedronce, tylko taniej”. Z każdym jego słowem czułam, jak narasta we mnie gniew.

Prawdziwa awantura wybuchła dopiero wieczorem. Wróciliśmy z plaży i ja, zmęczona słońcem, poprosiłam go, żeby poszedł po wodę do sklepu. Wrócił… z sześciopakiem piwa.

– Mówiłam o wodzie! – wybuchnęłam.

– Przecież piwo też jest płynem – rzucił z tym swoim ironicznym uśmieszkiem.

Nie wytrzymałam.

– Wiesz co, Paweł? Może gdybyś chociaż raz w życiu zrobił coś, co nie jest tylko pod ciebie, to nasze życie wyglądałoby inaczej! – krzyknęłam.

– A może gdybyś przestała marudzić i zachowywać się jak przewodnik wycieczki, to te wakacje byłyby przyjemne! – odciął się.

Te słowa wisiały między nami jak ciemna chmura. Wyszłam na balkon, żeby nie widział, że mam łzy w oczach. Patrzyłam na spokojne morze i myślałam, że nigdy nie czułam się tak samotna… będąc obok własnego męża.

Lepiej bawiłam się sama

Kolejnego dnia postanowiłam, że spróbuję ratować sytuację. Wstałam wcześniej, poszłam do piekarni po świeże bułki, zrobiłam sałatkę z pomidorów i sera feta. Chciałam, żeby ten dzień zaczął się inaczej.

– Śniadanie gotowe – powiedziałam, gdy Paweł wgramolił się z łóżka.

– Dzięki, ale ja nie jem pomidorów rano – rzucił, siadając z kubkiem kawy przed telewizorem.

Poczułam, jak mój plan ratunkowy rozłazi się w szwach. Mimo to zaproponowałam wspólną wycieczkę do pobliskiego kanionu Cetiny. Zdjęcia w internecie wyglądały jak z folderu biura podróży – turkusowa woda, kajaki, skały.

– Wiesz, że mnie takie rzeczy nie kręcą – odparł, nie odrywając wzroku od ekranu. – Idź sama, skoro ci tak zależy.

Poszłam. Spędziłam cudowne trzy godziny, płynąc kajakiem z grupą obcych ludzi, śmiejąc się, mocząc nogi w chłodnej wodzie. Wróciłam pełna energii… którą on zdusił jednym spojrzeniem.

Znowu zostawiłaś mnie samego – powiedział tonem, jakby to był największy grzech.

– Bo ja tu chcę coś przeżyć, Paweł! A ty przyjechałeś tylko, żeby zmienić widok z kanapy na widok z łóżka!

To przelało czarę goryczy.

– Wiesz co? Może po prostu przestańmy udawać, że chcemy tego samego. Bo ja mam dość słuchania, że jestem wiecznie zły, mało ambitny i że marnuję ci życie – wyrzucił z siebie jednym tchem.

– Bo tak właśnie jest – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

Zrobiło się cicho. Bardziej cicho niż zwykle. W tej ciszy było coś ostatecznego, jakby oboje wiedzieli, że w tych słowach padło zbyt wiele prawdy, by można było się z nich wycofać.

Był dla mnie jak obcy

Przedostatniego dnia wyjazdu wstałam z ciężarem w klatce piersiowej. Nie chodziło już o to, że się kłócimy – przywykłam do naszych sprzeczek. To było coś gorszego: poczucie, że obok mnie jest obcy człowiek.

Zjedliśmy śniadanie w ciszy. Paweł zaproponował, żeby „po prostu poleżeć na plaży i nie gadać”. Wzięłam ręcznik, ale usiadłam daleko od niego. Patrzyłam na rodziny bawiące się w wodzie, pary robiące sobie zdjęcia i czułam się jak statystka w filmie, w którym powinnam grać główną rolę.

Po południu, wracając z plaży, mijaliśmy park z ławkami w cieniu palm. Zatrzymałam się.

– Paweł, chciałam pogadać.

– O czym? – zapytał chłodno.

– O tym, że od dawna nam nie wychodzi. I że te wakacje miały nas uratować, a tylko pokazują, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy.

Patrzył na mnie chwilę, mrużąc oczy od słońca.

– Wiesz co? Masz rację. Ja nie chcę żyć w ciągłym napięciu.

Usiedliśmy na ławce. Nie było krzyków, żadnego dramatycznego „jak możesz?!”. Było tylko zmęczenie i dziwna ulga.

– Po powrocie pójdziemy do prawnika – powiedział spokojnie.

– Tak – odpowiedziałam równie cicho.

Wieczorem zjedliśmy kolację w tej samej tawernie, w której byliśmy pierwszego dnia. Wino smakowało gorzko, choć było to samo. Patrzyłam na fale odbijające światła portu i wiedziałam, że jutro wrócimy do Polski… już nie jako mąż i żona, tylko dwie osoby, które zrozumiały, że marzenia nie zawsze da się uratować.

Marzenia się skończyły

Lot powrotny był cichszy niż cisza, jaką mieliśmy w apartamencie. Siedzieliśmy obok siebie, ale każde z nas było gdzie indziej – ja patrzyłam w chmury, on w ekran telefonu. Na lotnisku w Warszawie nie było nawet uścisku na pożegnanie. Tylko krótkie: „To ja zamówię taksówkę”.

Dwa dni później siedzieliśmy w kancelarii. Prawniczka mówiła coś o dokumentach, terminach, opłatach. Oboje kiwaliśmy głowami, jakby to była rozmowa o remoncie kuchni, a nie o końcu naszego małżeństwa. Podpisy składaliśmy powoli, ale bez wahania.

Wróciłam do naszego mieszkania, które nagle wydawało się zbyt duże. Na półce wciąż stały muszelki, które zebrałam pierwszego dnia w Chorwacji. Chciałam je wyrzucić, ale zatrzymałam się – były częścią historii, nawet jeśli smutnej.

Przez pierwsze noce budziłam się, czując pustą przestrzeń obok. Nie płakałam. Może łzy wyczerpały się jeszcze tam, w Omišu, między jednym a drugim milczeniem. Z czasem zaczęłam spać spokojniej.

Zrozumiałam, że te wakacje faktycznie były „z naszych marzeń” – tylko każde z nas miało inne. Ja marzyłam o wspólnych zachwytach, on o świętym spokoju. I może właśnie dlatego tak łatwo zgodziliśmy się na rozstanie – bo zobaczyliśmy prawdę w pełnym słońcu, bez możliwości ucieczki w codzienny pośpiech.

Teraz, gdy patrzę na zdjęcia z Chorwacji, nie widzę końca. Widzę początek czegoś nowego – życia, w którym nie muszę nikogo przekonywać, żeby ze mną poszedł na spacer.

Monika, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama