„Wyjechałam do uzdrowiska, a mieszkanie zostawiłam pod opieką siostrze. Przeraziło mnie to, co zastałam po powrocie”
„Najpierw uderzył mnie zapach. Nie był to smród, raczej intensywna woń perfum zmieszana z papierosowym dymem i… smażonym jedzeniem? Mój dom pachniał kiedyś lawendą i płynem do podłóg. Teraz czułam się jak w taniej kawalerce, gdzie mieszkają ludzie, którym jest wszystko jedno”.

- Redakcja
Kiedy lekarz spojrzał na mnie znad okularów i powiedział, że mam się zatrzymać, bo organizm odmawia posłuszeństwa, nie miałam siły protestować. Od dawna wiedziałam, że żyję na rezerwie. Praca, dom, rachunki, obowiązki wobec dorosłych dzieci, które niby wyfrunęły z gniazda, ale wciąż czegoś ode mnie chciały. Uzdrowisko było jak bilet w jedną stronę – na chwilę do siebie. Zostawiłam mieszkanie pod opieką siostry. Zawsze mogłam na nią liczyć. Myślałam, że tym razem też. Kiedy wróciłam, poczułam, że powrót do własnego domu nie musi oznaczać spokoju. Nie byłam gotowa na to, co zastałam.
Potrzebowałam odpoczynku
– Dobrze, pani Marto, zrobimy badania, ale już teraz mówię – stres wykończył pani organizm – usłyszałam od lekarza.
Nie chciałam tego słuchać. Przecież nie mogłam tak po prostu zniknąć z życia na kilka tygodni. Kto ugotuje rosół na niedzielę, kto przypilnuje czynszu, kto odbierze paczkę, którą córka zamówiła na mój adres? Ale lekarz był nieugięty, a ja – choć sama przed sobą nie chciałam się do tego przyznać – naprawdę nie dawałam już rady.
Nie planowałam tego wyjazdu. Po prostu w końcu zrozumiałam, że jeśli nie odpuszczę, moje ciało zrobi to za mnie. Uzdrowisko w Busku-Zdroju. Ciche, przyzwoite miejsce z zabiegami, spacerami i ciszą. Tego mi trzeba było.
– Siostra, jedź. Ja przypilnuję ci mieszkania – powiedziała Sabina, jakby czytała mi w myślach.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością. Zawsze była konkretna, uporządkowana. Trochę apodyktyczna, ale nigdy złośliwa. Klucze przekazałam jej z lekkim sercem, choć i tak – na wszelki wypadek – zostawiłam listę: podlewać kwiaty, zbierać pocztę, nie otwierać okien w sypialni, bo się zacina.
Pojechałam. Trzeciego dnia w sanatorium spałam jak dziecko. Chodziłam na zabiegi, rozmawiałam z innymi kobietami – każda z nas uciekała od czegoś. A ja? Od zmęczenia życiem. Z tygodnia na tydzień czułam się coraz lepiej. Myślałam, że wrócę do domu spokojniejsza, silniejsza. Nie przyszło mi do głowy, że ten spokój zabierze mi właśnie Sabina.
Zgodziła się bez wahania
Sabina była z tych kobiet, które wszystko lubią mieć pod kontrolą. Zawsze pierwsza dzwoniła z życzeniami, pierwsza przychodziła z pomocą, ale też pierwsza mówiła, co robię źle. Miała w sobie coś z inspektora – surowa mina, szybki krok, ton głosu, który nie znosił sprzeciwu. Dlatego, kiedy powiedziała, że przypilnuje mieszkania, poczułam ulgę. Bo wiedziałam, że nikt nie wejdzie, nic się nie zgubi, wszystko będzie tak, jak zostawiłam.
– Marta, zajmę się wszystkim. Ty się lecz. I odpocznij wreszcie od tego wiecznego zamartwiania się – dodała.
Podała mi torbę do samochodu, pomogła zapiąć kurtkę. Uśmiechnęła się i poklepała po ramieniu. Miała swój sposób na czułość – surowy, ale szczery. Zostawiłam jej mieszkanie i klucze z poczuciem, że wszystko jest na swoim miejscu. Dzwoniła do mnie raz w tygodniu. Krótkie, konkretne rozmowy:
– Kwiaty podlane, listy schowane do szuflady. Spokojnie. Wszystko gra.
Na początku nawet nie dopytywałam. Słońce, spacery, zabiegi borowinowe – zaczęłam wreszcie oddychać. Czułam się tak, jakby ktoś zdjął ze mnie plecak, który nosiłam całe życie. W trzecim tygodniu zauważyłam, że Sabina brzmi trochę inaczej. Jakby była zmęczona albo rozkojarzona.
– Wszystko w porządku? – zapytałam.
– Tak, tak, po prostu miałam cięższy dzień – odpowiedziała szybko i zmieniła temat.
Nie drążyłam. Znałam ją. Nie lubiła się skarżyć. Ale coś we mnie zadrżało. I nie potrafiłam tego uciszyć.
Niepokojące sygnały
Na cztery dni przed moim powrotem Sabina przestała odbierać telefon. Najpierw próbowałam wmawiać sobie, że to nic takiego – może zakupy, może dłuższy spacer, może zwyczajnie rozładowała jej się komórka. Ale kiedy po trzech próbach nadal milczała, zaczęłam się niepokoić.
– Pewnie nic się nie dzieje, tylko przesadzasz – powiedziała Halina, sąsiadka z pokoju. – Ale jak chcesz mieć spokój, to zadzwoń do kogoś innego. Może do córki?
Zadzwoniłam. Najpierw do starszej, potem do młodszej. Obie były zaskoczone. Nie, nie słyszały nic od ciotki, nie, nie były u mnie w mieszkaniu. Uspokajały mnie, ale głos miały dziwnie napięty. W nocy śniło mi się, że wracam do domu, a tam nie ma ścian – tylko goła podłoga, przeciąg i echo. Obudziłam się zlana potem.
Następnego dnia poprosiłam kierowniczkę o możliwość wcześniejszego wyjazdu. Nie chciała się zgodzić, ale widziała, że nie żartuję. Wpakowałam się w pociąg jeszcze tego samego wieczoru. Z każdą godziną jazdy rosło we mnie dziwne napięcie. Jakby coś złego już się stało, tylko jeszcze o tym nie wiem.
Kiedy wysiadłam na dworcu w rodzinnej miejscowości, w głowie miałam jedno – tylko żeby to był głupi żart. Żeby okazało się, że Sabina zapomniała telefonu, że wszystko jest na swoim miejscu, a ja jestem po prostu przewrażliwiona. Tak, to by było najlepsze. Żeby po prostu wypić z nią herbatę, pogadać o uzdrowisku i wyjść z tej paranoi. Ale w środku już czułam, że to się nie wydarzy.
Drzwi nie chciały się otworzyć
Stałam pod własnymi drzwiami, z walizką w jednej ręce i torbą z sanatoryjnymi pamiątkami w drugiej. Otworzyłam skrzynkę na listy – pełna, zawalona reklamami i urzędowymi kopertami. To był pierwszy znak, że coś jest nie tak. Sabina miała przecież je opróżniać. Przełknęłam ślinę, wyjęłam klucz, wsunęłam do zamka… i nic. Nie chciał się przekręcić. Zacisnęłam zęby, spróbowałam jeszcze raz, mocniej. Nadal nic. Jakby ktoś zmienił zamek.
– Co do… – mruknęłam pod nosem i zerknęłam na drzwi sąsiadki obok.
Pani Irenka otworzyła zanim zapukałam.
– Pani Marto! Jak dobrze panią widzieć! – uśmiechnęła się, ale mina szybko jej zrzedła. – Sabina tu jeszcze wczoraj była…
– Wczoraj? – powtórzyłam, czując, jak coś mi się ściska w środku.
– Oj, kochana… – pani Irenka spojrzała na mnie z troską. – Dużo się działo. Tyle ludzi się kręciło… ta młoda dziewczyna, co do niej przychodziła, to chyba nawet u pani spała. I ten chłopak z dredami, nie wiem kto to, ale hałasy były do późna...
Mówiła dalej, ale ja już nie słuchałam. Drzwi skrzypnęły i powoli otworzyły się na oścież. Weszłam do środka. I wtedy poczułam, że jestem w obcym miejscu.
Prawda, której się nie spodziewałam
Najpierw uderzył mnie zapach. Nie był to smród, raczej intensywna woń perfum zmieszana z papierosowym dymem i… smażonym jedzeniem? Mój dom pachniał kiedyś lawendą i płynem do podłóg. Teraz czułam się jak w taniej kawalerce, gdzie mieszkają ludzie, którym jest wszystko jedno.
W salonie na stole leżały puste puszki po piwie, talerz z niedojedzoną pizzą i popielniczka pełna petów. Mój koc był zmięty na kanapie, jakby ktoś tu spał. W kuchni sterta brudnych naczyń, zlew zapchany fusami, a lodówka... Lodówka otwarta, w środku kilka plastikowych pudełek z resztkami i puszka energetyka. Moich rzeczy było coraz mniej. Jakby ktoś próbował powoli mnie wymazać. Zatrzymałam się w przedpokoju i zsunęłam buty. Na podłodze leżały cudze trampki. Nie moje. Nie Sabiny. Męskie.
W sypialni nie było lepiej. Moje prześcieradło zastąpiono jakimś w panterkę, na szafce nocnej leżała szminka i paczka papierosów. Szafa otwarta, moje ubrania ściśnięte w jednym kącie, a reszta – ciuchy, które znałam tylko z widzenia. Sabina nie nosiła takich rzeczy. Koronki, cekiny, coś sportowego i bardzo młodzieżowego. Usiadłam na łóżku. Ręce mi drżały.
Zadzwoniłam do niej od razu.
– Marta? – odebrała po trzecim sygnale, zmęczonym głosem.
– Sabina, co się tu wydarzyło? Kto spał w moim łóżku? Dlaczego mój dom wygląda jak melina?
Zamilkła. Po chwili westchnęła głęboko.
– Marta… ja… Pożyczyłam mieszkanie koleżance na kilka dni. Nie miałam wyjścia...
Nie miałam siły tego słuchać.
Nie wiem, czy jej wybaczę
Sabina przyjechała jeszcze tego samego dnia. Wysiadła z taksówki w wyciągniętym swetrze, z siatką w ręku. Wyglądała jak cień tej kobiety, którą pamiętałam – tej, która zawsze miała świeżo zrobiony manicure i mówiła innym, jak mają żyć. Weszła do mieszkania cicho, jakby bała się, że coś zniszczy samym swoim oddechem.
– Przepraszam, Marta. Ja… Nie wiem, co mi odbiło. Pokłóciłam się z mężem, wyrzucił mnie z domu. Ta dziewczyna, Anka, miała problemy z chłopakiem… Chciałam tylko pomóc. Na chwilę. Potem się to wymknęło spod kontroli – mówiła, patrząc w podłogę.
– A listy? Kwiaty? Moje rzeczy? – zapytałam. Głos mi się załamywał. – Miałam do ciebie zaufanie, Sabina. A ty urządziłaś sobie tutaj jakąś przystań dla zagubionych dusz?
– Wiem. Zawaliłam. Nie prosiłam jej, żeby przyprowadzała tego chłopaka. Nie wiedziałam, że to się tak skończy – mówiła cicho.
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na nią i miałam ochotę wyrzucić ją za drzwi. Ale coś mnie powstrzymało. Może wspomnienia dzieciństwa. Może to, że wyglądała, jakby naprawdę straciła wszystko. Dałam jej godzinę, by zabrała swoje rzeczy. Pomogłam jej nawet wynieść siatki.
Nie wiem, czy jej wybaczę. Coś pękło. Ale to, co zostało, to moje mieszkanie. Moje życie. Moje granice. I może pierwszy raz od dawna – moje decyzje.
Marta, 56 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy moja żona odeszła, zostałem sam z nastoletnim synem. Nie sądziłem, że jego wychowanie będzie tak trudne”
- „Moja żona zobaczyła mnie z koleżanką z pracy i afera gotowa. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle robi ten ambaras”
- „Mam 4 dzieci i nie wstydzę się, że żyję z zasiłków. Sąsiedzi wytykają mnie palcami, a ja śmieję im się w twarz”

