„Wyjazd na narty z ukochanym zakończył się porażką. Na śniegu odkryłam jego brudne grzeszki i do domu wróciłam sama”
„Głos utknął mi w gardle. Patrzyłam, jak odchodzi, nonszalancko ściągając rękawice. Zostałam sama. Czułam, że zaraz się rozpłaczę. Oparłam łokcie na stole i wpatrywałam się w telefon, który zostawił na blacie. Znałam hasło. Wiem, że nie powinnam, ale pragnienie poznania prawdy okazało się silniejsze”.

- Redakcja
Jestem Marta. Mam 29 lat, pracuję jako freelancerka, głównie przy projektach graficznych dla małych firm i agencji. Przez większość roku pracuję zdalnie z mojego mieszkania w Warszawie, ale zima to coś zupełnie innego. Zima to nasza pora, moja i Kamila. Z Kamilem jesteśmy razem już sześć lat. Nie mieszkamy razem, przynajmniej nie na stałe – on pracuje w IT, dużo jeździ służbowo. Ale raz w roku wszystko inne przestawało się liczyć – rzucaliśmy wszystko i jechaliśmy w góry.
Coś się zmieniło
Od pięciu lat zawsze w to samo miejsce: mały, przytulny pensjonat w Białce Tatrzańskiej, pokoik z widokiem na las, w dzień snowboard, wieczorem planszówki i grzaniec. Taki nasz rytuał. Zawsze śmialiśmy się, że śnieg to jedyny problem, z którym możemy się tam mierzyć – czy będzie go wystarczająco dużo, czy stoki będą dobrze przygotowane. W tym roku było inaczej.
Już w samochodzie coś mi nie pasowało. Kamil niby się uśmiechał, niby żartował, ale był jakiś… nieobecny. W połowie drogi przestał w ogóle ze mną rozmawiać. Wgapiał się w telefon, dostawał powiadomienia, potem odpisywał szybko. Widziałam, że się uśmiechał pod nosem – tak, jak kiedyś do mnie.
Na początku próbowałam to ignorować. „Może praca”, „może coś się z klientem”, „może ktoś z rodziny” – podsuwałam sobie wymówki, tłumaczyłam jego milczenie. Ale z każdą godziną narastał we mnie dziwny niepokój, jak zimno, które wpełza ci pod kurtkę.
Wieczorem, kiedy pierwszy raz weszliśmy do naszego pensjonatu, miałam nadzieję, że magia wróci. Pokój wyglądał tak samo, w środku pachniało drewnem. Zeszliśmy do jadalni – byliśmy tylko my i cisza. Wyciągnęłam z plecaka naszą ulubioną grę, ale Kamil tylko machnął ręką.
– Może potem. Muszę coś ogarnąć – powiedział, znowu wpatrzony w ekran telefonu.
Chciałam mu coś powiedzieć, ale zabrakło mi odpowiednich słów. I ten głupi strach, że może wszystko sobie wymyślam. W łóżku leżał obok, ale jakby był na drugim końcu świata. Przypomniałam sobie nagle tamten wieczór sprzed dwóch lat, kiedy leżeliśmy spleceni pod kocem i śmialiśmy się z jego nieudanych prób jazdy na desce. Całował mnie wtedy w kark, mówił, że zamarznie beze mnie. Wtedy jeszcze myślałam, że tak będzie już zawsze.
Nie miałam już siły udawać
Siedzieliśmy przy drewnianym stole w jadalni schroniska. Za oknem prószył lekki śnieg, a z głośników sączyła się cicha muzyka, która zwykle tworzyła klimat. Ale nie tego wieczoru. Przede mną parowała herbata, a obok niej leżała nietknięta porcja pierogów. Kamil zamówił to samo co zawsze – żurek i kotlet. Przez chwilę miałam wrażenie, że będzie jak dawniej, ale on przez cały czas siedział z nosem w telefonie.
– Może byś schował ten telefon choć na chwilę? – powiedziałam, starając się, żeby mój głos zabrzmiał spokojnie.
Nie spojrzał na mnie, tylko skinął lekko głową i odpowiedział bez emocji:
– To tylko praca. Mam deadline, wiesz.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam, jak przełyka łyżkę po łyżce, jakby zupełnie mnie tam nie było. Miałam ochotę zapytać, co się stało, dlaczego cały dzień mnie unika, ale nie potrafiłam wydusić z siebie ani jednego pytania. W tamtym momencie wiedziałam już, że to nie była tylko praca.
Próbowałam jeszcze rozmawiać. Opowiedziałam coś o chłopaku na stoku, który pomylił wjazd na wyciąg. Zaśmiałam się sama z siebie, trochę z nadzieją, że może pociągnie temat. Kamil tylko uniósł kącik ust.
– Aha – mruknął i znów wpatrzył się w ekran.
Poczułam, jakby między nami nie było stołu, tylko przepaść. Wzięłam łyk herbaty i przestawiłam filiżankę. Nie mogłam znieść tej ciszy. Nie tak wyglądały nasze wieczory. Nie po to tu przyjeżdżaliśmy.
– Wiesz… jakoś dziwnie jest w tym roku – odezwałam się w końcu. – Mało rozmawiamy. Jakbyś był trochę nieobecny.
Dopiero wtedy spojrzał mi w oczy. Wyglądał, jakby nie do końca rozumiał, co mówię, albo nie chciał zrozumieć.
– Jesteś przewrażliwiona. Po prostu jestem zmęczony – powiedział cicho i wrócił do jedzenia.
Zamilkłam. Nie miałam już siły udawać, że wszystko gra. Miałam przed sobą chłopaka, którego znałam od lat, a jednocześnie jakby siedział tam ktoś inny. Ktoś chłodny, zdystansowany. Wiedziałam, że dzieje się coś, o czym nie mam pojęcia, ale bałam się zapytać wprost.
Wróciliśmy do pokoju w ciszy. Kamil włączył laptopa, rzucił mi krótkie „muszę coś jeszcze zrobić” i usiadł do biurka. Leżałam na łóżku z książką, której nawet nie czytałam. Słyszałam tylko stukot jego palców na klawiaturze. Monotonny, jednostajny rytm, który wybrzmiewał w pustym pokoju jak echo.
Zasnęłam, zanim zgasił światło. Odwrócona plecami, przykryta po samą brodę. Nie dotknął mnie nawet przypadkiem. I pierwszy raz, od kiedy tu przyjeżdżaliśmy, czułam, że jestem sama.
Wiedziałam już wszystko
Było po jedenastej, słońce odbijało się od śniegu tak mocno, że musiałam zmrużyć oczy nawet w goglach. Siedzieliśmy przy drewnianym stoliku obok baru na stoku. Kamil siedział naprzeciwko mnie, z telefonem na kolanach. Co chwilę go odblokowywał i odpisywał. Widziałam, jak kciuk szybko przesuwa się po ekranie. Nie patrzył na mnie ani razu od momentu, kiedy usiedliśmy.
– Idę po hot doga – rzucił w końcu, nie czekając na odpowiedź. – Chcesz coś?
Pokręciłam głową. Głos utknął mi w gardle. Patrzyłam, jak odchodzi, nonszalancko ściągając rękawice. Zostałam sama. Czułam, że zaraz się rozpłaczę. Oparłam łokcie na stole i wpatrywałam się w telefon, który zosyawił na blacie. Znałam hasło. Wiem, że nie powinnam, ale pragnienie poznania prawdy okazało się silniejsze.
Wyciągnęłam telefon i wpisałam kod. Ekran odblokował się bez oporu. A potem… wszystko potoczyło się szybko. Otworzyłam komunikator, zobaczyłam jej imię i wiadomości. „Tęsknię, kiedy wracasz?”. „Myślałam, że ten wyjazd nie potrwa tak długo…”. „Chciałabym cię mieć obok. Wczoraj tak bardzo… no wiesz”. Były też zdjęcia. Uśmiechnięta twarz, przytuleni do siebie. Data: grudzień. I kolejne: listopad, święta, sylwester.
Wiedziałam już wszystko. Zamknęłam wiadomości i położyłam telefon na stole. Przypomniałam sobie, jak siedziałam w tym samym miejscu rok temu i robiłam nam selfie z kubkami herbaty. Jak potem się śmiał, że wyglądam jak panda w goglach. Jak wieczorem leżeliśmy wtuleni, a on mówił, że te wyjazdy to dla niego jedyna prawdziwa radość w roku.
Teraz nie czułam złości. Nawet nie czułam żalu. Była tylko pustka. Nagle zrozumiałam, że ta relacja skończyła się nie teraz, tylko wtedy, kiedy przestał mnie całować na powitanie. Od dawna się mną nie interesował, tylko nie chciałam tego przyznać. Usłyszałam kroki. Kamil wracał. Spojrzał na mnie, uśmiechając się lekko, i ruszył w moją stronę. W ręku trzymał dwa hot dogi.
– Wzięłam ci jednak jednego, pomyślałem, że...
Nie dokończył. Moje spojrzenie musiało wystarczyć.
– Mogłam jechać sama – powiedziałam spokojnie, jakbym mówiła o pogodzie.
Położyłam mu telefon na stole. Odwróciłam się i odeszłam bez słowa.
Nie chciałam już w tym trwać
Zjeżdżałam w ciszy. Nie czułam chłodu, mimo że wiatr smagał mnie po policzkach. Nie czułam zmęczenia, chociaż nogi pracowały intensywnie przy każdym skręcie. Nie słyszałam innych ludzi na stoku, ich rozmów, śmiechów, muzyki z głośników przy wyciągu. Wszystko jakby się wyciszyło. Zostałam tylko ja, deska i ten jeden zjazd.
Było coś symbolicznego w tej jeździe. Tak jakby miała być ostatnia. Zjeżdżałam uważniej niż zwykle, ale z jakimś dziwnym spokojem. Przypominałam sobie poprzednie lata. Jak śmiałam się, kiedy Kamil po raz pierwszy wywrócił się przy wyciągu. Jak pomagał mi się podnieść, zanim odważyłam się zjechać trudniejszym szlakiem. Wtedy wszystko wydawało się łatwe. Byliśmy tylko my i śnieg.
Podjechałam pod wyciąg i zatrzymałam się, żeby chwilę odetchnąć. Obok mnie stanął starszy mężczyzna z nartami.
– Dzisiaj pani sama? – zapytał, prostując się i poprawiając okulary.
Spojrzałam na niego. Uśmiechał się uprzejmie, bez nachalności, zwykła ludzka ciekawość.
– Od niedawna – odpowiedziałam cicho.
Skinął głową, jakby wszystko zrozumiał. Nic więcej nie powiedział. Po chwili odjechał.
Wsiadłam na krzesełko i pozwoliłam, by uniosło mnie na górę. Widok był piękny – szczyty pokryte śniegiem, niebo czyste, tylko gdzieś w oddali przesuwały się pojedyncze chmury. Zawsze lubiłam tę chwilę. Była w niej cisza, zawieszenie, oczekiwanie. Tym razem jednak to nie było już oczekiwanie na wspólny zjazd, śmiech, wyścig do schroniska. To było pożegnanie.
Stanęłam na górze i zapięłam deskę. Wzięłam głęboki wdech, spojrzałam przed siebie. Nie planowałam szaleństw, nie miałam w sobie tej adrenaliny, którą zwykle czułam, ale była we mnie jakaś determinacja. To miał być zjazd, po którym wszystko zostanie za mną. Ruszyłam. Każdy ruch był pewny, każdy zakręt świadomy. Nie jechałam szybko, ale z pewną godnością.
W połowie trasy zatrzymałam się na moment. Spojrzałam w dół – droga była jeszcze długa. Pomyślałam o tym, jak często chciałam, żeby ten związek trwał, żeby mimo różnych sygnałów niczego nie burzyć. Teraz już nie chciałam trwać. Chciałam tylko zjechać na dół. Ostatni zakręt zrobiłam ostro, śnieg rozbryzgnął się na boki. Kiedy odpięłam deskę i stanęłam na ubitym śniegu, miałam wrażenie, że coś we mnie się domknęło. Nie byłam gotowa na przyszłość, ale już nie byłam częścią jego przeszłości.
Już nigdy tu nie wrócę
Kiedy wróciłam do pensjonatu, w korytarzu było cicho. Czułam, jak z każdym krokiem coraz bardziej sztywnieją mi ręce od mrozu, ale nie zatrzymałam się, nie zdjęłam kurtki. Weszłam do pokoju i od razu podeszłam do szafy. Torba leżała tam, gdzie ją zostawiłam. Włożyłam do niej wszystko bez ładu – bluzy, spodnie, kosmetyki. Ręce mi się trzęsły, ale nie z emocji, tylko ze zmęczenia.
Nie było w tym ruchu histerii. Nie płakałam. Po prostu wiedziałam, że nie mam już po co tu być. Nie chciałam z nim rozmawiać, nie czekałam na wyjaśnienia. Co miałby mi powiedzieć? Że to się jakoś stało? Że nie chciał? A może, że to nic nie znaczy? Znałam wszystkie wersje i żadna nie była prawdą.
Zeszłam na dół z torbą w ręku. Recepcjonistka siedziała za ladą i przeglądała jakieś papiery. Podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się.
– Nie wyjeżdżają państwo jutro?
– Tylko jedno z nas – odpowiedziałam spokojnie.
Kobieta zamarła, jakby nie była pewna, czy dobrze usłyszała, ale nie dopytywała. Spuściła wzrok i zaczęła coś wpisywać do komputera. Z korytarza dobiegły kroki. Wiedziałam, że to on. Zawsze rozpoznawałam jego chód. Usta zacisnęły mi się mimowolnie. Nie odwróciłam się. Stałam przy ladzie i czekałam, aż dostanę rachunek.
– Marta, poczekaj... – jego głos był cichy, może niepewny, może skruszony, ale nie zrobił na mnie wrażenia.
Odwróciłam się tylko na moment, wystarczająco, by spojrzeć mu w oczy.
– Wystarczy – powiedziałam i to było wszystko, co miałam mu do powiedzenia.
Zabrałam torbę i ruszyłam do drzwi. Za sobą słyszałam jeszcze, jak coś mówi, jak próbuje, ale nie zatrzymałam się. Nie chciałam słuchać. Miałam dość. Potrzebowałam ciszy, własnej przestrzeni i tego, żeby go już nie było. Wyszłam na mróz. Wiedziałam, że nie wrócę już do tego pensjonatu. Ani zimą, ani w żadnym innym czasie.
Marta, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa na sylwestra dyrygowała mną jak na noworocznym koncercie. Miałam serdecznie dość tego rodzinnego teatru”
- „Święta spędzałam na miotle, ale to nie ja byłam rodzinną czarownicą. Synowa malowała pazury i czekała na gotowe”
- „Syn w Anglii, córka w Szwecji, a o mnie nikt nie pamięta. Czekają mnie kolejne samotne święta i przepłakana Wigilia”

