Reklama

Nigdy nie uważałem się za ryzykanta. Czasem kupiłem zdrapkę przy okazji, głównie żeby przełamać nudę. Takie tam, za trzy złote, dla sportu. Raz się trafiło dwa zeta, raz zupełnie nic. Czysta zabawa. Kasia zresztą też – choć bardziej sceptyczna – lubiła ten dreszczyk. Mówiliśmy wtedy: „A może los się do nas uśmiechnie?”. Zwykle się nie uśmiechał. Ale tamtego dnia… tamtego dnia coś się zmieniło.

Było chłodne sobotnie popołudnie. Wróciliśmy z marketu z dwiema siatami zakupów i nastrojem do bani, bo z konta zniknęło ostatnie cztery stówy, a lodówka wyglądała jak po wojnie. Kasia wzięła z lady w kiosku jedną zdrapkę. Z czystej przekory.

I tak nie wygramy – mruknęła, wsuwając ją do kieszeni kurtki.

W domu usiedliśmy przy stole. Ja parzyłem herbatę, ona drapała paznokciem. W połowie zdrapki spojrzała na mnie i zamarła.

– Paweł… Ty to widzisz?

Podszedłem, spojrzałem. Serce mi przyspieszyło. 1000 zł. Wypisane jak byk. Zwykła zdrapka za piątkę, a my właśnie wygraliśmy tysiaka.

– Boże... – wymknęło mi się, ale bardziej z szoku niż z radości.

Usiedliśmy jak w transie. Kasia z herbatą w dłoni, ja gapiąc się w ten kawałek kartonu jakby miał dla nas odmienić życie. Może miał?

– Dobra... to od razu zapłacimy za internet i ratę za pralkę – zaczęła ostrożnie Kasia.

– Albo... – przerwałem jej. – Albo potraktujemy to jako znak. Może powinniśmy spróbować szczęścia? Co, jeśli los nam w końcu sprzyja?

Zawahała się tylko przez moment.

– W sumie... kto wie? Tysiąc z jednej zdrapki? To nie przypadek.

Wtedy właśnie podjęliśmy decyzję. Cholerną decyzję, która zaczęła wszystko.

Postanowiliśmy zaryzykować

– Ile bierzemy? – spytałem, stojąc przy ladzie kiosku, gdzie starsza pani właśnie przeliczała resztę dla jakiegoś dzieciaka z lizakiem.

– Pięć? – Kasia zerknęła na mnie z błyskiem w oku.

Weź dziesięć. Jak szaleć, to szaleć.

Wyszliśmy z plikiem zdrapek jak dzieciaki z nową paczką zabawek. Usiadłem z Kasią przy kuchennym stole, każde z monetą w ręce. Stół drżał od ekscytacji i... chyba czegoś jeszcze.

– Gotowa? – rzuciłem.

– Lecimy!

Pierwsza: zero. Druga: dwa złote. Trzecia: pięć.

Mamy pięć! – krzyknęła Kasia i aż przybiła mi piątkę. Śmialiśmy się, jakbyśmy wygrali co najmniej tysiąc. Znowu.

– No dawaj, jeszcze jedna! Czuję, że coś trafię! – mówiła, już sięgając po kolejną.

– Zobaczysz, zaraz będziemy milionerami! – rzuciłem półżartem. A może już półserio?

Kolejne kartoniki lądowały na kupce obok śmieci po chińskim jedzeniu na wynos. Zdrapywaliśmy jak opętani – monety obijały papier, paznokcie wchodziły w farbę. Śmiech, krzyk, odgłosy triumfu i rozczarowania. Tylko że... z dziesięciu zdrapek, wygraliśmy razem może piętnaście złotych.

Ale to było jakby... nie miało znaczenia.

Jeszcze raz? – zapytałem, zanim Kasia zdążyła wyrzucić ostatnią zdrapkę do kosza.

Spojrzała na mnie z wahaniem. A potem... kiwnęła głową.

I znowu poszliśmy do kiosku. Starsza pani nawet nie zdziwiła się z powrotu.

– O, znowu próbujemy szczęścia, co? – uśmiechnęła się z wyrozumiałością.

– A jakże – rzuciłem z pewnością siebie, której sam w sobie nie poznawałem.

Kiedy wróciliśmy do domu, poczułem coś dziwnego. Niby radość, niby dreszcz, ale gdzieś tam... z tyłu głowy... narastał cichy głos. „Paweł, stary, co ty robisz?”. Ale zagłuszyłem go. Przecież to tylko gra. A może tym razem...

Nie chciałem wracać na ziemię

Listonosz wrzucił koperty bez litości – jakby wiedział, co tam jest. Stałem przy skrzynce i już z daleka widziałem pieczątkę: przypomnienie o zaległej płatności. Druga: ostateczne wezwanie do zapłaty. Trzecia... nie otworzyłem. Wcisnąłem je do kieszeni bluzy i poszedłem po bułki, jakby nigdy nic.

W domu Kasia siedziała przy stole, rozwijała kolejne zdrapki. Słychać było znajomy szelest, który jeszcze tydzień temu przyprawiał mnie o dreszcz ekscytacji. Teraz... coś mnie w tym dźwięku uwierało.

– Paweł, co tam masz? – spytała, widząc koperty w mojej dłoni.

– Nic ważnego. Standard – mruknąłem i wrzuciłem je na lodówkę, zasłaniając magnesem z Zakopanego.

– Rachunki?

– Mhm.

– Ale mieliśmy dziś to ogarnąć, pamiętasz? Internet, prąd, to wszystko... – spojrzała na mnie z tą swoją miną, co zawsze miała, gdy była bliska złości, ale jeszcze się hamowała.

– Ogarnę, ogarnę. Przecież dopiero co zaczęliśmy... No nie możemy się teraz wycofać.

– Paweł, to tysiąc złotych. To była tylko jedna wygrana – głos jej zaczął drżeć. – Mieliśmy to wykorzystać z głową, a nie... robić z siebie idiotów!

– Przestań panikować – rzuciłem ostrzej, niż chciałem. – Jak wygramy sto tysięcy, zapomnisz o rachunkach. Wszystko spłacimy z górką.

A jak nie wygramy?

Nie odpowiedziałem. Prawda była taka, że... już sam w to nie wierzyłem. Ale głośno nie przyznałem się nawet przed sobą. Wolałem udawać, że to „strategia”, „plan”. Że mamy szczęście. Że los nie może nas tak po prostu wystawić.

– Daj spokój, Kasiu. Jeszcze trochę i się odkujemy – powiedziałem ciszej, jakby to miało wszystko naprawić.

A potem zdrapałem kolejną zdrapkę. I kolejną. I jeszcze jedną. Wygrałem dwa złote. Ale kosztowało mnie to znacznie więcej.

Chciałem wciąż więcej

– Ty słuchaj, Paweł… – Marek zapalił i dmuchnął dymem, jakby miał mi zaraz zdradzić największy sekret. – Mój kumpel wygrał mieszkanie. Serio.

Spojrzałem na niego, unosząc brew.

– Mieszkanie. W Warszawie. Na Ochocie. Nowe. W zdrapce za piątkę – powiedział, patrząc na mnie z takim przekonaniem, jakby opowiadał o własnym bracie.

– No weź… Nie pitol – rzuciłem z niedowierzaniem.

– Nie pitolę. Pokazywał mi zdjęcia, świętowali tydzień. Wiesz, co powiedział? Że trzeba umieć wyczuć moment. A wygrana przychodzi tylko do tych, którzy nie się boją spróbować.

Słowa Marka huczały mi potem w głowie jak echo. „Wyczuj moment”. „Nie bój się spróbować”. Brzmiało jak hasło reklamowe, ale w tamtym momencie – jak objawienie.

Mówił poważnie? – zapytała Kasia, gdy opowiedziałem jej o tej historii wieczorem.

– No przecież nie zmyśliłby takich rzeczy. Widział zdjęcia.

Siedzieliśmy znowu przy stole. Zdrapki rozłożone jak karty tarota. Kasia obracała jedną w palcach, jakby próbowała wyczytać przyszłość.

– No właśnie… może masz rację. Może jeszcze raz? Tak ostatni, żeby mieć pewność? – powiedziała cicho, ale już wiedziałem, że się zgodziła.

Jeszcze tego samego dnia wydaliśmy ostatnie sto pięćdziesiąt złotych. Kupiłem po drodze hot-doga, bo i tak wiedziałem, że na obiad już nie starczy. Wracając do domu, czułem się jak gość w kasynie – tylko że zamiast świateł i dźwięków automatów, miałem dym z papierosa Marka i krzyk gołębi z dachu.

– Masz? – zapytała Kasia w progu, ledwo zdjąłem buty.

– Mam.

I znów zasiedliśmy. Tym razem już bez śmiechu. Bez herbaty. Zdrapywaliśmy w ciszy. Jedna po drugiej. Szuranie monety po papierze brzmiało jak drapanie w trumnę. Zero. Pięć złotych. Zero. Dwa. Zero. Zero. Zero.

Zegar w kuchni tykał jak bomba. A w głowie mi dudniło: wyczuj moment, szczęście sprzyja odważnym, przecież już prawie byliśmy blisko…

Kasia spojrzała na mnie bez słowa. Ostatnia zdrapka leżała między nami. Nikt po nią nie sięgał.

– Paweł… – zaczęła.

– Wiem – przerwałem. Ale nie miałem pojęcia, co ona chciała powiedzieć.

A może nie chciała nic mówić. Może po prostu… miała już dość.

Straciliśmy wszystko

Następnego dnia zabrakło mi na mleko. Tak po prostu. Stałem przy kasie, patrząc na ekran, który wypluł kwotę 8,37, a w portfelu miałem sześć złotych drobnych i banknot dwudziestozłotowy... z napisem „Kasa oszczędności – NIE RUSZAĆ” nabazgranym przez Kasię ołówkiem.

Spojrzałem na kasjerkę. Młoda, może dwadzieścia lat, żuła gumę i nawet nie spojrzała mi w oczy.

– Odłożę jogurt – wymamrotałem i poczułem, jak ogarnia mnie wstyd. Taki lepki, jakby ktoś wylał mi go na kark.

Wróciłem do domu i usłyszałem trzask drzwi od łazienki.

– Kasia? – zawołałem.

– Zaraz! – wrzasnęła zza drzwi.

Usiadłem w kuchni, wpatrując się w pustą puszkę po kukurydzy. Na stole leżała niedrapana zdrapka. Sam nie wiem, czy ostatnia, czy pierwsza z nowej „serii”.

Kasia wpadła do kuchni jak burza. W dłoni trzymała te same trzy koperty, które jeszcze niedawno zasłaniałem magnesem z Zakopanego.

– Paweł, co to ma być?! – wrzasnęła, rzucając ukryte wczesniej koperty na stół. – Czynsz, gaz i... wezwanie do zapłaty za prąd. Do jasnej cholery, mieliśmy to ogarnąć!

– Spokojnie... – zacząłem, ale nie dała mi dojść do słowa.

– Spokojnie?! Siedzisz tu całe dnie, drapiesz te papierki, jakby od tego zależało nasze życie, a ja mam udawać, że wszystko gra?!

– Nie siedzę całe dnie... – mruknąłem.

– No tak, bo jeszcze latasz po kioskach! Paweł, my nie mamy na jedzenie. I wiesz co? Nie chodzi już nawet o te pieniądze!

Wstała. Ręce jej się trzęsły. W oczach – coś między rozpaczą a furią.

– Chodzi o to, że nie umiesz powiedzieć „stop”. Że brniesz w to dalej. Że kłamiesz mi w żywe oczy!

– Kasiu, nie kłamię… – próbowałem, ale głos miałem pusty, jakby sam siebie nie słyszałem.

– A to co? – wskazała na zdrapkę na stole. – Tylko jedna? Ostatnia? A może początek nowego „planu”, co?

Ty też chciałaś. Ty też drapałaś. Ty też wierzyłaś, że coś się zmieni! – krzyknąłem, zrywając się z krzesła. – Więc nie zwalaj całej winy na mnie!

Zapanowała cisza. Taka, co dzwoni w uszach.

Kasia patrzyła na mnie przez kilka długich sekund. I w końcu powiedziała to jednym cichym, równym tonem:

Ty mnie po prostu zawiodłeś.

I wyszła do sypialni. Trzask drzwi był jak uderzenie w twarz. Zostałem sam. Z tą cholerną zdrapką na stole i uczuciem, że właśnie wszystko się rozpadło.

Rodzice mnie rozszyfrowali

Nie planowałem tam iść. Po prostu nogi mnie poniosły. Kiedy usłyszałem, jak Kasia płacze w sypialni przez drzwi, nie miałem siły wejść. Nie miałem siły się przyznać, że nie wiem już, jak być facetem. Jak być kimkolwiek.

Poszedłem do rodziców. Matka otworzyła w fartuchu, pachniało rosołem. Ten zapach wywołał we mnie coś tak pierwotnego, że chciałem się rozpłakać jak dziecko.

– Pawełek! Ojej, co tak bez zapowiedzi? – zapytała, odsuwając się z drogi.

Wszedłem, nawet nie zdejmując butów. Ojciec siedział przy stole i przekładał papiery, jak zawsze. Wciąż ten sam stół, te same krzesła, wszystko jak dawniej. Tylko ja byłem inny.

– Cześć, tato – rzuciłem, próbując się nie zdradzić.

Siadaj – powiedział krótko. Nie zapytał, co u mnie. Może już wiedział.

Matka podała herbatę. Z cukrem, jak kiedyś. Oparłem łokcie o blat, spojrzałem na kuchenny zegar. Sekundy tykały jak wyrok.

Wszystko dobrze? – spytała cicho mama.

– Jasne – skłamałem. – Wpadłem tylko na chwilę.

Ojciec spojrzał znad okularów. Nie mówił nic. Wzrok miał jakby... pusty. Wiedziałem, co się za nim kryje. Zawód.

Mamy listy z administracji – rzucił ojciec.

Zamarłem.

– Przysyłają na nasz adres, bo tamten nie podałeś do korespondencji. Zaległości za mieszkanie... Paweł, co się dzieje?

– To chwilowe... – wyjąkałem. – Miałem trochę... problemów.

– Problemów? – powtórzył. – Trzy miesiące bez wpłat to nie „trochę”. To dramat, Paweł. Masz trzydzieści lat. Wiesz, ile my w twoim wieku robiliśmy?

– Tato, nie musisz...

– Muszę! – warknął. – Bo jak nie ja ci to powiem, to kto?

Zaparło mi dech. Mama próbowała go uciszyć spojrzeniem, ale było już za późno.

– Przepraszam – powiedziałem w końcu. Tylko tyle. – Ja... nie dałem rady.

Nie powiedziałem o zdrapkach. Nie powiedziałem o Kasi. O tym, że ostatnie pieniądze przepadły, że wszystko zniszczyłem, marząc o cudzie. Nie mogłem. Wiedziałem, że jeśli to powiem – coś we mnie się złamie na zawsze.

Wstałem od stołu. Zostawiłem nietkniętą herbatę.

Dzięki za wszystko. Odezwę się.

Wyszedłem, zanim ktoś zdążył coś dodać. Na klatce schodowej miałem wrażenie, że z każdą mijaną kondygnacją jestem mniejszy. Jakbym znowu miał dziesięć lat i dostał pałę z matmy.

Wtedy dotarło do mnie: to nie rachunki były największym problemem. Nie pieniądze. Najgorsze było to, że nie potrafiłem spojrzeć własnemu ojcu w oczy.

Przegrałem więcej niż pieniądze

Kiedy wróciłem do mieszkania, panowała cisza. Taka gęsta, że aż bolało. Kasia siedziała na kanapie. W dłoni miała kubek herbaty, ale nie piła. Patrzyła gdzieś w bok, w ścianę, której przecież znała każdy centymetr. Nie spojrzała na mnie. Nawet nie drgnęła.

Zdjąłem buty, odruchowo. Poszedłem do kuchni. Na stole nadal leżała ta ostatnia zdrapka. Nietknięta. Jak jakaś ironiczna puenta.

Usiadłem. Wziąłem ją do ręki, przekręciłem, obejrzałem. Papier, farba, złudzenie. Tyle. Wrzuciłem ją do kosza. Po chwili wszedłem do pokoju i usiadłem naprzeciwko Kasi.

Już nie będę – powiedziałem cicho.

Nie odpowiedziała. Nie krzyczała. Nie płakała. Nie kazała się wynosić. Po prostu… była obok, ale jakby daleko. Jakby między nami wyrosła ściana, przez którą już się nie dało przejść. Siedzieliśmy tak długo. Nawet nie wiem, ile.

Myślałem o tym, co przegraliśmy. I nie, nie chodziło o pieniądze. Tych i tak nigdy nie mieliśmy za wiele. Przegraliśmy coś cenniejszego. Zaufanie. Bliskość. Ten niewidzialny most, który przez lata budowaliśmy – zdrapka po zdrapce z nadziei, że „jakoś to będzie”. Nie było. Może się nie rozejdziemy. Może się pozbieramy. Może zaczniemy od nowa.

Ale jedno wiem na pewno: od tamtej chwili już nigdy nie byliśmy tą samą parą. Już zawsze coś między nami zgrzytało. Cicho, niepozornie, jak to złamane zaufanie, które nie robi hałasu, ale nie daje zasnąć.

A ta zdrapka? Była ostatnia. Ale nie dlatego, że przestaliśmy grać. Dlatego, że nie zostało już nic, co warto byłoby przez nią przegrać.

Paweł, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama