Reklama

Nigdy nie byłem szczególnie przesądny ani skłonny do marzeń o fortunie. Prowadziłem zwyczajne życie – praca, dom, rachunki. Jednak pewnego dnia los się do mnie uśmiechnął. Wygrałem w totolotka sumę, która mogłaby ustawić mnie do końca życia. Zamiast od razu myśleć o luksusach, poczułem wdzięczność i postanowiłem podzielić się wygraną z najbliższymi. Uważałem, że skoro majątek spadł mi z nieba, to niech przyniesie szczęście nie tylko mnie. Długo jednak nie dane mi było cieszyć się tym szczęściem – rodzina pokazała, ile naprawdę jestem dla nich wart.

Szczęście spadło z nieba

Wszystko zaczęło się w poniedziałek, choć sam kupon puściłem w sobotę, wracając z pracy. Kolejka była długa, a ja już miałem zrezygnować, ale coś mnie tknęło. Ot, kaprys. Człowiek po czterdziestce, rozwiedziony, bez dzieci, co mu szkodzi raz zagrać? Zakreśliłem liczby na chybił trafił i wsunąłem kupon do portfela. Nawet nie sprawdzałem wyników, dopiero w poniedziałek kolega z pracy, Michał, podsunął mi gazetę.

– Ej, stary, sprawdź swoje liczby – rzucił z ironią.

Popatrzyłem bez przekonania. Gdy wyjąłem swój kupon i spojrzałem na zestaw liczb, nogi się pode mną ugięły. Wszystko się zgadzało. Wszystko. Michał zbladł, ja poczułem, że ręce mi się pocą, a serce wali jak szalone.

Po pracy pojechałem prosto do kolektury. Tam już potwierdzono – główna wygrana. Sześć milionów złotych. Sześć. Długo stałem w miejscu, jakby ktoś mnie walnął w łeb. Co dalej? Pytanie, które z pozoru powinno cieszyć, paraliżowało mnie. Nie chciałem nic zmieniać radykalnie. Nie planowałem kupować willi ani ferrari. Wiedziałem jedno – muszę się podzielić. Z rodzicami, rodzeństwem, chrześniakami. Taki byłem. Wydawało mi się, że bliskim pomoże to bardziej niż mi.

Na drugi dzień wziąłem urlop i zadzwoniłem do siostry.

– Mam do was sprawę. Przyjedźcie do mnie jutro wieczorem – powiedziałem tajemniczo.

– Coś się stało? – zapytała zaniepokojona.

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałem szczerze.

Serce na dłoni

Przyjechali wszyscy. Siostra z mężem i dwójką dzieci, brat z narzeczoną, nawet mama z tatą, choć ojciec zawsze narzekał na bóle krzyża i „że mu się nie chce jeździć po mieście”. Przynieśli ciasto, śmiechy, hałas. Przypomniało mi się dzieciństwo, gdy jeszcze mieszkaliśmy wszyscy razem – gwar, krzyk, zapach drożdżówki.

A co to za okazja? – zapytała mama, ściągając płaszcz i rozglądając się podejrzliwie.

– Usiądźcie, to wam powiem – rzuciłem, lekko spięty. Usiadłem naprzeciwko nich z kopertą w ręku i kuponem na stole.

– To jakiś testament? – zaśmiał się brat.

– Nie, ale coś ważniejszego. Wygrałem w totolotka. Sześć milionów złotych.

Zamilkli. Dosłownie w jednej chwili cały ten harmider zgasł. Dzieci spojrzały po sobie, siostra zrobiła wielkie oczy, a ojciec aż się przechylił do przodu.

– Co ty mówisz…? – wykrztusiła mama.

– Serio. Sprawdziłem, potwierdziłem, już wszystko załatwione. I… nie chcę tego trzymać tylko dla siebie. Chcę się z wami podzielić. Macie swoje życie, kredyty, dzieci. Należy wam się.

Brat wybuchnął śmiechem. Siostra zakryła usta ręką. Ojciec spojrzał na mnie, jakbym mu właśnie powiedział, że dostałem nominację do papieża. Rozdałem każdemu kopertę. Po 500 tys. dla rodzeństwa. Po 300 tys. dla rodziców. Nawet chrześniaki dostały po 50 tys. Każdy miał coś. Każdy się cieszył. Wszyscy dziękowali. Ale nikt nie zapytał, co ja z tym zrobię. Nikt nie zapytał, jak się czuję.

Pieniądze nas podzieliły

Minął tydzień. Pomyślałem, że fajnie byłoby jakoś uczcić tę wygraną wspólnie, spokojnie – obiad w restauracji, wyjazd w góry, może weekend nad jeziorem. Zadzwoniłem do siostry z propozycją.

– Oj, wiesz co, teraz to my mamy swoje sprawy – odpowiedziała bez większego entuzjazmu. – Dzieci chcą jechać do Energylandii, a Marek ogląda jakiegoś SUV-a, więc trochę się dzieje.

Brat był jeszcze bardziej lakoniczny.

– No, teraz to robota, robota, wiesz jak jest. Ale dzięki za hajs, stary, serio. Odezwę się.

Nie odezwał się. Od czasu rozdania kopert telefon zamilkł. Nawet mama, która wcześniej dzwoniła co dwa dni z pytaniem „czy jadłem”, teraz ograniczała się do krótkich esemesów: „Dzięki za przelew. Buziaki”. A przecież nie chciałem nic w zamian. Ani hołdów, ani pokłonów. Ale po ludzku – liczyłem, że może ktoś zapyta: „Hej, a co z tobą? Jak się trzymasz?” A może nawet ktoś zaprosi mnie na obiad, choćby taki zwykły – schabowy z ziemniakami.

Zamiast tego – cisza. Jakby to, co im dałem, załatwiło temat. Jakbym przestał być potrzebny. Albo przeciwnie – jakby zaczęli się mnie bać. Może czuli się głupio? Może myśleli, że teraz będę im patrzył na ręce? Nie wiem. Ale coś się zmieniło. I nie była to zmiana na lepsze. Siedziałem wieczorami w salonie i przeglądałem stare zdjęcia. Wigilia sprzed trzech lat, chrzciny bratanka, imieniny mamy… Wszyscy blisko. Wszyscy uśmiechnięci. Teraz czułem się, jakbym wrzucił ten spokój do ogniska i patrzył, jak płonie.

Rodzina, czyli kto?

W pewnym momencie przestałem dzwonić pierwszy. Czekałem. Przez tydzień, potem drugi. Nikt się nie odezwał. Ani siostra, ani brat, ani nawet mama. Nie chodziło o pieniądze – dałem im, co chciałem. Nie pożyczałem, nie oczekiwałem zwrotu. Po prostu chciałem być dla nich dobry. A oni potraktowali to jak zamknięcie jakiegoś długu, który rzekomo mieli wobec mnie.

– To nie jest tak, że nie mamy czasu – tłumaczyła się później siostra, gdy w końcu zadzwoniłem. – Ale no… sam rozumiesz. Każdy ma swoje życie.

– No właśnie. I ja chyba przestałem być jego częścią – odpowiedziałem, zanim się rozłączyła.

Zamiast wdzięczności, dostałem dystans. Zamiast ciepła – chłód. Brat nawet przestał odbierać telefon. Gdy wysłałem mu wiadomość, odpisał po trzech dniach:

– Spoko, ale nie dzwoń wieczorami. Mam teraz ważne sprawy.

„Ważne sprawy”… Jakby ja byłem jakimś natrętem. A przecież przez lata to ja płaciłem za jego korepetycje, gdy był jeszcze w liceum. To ja dawałem mu pierwsze pieniądze na wynajem, gdy się wyprowadził. I robiłem to z serca. Nie sądziłem, że kilka zer na koncie potrafi tak bardzo odczłowieczyć relacje.

Zacząłem unikać ludzi. W pracy wziąłem urlop bezterminowy. W sklepie mówiłem jak najmniej. Nawet znajomi zaczęli mnie traktować inaczej – niby z uśmiechem, ale z takim... ukłonem, jakby już nie rozmawiali z kolegą, tylko z potencjalnym sponsorem. I nagle dotarło do mnie, że zostałem z tą wygraną sam. Tak naprawdę sam.

Zostałem sam z dobrym sercem

Minęły trzy miesiące od dnia, gdy rozdałem pieniądze. Trzy miesiące, podczas których zrozumiałem, że nic nie niszczy relacji tak skutecznie jak pieniądze. Pewnego dnia postanowiłem odwiedzić siostrę bez zapowiedzi. Tęskniłem. Za rodziną, za zwykłą herbatą przy kuchennym stole, za głupimi rozmowami o niczym. Drzwi otworzył Marek, szwagier.

– O, niespodzianka – rzucił, nie ukrywając niezadowolenia. – Wiesz, Ela ma dzisiaj spotkanie z rodzicami w szkole, a ja zaraz lecę z dzieciakami na basen.

– Wpadłem tylko na chwilę – próbowałem się uśmiechnąć. – Chciałem zobaczyć się z nimi, pogadać.

– No to może lepiej zadzwonić wcześniej, wiesz jak jest – odpowiedział chłodno, nawet mnie nie wpuszczając.

Nie naciskałem. Wracając, zajechałem jeszcze do rodziców. Ojciec oglądał telewizję, mama siedziała przy oknie.

– Nie dzwoniłeś przez dwa tygodnie – rzuciła z wyrzutem, nie odrywając wzroku od firanki.

– A wy? – zapytałem spokojnie.

Milczeliśmy dłuższą chwilę.

Może przesadziłem, dając wam te pieniądze – powiedziałem cicho.

– Nikt cię nie zmuszał – mruknął ojciec. A potem dodał: – Ale skoro już dałeś, to nie wypominaj. To nieładnie.

Wyszedłem, zanim zdążyłem powiedzieć coś głupiego. Wieczorem zadzwonił do mnie mój chrześniak, syn brata. Dzwonił po raz pierwszy w życiu.

– Wujku, mógłbyś mi przelać trochę? Na nowego laptopa. Stary już się zacina.

Nie pytał, co słychać. Nie zapytał, jak się czuję. Tylko: „Wypchaj się, wujku. Ale zanim się wypchasz – przelej coś”.

Jaka jest moja wartość?

Usiadłem na ławce w parku, z kubkiem kawy i głową pełną myśli. Kiedyś przychodziłem tu z bratem, gdy jeszcze mieliśmy po kilkanaście lat. Graliśmy w kapsle na chodniku, jedliśmy lody i śmialiśmy się do bólu brzucha. Teraz nawet nie odbiera telefonu. Próbowałem być dobry. Podzieliłem się tym, co dało mi życie. Zrobiłem to z potrzeby serca. Ale to serce... zostało mi po prostu oddane z powrotem, pogniecione jak kartka z niepotrzebnym adresem.

Pieniądze niczego nie zepsuły. One tylko pokazały, co już dawno w ludziach pękło. Zadziałały jak lampa UV – uwidoczniły pęknięcia, które wcześniej zakrywały uśmiechy i pozory bliskości. Rodzina przestała być rodziną. Stała się klientelą – jednorazową, wygodną, a potem już zbędną.

Dziś mam jeszcze większość tej wygranej. Bo sam niewiele potrzebuję. Mam kawę, ławkę w parku i ciszę. I mam świadomość, że na wdzięczność nie ma paragrafu. Ale też nie ma przymusu, żebym ją rozdawał dalej. Zamierzam założyć fundację. Pomagać tym, którzy naprawdę nie mają nic. Nie oczekuję, że mnie pokochają. Wystarczy, że nie będą mnie prosić, bym ich zostawił w spokoju – jak to zrobiła moja własna rodzina.

Rafał, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama