Reklama

Kiedyś pracowałem na kolei – całe życie na zmianach, z rozkładem w głowie i gwizdkiem w kieszeni. Teraz – emerytura. Cisza. Spokój. Ale nie ten, co koi, tylko ten, co tłumi. Śmierć żony pięć lat temu rozbiła wszystko – dzień, rytm, sens. Dzieci? Są. Marta i Piotr. Ale czy naprawdę „są”? Telefon od nich to jak trafienie szóstki – możliwe, ale nie spodziewaj się. Julia, wnuczka, odwiedza czasem. Tylko ona jeszcze pamięta, że żyję.

Dni mam uporządkowane: poranna kawa, krzyżówki, spacer do sklepu, popołudnie z telewizorem. Na balkonie czasem rozmawiam z Haliną, sąsiadką z piętra niżej. Taka rutyna. Ciche życie starego człowieka. Aż któregoś dnia, przy okazji zakupów, machinalnie wziąłem los totolotka. Ot, stary nawyk. Nawet nie liczyłem na nic. A potem... bum. Wygrana. Milion złotych.

Nie mogłem w to uwierzyć

Patrzyłem w ekran telefonu jak idiota. Liczby. Moje liczby. Sprawdziłem jeszcze raz. I jeszcze. A potem jeszcze trzy razy na stronie internetowej, bo może coś źle odczytałem. Może literówki. Może to stare wyniki. Ale nie. Wszystko się zgadzało.

Wyszedłem z domu jak w transie. Kolektura była dwie ulice dalej. Nogi miałem jak z waty. Kasjerka spojrzała na mnie znudzonym wzrokiem, jakby co tydzień przychodził do niej emeryt z wygraną. Zeskanowała los.

– Gratuluję – powiedziała i podała mi jakiś wydruk. Tak po prostu.

Wracałem do domu i nie czułem nic. Żadnej ekscytacji, żadnej dzikiej radości. Tylko ten głupi papier w kieszeni i pytanie w głowie: Po co mi te pieniądze?

Po południu zadzwoniła Marta. Jak zwykle – chłodno, rutynowo. Zapytała, czy się nie obraziłem, że nie przyjechali ostatnio. Że praca, że dzieci, że „tata, nie bądź taki drażliwy”.

Ciekawe, czy jakbym był bogaty, to byście się częściej odzywali – rzuciłem niby żartem.

– Znowu zaczynasz… – westchnęła. – Naprawdę, nie mam teraz siły na twoje fochy.

Zamilkłem. Bo co miałem powiedzieć? Że właśnie wygrałem w totka i zamiast radości czuję się, jakby mi ktoś przypomniał, jak niewiele znaczę?

I wtedy po raz pierwszy przemknęła mi ta myśl. Co by było, gdybym rozdał wszystko? Albo zrobił coś kompletnie irracjonalnego? Coś, co w końcu sprawiłoby, że ktoś mnie zauważy.

Chciałem się podzielić

Szedłem jak zwykle do sklepu. W ręce siatka na warzywa, w głowie jak zawsze: chleb, mleko, może pasztet. Ale tego dnia zrobiłem coś innego. Przeszedłem obok spożywczaka i skręciłem w stronę banku. Stare nogi, które znały tylko bezpieczne trasy, nagle zapragnęły zrobić coś… nowego.

W banku zapytałem:

Czy mogę wypłacić większą gotówkę?

– Ile konkretnie, panie Pawle? – zapytała młoda, spięta blondynka w okularach.

– 100 tysięcy – powiedziałem bez cienia wahania. Spojrzała na mnie jak na podejrzanego staruszka, ale w końcu skinęła głową i zaprosiła do okienka.

Wróciłem do domu z wypchaną kopertą w kieszeni. Usiadłem przy stole. Koperta leżała przede mną jak niewygodne pytanie. Po chwili wziąłem długopis i napisałem: „Dla Julii. Żeby wiedziała, że świat nie zawsze jest obojętny.” Włożyłem do środka 10 tysięcy. Drugą kopertę podpisałem: „Na remont dachu. Nieważne, od kogo.” To dla proboszcza. Trzecią: „Na rachunki. Nie trzeba dziękować.” Tę wrzucę sąsiadce Halinie do skrzynki.

Może i jestem starym dziwakiem z kasą, ale wtedy, po raz pierwszy od lat, poczułem, że mam wpływ. Nie musiałem nikogo prosić o zgodę. Nie musiałem tłumaczyć się z decyzji. Tego dnia nie byłem tylko samotnym emerytem w bloku z widokiem na parking. Byłem człowiekiem z pełnym kontem.

Rodzina się dowiedziała

Nie planowałem tego. Naprawdę. Chciałem po prostu zjeść z Julią rosół i obejrzeć razem jakiś głupi serial. Ale jak to bywa – życie ma swoje plany.

– Dziadku, czemu masz w szufladzie wydruk z jakąś wygraną? To prawdziwy? – zapytała, grzebiąc w poszukiwaniu łyżeczki do deseru.

Zamarłem. Serce mi stanęło. Udałem, że nie słyszę.

– Dziadek? To te liczby… to twoje?

Wzruszyłem ramionami.

A co, nie mogę raz w życiu mieć szczęścia?

Zrobiła wielkie oczy. Złapała telefon i cyknęła zdjęcie.

– Tylko nikomu nie mów, mam coś dla ciebie – rzuciłem zbyt późno.

Minęło dwadzieścia minut, a mój telefon zaczął dzwonić. Najpierw Piotr.

– Tato, co to ma być? Ty coś wygrałeś? Czemu nic nie powiedziałeś?

Zanim odpowiedziałem, już dzwoniła Marta. Krzyczała. Pytała, czemu ukrywam, czemu nie myślę. O co mi chodzi.

– Umawiamy się na obiad. W niedzielę. Wszyscy – zarządziła.

W niedzielę przy stole było gorąco.

– Tak, wygrałem. I tak, trochę już oddałem – powiedziałem spokojnie. – Bo nie potrzebuję niczyjej zgody, żeby zrobić coś z serca.

– To nieodpowiedzialne, tato – rzucił Piotr.

– A może pierwszy raz w życiu zrobiłem coś dobrze? – odparłem.

Zapadła cisza. W tej ciszy usłyszałem więcej niż przez lata rozmów.

Potrzebowałem złapać oddech

Wyszedłem z domu bez celu. Po prostu nogi same mnie niosły. Zawędrowałem aż pod stary dworzec, gdzie kiedyś spędzałem pół życia. Budynek zżarty przez czas, tablice odrapane, ale jeszcze trzyma się jakoś. Przeszedłem przez peron. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Dziadek z siatką? Ot, kolejny duch.

Potem skręciłem do kościoła. Wszedłem, usiadłem z tyłu. Cicho było. Chłodno. Proboszcz krzątał się przy ołtarzu, a potem zauważył mnie i podszedł.

– Pan Paweł, prawda? – uśmiechnął się. – Dziękujemy za dar na remont. Anonimowy, ale... no wie pan. Domyślamy się.

– Nie wiem, o czym ksiądz mówi – odpowiedziałem i też się uśmiechnąłem.

Kiwnął głową. W tych kilku sekundach było więcej porozumienia niż w dziesięciu homiliach. Potem poszedłem na cmentarz. Usiadłem na ławce.

– Nie wiem, Zosiu, czy dobrze zrobiłem – powiedziałem cicho. – Ale pierwszy raz poczułem, że coś zależy ode mnie.

Długo siedziałem. Wiatr przesuwał liście, a ja mówiłem dalej. Jakby znowu była obok. Opowiadałem jej o Juli, o pieniądzach, o tym, że już nie czekam na nic. Tylko robię. Bo może zostało mi niewiele czasu, ale to nie znaczy, że mam się tylko godzić. Nie chcę pomników na moją cześć. Chcę zostawić ślad. Cichy, ale własny.

Dzieci miały pretensje

Wpadli bez zapowiedzi. Marta z Piotrem. Nawet kurtki nie zdjęli. Stali w przedpokoju jak kontrola z sanepidu.

Słyszeliśmy, że rozdałeś pieniądze – zaczęła Marta z tonu, który znałem dobrze. Zawsze, kiedy coś „robiłem źle”.

– I? – zapytałem, opierając się o framugę.

– I nie przyszło ci do głowy, żeby chociaż nas zapytać? – Piotr wszedł jej w słowo.

– Zapytać o co?

– No o to, co zamierzasz zrobić! – krzyknęła. – To przecież też… no… jakoś tam nasze!

Zamknąłem oczy. Policzyłem do trzech.

– Wasze? Nie przypominam sobie, żebym umierał.

– Nie chodzi o to – Piotr uniósł ręce. – Ale mogłeś nam pomóc. Kredyty, dzieci, życie. Ty sobie siedzisz tutaj i bawisz się w darczyńcę, a my harujemy!

– Tak. A wcześniej to co? Harowaliście, żeby odwiedzić ojca? Żeby zadzwonić choć raz bez pretekstu?

Marta wybuchła:

– Przestań grać ofiarę! Że niby jesteś taki zapomniany? Ty sam się odsunąłeś! Wiecznie zgorzkniały, z pretensjami o wszystko!

– A może jestem zgorzkniały, bo się czuję jak mebel, który kiedyś był potrzebny, ale teraz zawadza?

Piotr sięgnął po płaszcz.

– Nie mamy o czym gadać. Ale nie dziw się, jak kiedyś rzeczywiście zostaniesz sam. Na własne życzenie.

– Już jestem. Tylko teraz mam wybór. I nie zamierzam wam dać ani złotówki. Już wolę oddać pieniądze na schronisko dla zwierząt.

Trzasnęły drzwi. A ja znów byłem sam. Ale pierwszy raz – z ulgą. A następnego dnia zrobiłem przelew na schronisko. Wcale nie żartowałem. Te zwierzęta zasłużyły bardziej na pomoc, niż moje własne dzieci.

Paweł, 68 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama