„Wygrałam milion w totka, ale w głowie wciąż huczała mi bieda. Nie chciałam wydawać kasy, choćby lało mi się na głowę”g10
„Po tej rozmowie zgasiłam światło, ale nie poszłam spać. Siedziałam w ciemności. Nie czułam radości. Czułam strach. Całe życie walczyłam o to, żeby przetrwać – a teraz nagle miałam przestać się bać. Nie wiedziałam, jak to się robi”.

- Redakcja
Mam sześćdziesiąt lat i całe życie żyłam skromnie. Nie z wyboru, tylko z konieczności. Po śmierci męża zostałam sama z dwójką dzieci i rachunkami, które zawsze były większe niż moja pensja w sklepie spożywczym. Przez lata nauczyłam się, że każda złotówka ma swoją wagę. Do dziś parzę herbatę dwa razy, pralkę włączam tylko w weekend, a ubrania noszę, póki się nie rozpadną. Tak już mam – szkoda mi pieniędzy. Nawet jeśli teraz mogłabym już nie liczyć każdego grosza, nie potrafię inaczej.
Córka się ze mnie śmieje.
– Mamo, kup sobie wreszcie nową pralkę!
– Po co? Ta jeszcze pierze.
– Ale cieknie!
– To się podstawi miskę. Po co wyrzucać, jak działa?
Odpowiadam to z przyzwyczajenia, ale w środku czuję coś więcej niż oszczędność. To lęk. Nie umiem odpuścić, odpoczywać. Nawet kiedy mam chwilę dla siebie, mam poczucie winy, że „nic nie robię”. Że tracę czas. Zawsze było coś do zrobienia, coś do odłożenia, coś, na co „lepiej nie wydawać”.
Teraz dzieci mają swoje domy, swoje życia. A ja mam ciszę. I to poczucie, że jestem jak ten stary czajnik na kuchence – wciąż działa, choć już dawno powinienem iść na złom.
Nie przypuszczałam, że w moim wieku można jeszcze dostać od życia prezent. Albo raczej – kłopot w błyszczącym papierku.
Z zaskoczenia mnie zatkało
To stało się zupełnie przypadkiem. Nigdy nie grałam w żadne loterie – uważałam, że to strata pieniędzy. Ale tego dnia Halina z pracy nie dawała mi spokoju.
– No weź, Kryśka, kup sobie kupon, co ci szkodzi! – marudziła przy kasie.
– Eee, ja tam nie wierzę w takie rzeczy – odpowiedziałam, ale w końcu dałam jej te dwa złote, żeby się odczepiła.
Schowałam kupon do portfela, między rachunki za prąd i paragony z marketu. I zapomniałam o nim. Do czasu, aż tydzień później Halina wbiegła do sklepu z wypiekami na twarzy.
– Słyszałaś? Ktoś od nas trafił szóstkę!
– Nie gadaj.
– Mówię ci! Z naszej kolektury!
Pomyślałam, że to pewnie jakiś żart. Ale wieczorem, jak sprzątałam stół, znalazłam ten kupon. „A, zobaczę, dla świętego spokoju” – pomyślałam. Otworzyłam gazetę z wynikami i zaczęłam porównywać. Pierwsza liczba – pasuje. Druga też. Trzecia… czwarta… piąta… szósta.
Zamarłam. Zrobiło mi się gorąco, a serce waliło jak młot.
– Matko Boska – wyszeptałam. – To chyba jakiś błąd.
Siedziałam w kuchni, patrząc na ten skrawek papieru, aż ręce mi drżały. W końcu schowałam kupon do starej puszki po herbacie. Tam trzymam najważniejsze rzeczy – akty, zdjęcia dzieci, resztki biżuterii. I ten los – który pachniał kłopotem.
Zadzwoniłam do córki.
– Mamo, to cud! – krzyknęła Iza. – Możesz wreszcie pożyć!
– Cuda to są w kościele – mruknęłam.
– Ty nie rozumiesz, ty jesteś bogata!
– Bogata? A co z tego, jak i tak chleba więcej nie zjem niż zwykle.
Po tej rozmowie zgasiłam światło, ale nie poszłam spać. Siedziałam w ciemności. Nie czułam radości. Czułam strach. Całe życie walczyłam o to, żeby przetrwać – a teraz nagle miałam przestać się bać. Nie wiedziałam, jak to się robi.
Nie chciałam ich słuchać
Nie wiem, kto puścił parę, ale w małym miasteczku nic się nie ukryje. Może Halina, może ktoś z kolektury. W każdym razie po tygodniu wszyscy już wiedzieli. A potem przyjechały dzieci.
Córka z dziećmi, syn z żoną – niby w odwiedziny, ale widziałam w ich oczach ten błysk, ten niepokój, jakby przyjechali coś załatwić.
– Mamo, ten dom aż się prosi o remont – zaczął Paweł, zerkając na sufit. – Dach stary, okna nieszczelne, tynk odpada.
– Ale przecież tu się mieszka dobrze, nie pada mi na głowę.
– Już prawie pada! Na pewno można by tu urządzić lepiej – wtrąciła jego żona. – Dodać trochę koloru, trochę życia.
Potem wtrąciła się córka:
– A może, mamo, pojechałabyś gdzieś? Chociaż raz w życiu. W góry, nad morze… do Grecji!
– Do Grecji? – parsknęłam. – I co ja tam będę robić? Smażyć się na słońcu jak kotlet?
Zaczęło się od rozmów, a skończyło się źle. Córka się uniosła:
– Ty się, mamo, boisz szczęścia!
– Bo szczęście zawsze kosztuje! – wyrwało mi się. – A ja całe życie płacę!
– Takie jest życie! – krzyknął Paweł. – Ty nawet cieszyć się nie potrafisz!
Zamilkliśmy. Na stole wystygła zupa. W powietrzu czułam tylko żal i wstyd.
Gdy wyszli, usiadłam przy stole. Talerze zostały nietknięte, w oknie odbijała się moja twarz – obca, twarda, zmęczona. „Może oni mają rację” – pomyślałam. – „Może ja naprawdę boję się szczęścia”. Ale zaraz potem przyszła inna myśl: „Szczęście to luksus. A luksusy zawsze się kończą”.
Zapłakałam. Po cichu, tak jak robi się wszystko, gdy przez całe życie człowiek musi być silny. A w środku czułam jedno – że wszyscy myślą, że jestem bogata, a ja nigdy nie czułam się tak pusta.
Nie umiałam wydawać
Minęło kilka tygodni, zanim odważyłam się wydać choć grosz. Wszystko leżało na koncie – nieruszone, jakby nie moje. Bałam się do tego zaglądać. Ale pewnego dnia, idąc z poczty, zatrzymałam się przed wystawą sklepu odzieżowego. W oknie wisiał płaszcz. Granatowy, z kołnierzem jak z dawnych filmów, miękki i elegancki. Tak piękny, że aż mnie ścisnęło w gardle.
Stałam i patrzyłam. Przez chwilę wydawało mi się, że w szybie widzę siebie sprzed lat – młodszą, pewną siebie kobietę, zanim wszystko się rozpadło. „Wejdź i przymierz” – szeptało coś w środku. Weszłam.
– Dzień dobry! – zawołała młoda sprzedawczyni z uśmiechem. – W czym mogę pomóc?
– Ten płaszcz… – wskazałam na manekina. – Mogę przymierzyć?
– Oczywiście! Proszę, ten rozmiar powinien być idealny.
Gdy go założyłam, w lustrze zobaczyłam kogoś innego. Nie tę kobietę w starym swetrze, co wiecznie się martwi o rachunki. Kogoś… lepszego.
– Wygląda pani jak milion dolarów – powiedziała ekspedientka.
Poczułam, jakby mnie skarciła. „Jak milion dolarów” – powtórzyłam w myślach. Przecież prawie tyle miałam, tylko złotych. I co z tego? Zapłaciłam, choć ręce mi drżały. Wyszłam na ulicę z torbą i dziwnym uczuciem – nie radości, tylko wstydu.
W domu powiesiłam płaszcz na wieszaku i nie mogłam na niego patrzeć. Z każdą minutą narastało we mnie coś ciężkiego. „Za te pieniądze mogłabym kupić wnuczce kurs angielskiego. Albo nową lodówkę Izie. A ja? Co ja sobie kupiłam? Szmatę”.
Nie mogłam spać w nocy. Liczyłam w myślach, ile jeszcze zostało na koncie, jakbym znowu miała pusto w portfelu.
Następnego dnia poszłam do sklepu.
– Chciałabym oddać ten płaszcz – powiedziałam. Sprzedawczyni spojrzała ze zdziwieniem.
– Ale wyglądała pani w nim cudownie!
– Nie pasuje do mnie – odparłam cicho. – Ja się nie nadaję na bogatą.
Wróciłam do domu w starym prochowcu. Poczułam ulgę – ale taką, która boli.
Pieniądze mnie przytłaczały
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może od tej sąsiadki, pani Heleny, co złamała rękę i zbierali na jej rehabilitację. Wrzuciłam do koperty dziesięć tysięcy, anonimowo.
Potem już poszło. Szkoła robiła zbiórkę na nowy sprzęt – przelałam pieniądze. Fundacja dla chorych dzieci – też coś wysłałam. Nawet nie patrzyłam, ile. Jakby to nie były moje pieniądze, tylko jakieś obce, które przypadkiem trafiły w moje ręce i trzeba je było oddać dalej.
Z każdym przelewem czułam się lżejsza. I trochę spokojniejsza. Ale w nocy, kiedy leżałam w łóżku, wcale nie czułam radości. Raczej coś w rodzaju… ucieczki. Prawda była taka, że nie umiałam z nimi żyć. Z tymi pieniędzmi. Parzyły mnie jak wyrzut sumienia.
Córka przyjechała pewnego dnia z dziećmi. Przyniosłam im zabawki, słodycze, kurtki.
– Mamo, ty zaszalałaś! – zaśmiała się Iza. – Co ci się stało?
– A, tak jakoś… – machnęłam ręką. – Trzeba się czasem podzielić.
Nie powiedziałam, że już wtedy przelałam pół majątku innym ludziom. Po co miałaby wiedzieć? I tak by nie zrozumiała.
Tego samego wieczoru wpadła Halina.
– Ty to masz serce, Kryśka – powiedziała, gdy mimochodem wspomniałam o pomocy sąsiadce. – Pan Bóg ci wynagrodzi!
– Nie serce, tylko strach – odpowiedziałam. – Boję się, że jak to wszystko zatrzymam, to mnie przytłoczy.
Spojrzała na mnie z zakłopotaniem. A ja tylko się uśmiechnęłam. Wróciłam do kuchni, wstawiłam na zupę z resztek. Łyżka obijała się o garnek, a w głowie wciąż miałam jedno: że można rozdać wszystko i dalej czuć się pustym. Patrzyłam potem przez okno na sąsiadów wracających z pracy. Każdy gdzieś pędził, zmęczony, ale spokojny. Ja miałam wszystko. I nie miałam nic.
Znalazłam swój cel
To było zwykłe przedpołudnie. Radio grało cicho, w kubku parowała herbata, a ja siedziałam przy stole, słuchając wiadomości. Mówili o fundacji dla samotnych matek – o kobietach, które zostały same z dziećmi, bez pracy, bez wsparcia. Słuchałam, a w gardle czułam ten znajomy ucisk. Ja przecież też kiedyś taka byłam. Tylko że wtedy nikt nie przyszedł, nikt nie zapytał, czy mam co jeść.
Wyłączyłam radio i przez chwilę siedziałam w ciszy. A potem wstałam. Zdecydowanie. Poszłam do szafy, wyjęłam teczkę z dokumentami i pojechałam do banku. Kolejka była długa. Stałam z numerkiem w dłoni, serce mi waliło, jakby miało uciec.
Kiedy przyszła moja kolej, kasjerka uśmiechnęła się uprzejmie.
– W czym mogę pomóc?
– Chciałabym wypłacić większą kwotę z konta.
– Ile dokładnie, proszę pani?
– Większość.
Spojrzała na mnie dziwnie, ale nic nie powiedziała. Wyszłam z banku z kopertą ciężką od pieniędzy. Wsiadłam do autobusu i pojechałam do tej fundacji z radia. Budynek był zwykły, trochę obdrapany, z zapachem kawy i detergentów.
W recepcji siedziała młoda kobieta w granatowym swetrze.
– W czym mogę pani pomóc? – zapytała.
– To raczej ja chciałabym pomóc – powiedziałam i położyłam kopertę na ladzie. – Dla tych samotnych matek. Nie trzeba wiedzieć od kogo.
Kobieta chciała coś powiedzieć, ale ja tylko skinęłam głową i wyszłam. Na ulicy zrobiło mi się lekko. Tak lekko, jakbym przez lata dźwigała coś, co wreszcie mogłam zrzucić.
Wieczorem, w domu, siedziałam przy stole z pustym zeszytem, w którym kiedyś notowałam wydatki. Nic tam już nie było do wpisania. Zaparzyłam herbatę, wsłuchałam się w ciszę i pomyślałam:
„Może ja nie umiem żyć na bogato. Ale przynajmniej przestałam się bać pieniędzy”. Pierwszy raz od bardzo dawna czułam, że to wystarczy.
Niczego nie potrzebuję
Wieczory mam teraz spokojne. Takie, o jakich kiedyś marzyłam, choć wtedy wydawało mi się, że spokój przychodzi dopiero z pieniędzmi. A to nieprawda. Siedzę w kuchni przy starym stole, w tym samym domu, gdzie przeżyłam całe życie. Obok stoi czajnik, co świszczy jak zawsze, a w kącie mruczy lodówka, której drzwi trzeba trzymać kolanem, żeby się domknęły. I dobrze. Ja już niczego nowego nie potrzebuję.
Nie mam tych pieniędzy. Zostało tylko tyle, żeby żyć na spokojnie – na rachunki, jedzenie, lekarstwa. Reszta poszła w świat. Czasem myślę, że może jakaś kobieta, taka jak ja kiedyś, właśnie dzięki nim kupił dziecku kurtkę na zimę. I wtedy robi mi się ciepło na sercu. Nie czuję żalu. Tylko ciszę.
Wczoraj wpadła Iza.
– Mamo, ty… wyglądasz inaczej – powiedziała, patrząc na mnie uważnie. – Tak jakoś spokojnie.
– Bo jestem spokojna – odpowiedziałam.
– A te pieniądze? Wciąż coś zostało?
– Zostało mi tyle, ile trzeba.
Uśmiechnęła się, choć widziałam w jej oczach niepewność. Może myślała, że powinnam czegoś żałować. Ale ja nie żałuję niczego.
Kiedy gaszę światło, słyszę tykanie zegara i czuję wdzięczność. Nie za wygraną, tylko za to, że wreszcie rozumiem: bieda nie zawsze znika z pieniędzmi, a bogactwo nie zawsze się od nich zaczyna. Bogactwo to spokój. To świadomość, że już nic nie muszę, nikomu nic nie jestem winna. Kiedy zamykam oczy, myślę tylko jedno: „Może ja nigdy nie byłam bogata. Ale wreszcie przestałam być biedna”.
Krystyna, 60 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy wygrałam miliony w totolotka, mąż nalegał, by nie mówić rodzinie. Bał się, że wydoją nas z kasy”
- „Córka nie wie, że sprzedaję podgrzybki, by opłacić jej studia. Z emerytury nie wystarczy mi nawet na najtańszy akademik”
- „Wygrałam miliony i podzieliłam się kasą z mężem. To był błąd, bo chciał kontrolować każdą złotówkę”

