Reklama

Od lat wysyłałam totolotka. Bez przekonania, z przyzwyczajenia. Tego dnia wyszłam wcześniej, kupiłam rogalik, usiadłam przy kuchennym stole i odpaliłam laptopa. Wpisałam numery mechanicznie, jakbym sprawdzała pogodę. Nagle cyfry zaczęły układać się w znajomy wzór. Serce mocniej zabiło. Wszystkie się zgadzały. Pomyślałam, że to niemożliwe. Słowo „wolność” zaiskrzyło jak zapałka. Zanim rozsądek zdążył się odezwać.

Byłam szczęśliwa

W pracy nie widziałam cyfr, tylko mieniące się obrazy: ocean, białe prześcieradła w hotelu, kluczyki do samochodu, który sam parkuje. Gapiłam się w tabelę, aż szef zakaszlał znacząco.

– Tu są dwa zera za dużo – powiedział, stukając długopisem w wydruk.

– Dwa zera w tę czy w tamtą… – parsknęłam, sama siebie zaskakując. – Wie pan, na prawdziwe zera dopiero czekam.

– Przepraszam? – zmrużył oczy.

– Myślę, że mnie nie będzie stać na tutejsze luksusy: plastikowy kwiatek i monitor po kimś z marketingu. Składam wypowiedzenie. Teraz. – Wstałam, aż przewróciłam krzesło.

– To nie jest kabaret. Procedury…

– Procedury są świetne, kiedy toczy się człowieka ślimaczym tempem. Ja już nie muszę.

Uśmiechnęłam się. Kalina, która zawsze miała radar na cudze potknięcia, wsunęła głowę przez ściankę działową.

– I co, raz w życiu wyszło i już pa-pa?

– Dokładnie – odpowiedziałam. – Zachowam na pamiątkę kubek z napisem „Jutro też jest dzień”.

Michał coś mówił o rozliczeniu urlopu i przekazaniu obowiązków, ale jego słowa odbijały się ode mnie jak groch od ściany. Zabrałam sweter, roślinę, która ledwo żyła i pożegnałam open space. W windzie telefon prawie wyskoczył mi z ręki. Wbijałam numer do Niny.

– Trzymaj się krzesła. Wygrałam. – Prawie krzyknęłam.

– Serio? – zawiesiła głos. – Ale na pewno sprawdziłaś dobrze?

– Co tu sprawdzać? Numery są moje. A jutro już nie przychodzę do pracy.

Zamknęłam oczy. Byłam szczęśliwa.

Czułam, jak miękną mi kolana

Bank pachniał kawą i lakierem do drewna, jakby każdy kredyt polerowano na wysoki połysk. Doradca, młody mężczyzna o gładkich ruchach i gładkich słowach, powitał mnie uśmiechem.

– W czym mogę pomóc?

Czekam na wypłatę bardzo dużej sumy.

Położyłam na biurku swój „zwycięski” kupon.

– Gratuluję! – rozpromienił się.

– Najlepiej większą.

Czułam, jak miękną mi kolana, ale nie ze strachu. Doradca przesunął monitor w moją stronę; cyfry wyglądały obiecująco. Po wyjściu zadzwoniłam do mamy.

– Powiedziałam ci kiedyś, że kupię ci dom nad morzem? – zapytałam.

– Mówiłaś, jak byłaś na studiach – zaśmiała się cicho. – A co się stało?

Wkrótce spełnię tę obietnicę.

Słowa same płynęły.

– Zaraz zaliczka na wakacje, jutro auto. Nie martw się o nic.

Tylko nie wpakuj się w kłopoty – westchnęła, ale w głosie miała radość, której nie słyszałam od lat.

Wieczorem zamówiłam bilety do miejsc, których nazw nigdy nie wymawiałam na głos: Santorini, Porto, Chania. Klik, zapłać, potwierdź. Wlałam sobie prosecco do szklanki po soku. Odbicie w szybie wyglądało jak moje, ale bogatsze o bezczelny uśmiech.

Głos mi zadrżał

Podeszłam do okienka w kolekturze, kładąc kupon tak, jak się kładzie na stół żywą rybę.

Chciałabym zgłosić wygraną.

– Oczywiście – skinęła. – Proszę chwilkę.

Skakałam wzrokiem po plakatach z uśmiechniętymi ludźmi.

– Proszę pani, to jest kupon z poprzedniego losowania. Numery się zgadzają, ale proszę spojrzeć: tu jest data.

– Nie, nie, to niemożliwe – wyszeptałam. – Przecież wczoraj sprawdziłam. Na stronie… numery były takie same.

– Były. Tydzień temu. – Położyła palec przy maleńkim druku. – Ten kupon jest z soboty, ale poprzedniej.

– Ale przecież… – Zabrakło mi powietrza. – Ja już… ja już wszystko zaplanowałam.

– Proszę mi wierzyć, widziałam to nie raz – powiedziała cicho. – Pomyłki się zdarzają. Bardzo mi przykro.

To musi być błąd.

Czułam, jak drży mi głos.

– Proszę to jeszcze raz sprawdzić. Może skaner źle czyta? Może…

– Data jest nadrukowana – powiedziała i wskazała jeszcze raz. – Tu.

Oparłam się o ladę. Zrobiło mi się słabo.

Przepraszam – powiedziałam i wybiegłam na ulicę.

Liczyłam oddechy

W mieszkaniu czekał mnie stos potwierdzeń: „dziękujemy za rezerwację”, „płatność przyjęta”, „termin odbioru samochodu”. Zadzwoniłam do Niny. Odebrała od razu.

– I co, milionerko? – rzuciła żartem, który zgasł, kiedy usłyszała moją ciszę. – Co się dzieje?

Pomyliłam daty.

Usiadłam na podłodze, jakby krzesło było dla kogoś lepszego.

– Kupon był z poprzedniego losowania. Nie ma żadnej wygranej.

– Oddychaj.

– Już wzięłam kredyt. Zaliczki poszły. Powiedziałam mamie o domu...

– Spróbuj wstrzymać przelewy.

Zadzwoniłam na infolinię. Po trzydziestu minutach melodyjek odezwał się konsultant.

– Środki zostały już zaksięgowane.

– Proszę cofnąć dyspozycję – powiedziałam.

– Proszę poczekać.... – głos miał rzeczowy, uprzejmy.

Zadzwoniłam do mamy.

– Mamo… – zaczęłam, ale od razu poczułam, że to słowo jest za małe, żeby pomieścić w nim wstyd. – Pomyliłam się. Nie będzie żadnego domu.

– Co ty narobiłaś? – Jej głos był cichy jak po długiej chorobie. – Dlaczego nie zadzwoniłaś najpierw do mnie, nie sprawdziłaś dwa razy?

– Bo byłam pewna. – Łzy weszły mi do oczu, ostre jak sól. – Chciałam cię uszczęśliwić.

Wieczór osiadł na mieszkaniu. Nie spałam. Liczyłam oddechy.

Zrobiło mi się gorąco

W banku doradca nie przypominał już uśmiechniętego prezentera. Jego krawat nadal był idealny, ale ton stał się chłodny.

– Czy ma pani stały dochód?

– Rzuciłam pracę – powiedziałam, zaskakująco spokojnie. – Popełniłam błąd.

– Rozumiem. – Nie brzmiał, jakby rozumiał. – W takiej sytuacji będziemy musieli porozmawiać o zabezpieczeniu. Może poręczyciel? Może zastaw?

Wyszłam z plikiem papierów cięższych niż torebka. Na schodach zderzyłam się z kimś, kto pachniał drogimi perfumami. Podniosłam wzrok. Była to Ewelina z biura, dawna koleżanka, której oczy zawsze liczyły szybciej niż kalkulator.

– O, Dorota! – Uśmiechnęła się szeroko. – I jak tam życie milionerki?

– Nie żartuj – ucięłam.

– No co ty, wszyscy o tym mówili. – Przechyliła głowę. – To jak, już kupiłaś sobie helikopter?

– Kupiłam ciszę – odpowiedziałam sucho. – A teraz próbuję ją spłacić.

– Aha. – powiedziała tylko. – Trzymaj się.

Zostałam na schodach sama. W kieszeni zapiszczał telefon: „przypomnienie o racie”. Zrobiło mi się gorąco. Po raz pierwszy od dawna chciałam wrócić do biura, gdzie kubki z hasłami były głupie, ale przewidywalne. Tymczasem miałam w ręku coś cięższego – swoją własną lekkomyślność, która nie chciała wypuścić mnie z uścisku.

Musiałam się pozbierać

Wieczorem siedziałam przy kuchennym stole. Na blacie leżał kupon. W pewnym momencie zadzwoniła Nina.

Jak się trzymasz? – zapytała miękko.

– Liczę – powiedziałam. – Nie zera i jedynki, tylko kroki.

To nie koniec świata.

– To koniec pewnej wersji mnie. – Uśmiechnęłam się krzywo, wiedząc, że tego uśmiechu nikt nie zobaczy. – Tej, która chciała wszystko naraz.

– Pojadę z tobą do banku, postaramy się o ugodę.

– Dziękuję.

Odłożyłam telefon i wstałam. Schowałam kupon do szuflady, nie jako relikwię, tylko jako przestrogę. Odstawiłam kubek do zlewu. Zgasiłam światło w kuchni. Na ekranie laptopa migały oferty pracy. Może wrócę do księgowości, może pójdę pracować do kawiarni. Wzięłam notes i napisałam: „Jutro: bank, ogłoszenia, telefon do mamy”. Nie było happy endu. Była cisza, w której pierwszy raz od dawna usłyszałam swoje myśli, nie fantazje. I prosta arytmetyka, której nie dało się oszukać.

Dorota, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama