Reklama

Nigdy w życiu niczego wielkiego nie wygrałam. Co najwyżej kupon na darmową kawę w osiedlowym sklepie albo paczkę herbatników w loterii parafialnej. Aż tu nagle – bach! – pół miliona złotych w moich rękach.

Pani Anielo, gratulujemy! – powiedziała ta dziewczyna z banku, a ja przez chwilę myślałam, że to żart.

To nie był żart. Wyszedł ze mnie wtedy diabełek – taki mały, radosny, ale złośliwy. Bo od razu przypomniałam sobie wszystkie te lata, kiedy dawałam, dawałam i jeszcze raz dawałam. Na dzieci, na wnuki, na dom, na cudze zachcianki.

I co? Teraz oni myślą, że jak los się do mnie uśmiechnął, to ja im znowu wszystko oddam. Ha! Tym razem nie. Tym razem ja wezmę dla siebie. Pojadę tam, gdzie od zawsze chciałam – nawet jeśli mam wrócić bez grosza przy duszy.

Już widziałam ich miny, kiedy oznajmię, że zamiast wkładu na mieszkanie dla wnuczki kupuję bilet do Rio de Janeiro. Niech się uczą, że życie nie zawsze spełnia cudze oczekiwania.

Nie mogli uwierzyć

Zadzwoniłam do nich wszystkich i zaprosiłam ich na niedzielny rosół. Nie z powodu rosołu, wiadomo – potrzebowałam publiczności. Zupa tylko miała trzymać języki na wodzy.

– Babciu, czemu tak uroczyście? – zaczęła Maja, ta od wiecznego przeglądania telefonu.

– Bo wasza babcia miała cudowny tydzień – odparłam, unosząc chochlę jak berło. – Wygrałam pół miliona złotych.

Łyżki zastygły w połowie drogi do ust. Syn aż się zachłysnął, synowa wyprostowała się jak w kościele na „Pan z wami”.

– Mama żartuje – wymamrotał Paweł.

Mama nigdy nie żartowała z pieniędzy – wcięła się Marta. – Mamo, to świetnie… bo właśnie oglądaliśmy z Pawłem mieszkanie. Wkład własny to…

– Wkład własny to ja włożyłam w was przez czterdzieści lat – przerwałam spokojnie. – Teraz zamierzam włożyć w siebie.

– Ale babciu… – Maja skrzywiła się jak po cytrynie. – Przecież to… to nasz spadek.

– Skądże, złotko. To mój bilet. I już wiem, dokąd pierwszy: Lizbona, Rio, a później pociąg przez Andy, żeby zobaczyć, czy naprawdę są takie nieprzyzwoicie piękne.

– Mamo, bądź rozsądna – syknęła Marta. – Lokata, doradca, my to rozpiszemy. Przecież inflacja, kursy, ryzyko…

– Ryzyko to ja nosiłam przy sercu, gdy was rodziłam – odburknęłam. – Teraz poproszę o deser z ryzyka w wersji karmelowej.

To egoizm – podsumował Paweł, bo jemu zawsze brakowało słów, więc wybierał najkrótsze.

– Całe życie byłam altruistką – uśmiechnęłam się, dolewając rosołu sobie, nie im. – Zmieniam się.

A szkoła? – wypalił nagle młodszy wnuk, Staś. – Przecież miałaś odbierać mnie w środy.

– Odbiorę cię… z lotniska. Kartkę ci wyślę – mrugnęłam.

Zrobiło się cicho jak w gabinecie dentysty przed borowaniem. Wtedy wysunęłam przygotowaną kopertę.

– Tu macie listę rzeczy, których ode mnie nie oczekujecie. Na górze „mieszkanie dla Mai”. Na dole „opieka nad psem w długi weekend”. A tu druga lista – miejsc, w które jadę. Możecie zaznaczać, gdzie wam wysłać pocztówkę.

– Babciu, to okrutne – pisnęła Maja.

– Nie, kochanie. To uczciwe. Ja dawałam, wy braliście. Teraz ja biorę, a wy… nauczycie się nie brać. Świat się nie skończy. Co najwyżej wam się zacznie.

Każdy miał dla mnie radę

Pierwszy atak przyszedł od Marty dwa dni później. Zadzwoniła niby w sprawie przepisu na sernik, ale głos miała taki, jakby chciała mnie otruć, a nie gotować.

– Mamo, a tak sobie myślałam… Może chociaż połowę byś odłożyła? Dla bezpieczeństwa. No, wiesz… w razie choroby.

– Marta, ja mam siedemdziesiąt jeden lat. Choroba to już mój sublokator, a nie nieznajomy. Po co mam oszczędzać na czyjeś pogrzebowe kwiaty?

– To nie tak… Po prostu rozsądek… – zaczęła, ale przerwałam.

– Rozsądek miałam, kiedy spłacałam wam kredyt na samochód, żebyście mogli pojechać nad morze. A teraz mam głód. Głód zobaczenia, jak wygląda zachód słońca w Marrakeszu.

To brzmi jak kryzys wieku średniego… tylko że u ciebie on jest bardzo późny – burknęła.

– Lepiej późno niż wcale.

Chwilę potem zadzwonił Paweł.

– Mamo, ja cię rozumiem, ale wiesz… my z Martą się martwimy. Pół miliona to dużo. A świat jest… niebezpieczny.

– Świat zawsze był niebezpieczny, synu. W 1983 roku stałam w kolejce po mięso i ktoś mi wyrwał torbę z kartkami. Myślisz, że to było mniej niebezpieczne niż metro w Paryżu?

– Ale podróże samej kobiety w twoim wieku…

– W moim wieku? To w jakim wieku są twoje marzenia, Paweł? Też już w trumnie?

– No wiesz… To są nasze pieniądze w przyszłości…

– A w teraźniejszości są moje. A teraźniejszość, synu, ma pierwszeństwo.

Rozłączyłam się, a w domu było tak cicho, że słyszałam własne serce – biło jak młotek. I nie z nerwów. Z ekscytacji. Za dwa tygodnie wylot do Lizbony.

Nie mogli odpuścić

W dzień wylotu przyszli niby „pożegnać”. W rzeczywistości wyglądało to jak komisja śledcza do spraw zdrowego rozsądku.

– Babciu, przynajmniej weź kogoś ze sobą – zaczęła Maja, poprawiając włosy jak w reklamie szamponu. – Albo… może ja bym pojechała?

– Ty? – uniosłam brew. – Ty nawet do kiosku chodzisz z GPS-em w telefonie.

– No ale… razem byłoby raźniej.

– Raźniej jest w autobusie miejskim. Ja jadę dla samotności z widokiem na ocean.

Paweł wziął moją walizkę, jakby miała w środku szkło.

– Mamo, serio, przemyśl to. Znasz portugalski?

– Znam trzy słowa. „Ola”, „vinho” i „pastel”. Wystarczy, żeby się przywitać, zamówić wino i ciastko. Reszta to pantomima.

Marta podała mi kopertę.

– Tu masz tamte numery alarmowe, adresy ambasad… I może chociaż zapisz się na jakieś wycieczki z grupą seniorów.

– Dzięki, ale ja wolę, jak mi nie każą chodzić w parach jak w przedszkolu.

– Babciu… – Maja już prawie płakała. – Ty naprawdę zamierzasz to wszystko wydać?

– A co, mam zabrać do grobu? Nie planuję luksusowej trumny.

– Ale my… – zaczęła, ale przerwałam ruchem ręki.

Wy już macie swoje życia. Ja mam swoje. I w moim teraz zaczyna się najlepsza część.

Złapałam walizkę, przycisnęłam bilet do serca i poczułam, jak w żołądku zamiast strachu pojawia się lekkość. Na lotnisku pożegnałam ich krótkim „do zobaczenia”. Wsiadłam do samolotu z uśmiechem tak szerokim, że stewardessa zapytała, czy to mój pierwszy lot.

– Nie, kochanieńka – odpowiedziałam. – To mój pierwszy lot, na którym lecę po swoje życie.

Miałam ich już dość

Lizbona pachniała kawą i oceanem. Pierwszego dnia usiadłam w małej kawiarni na Alfamie, popijając espresso i patrząc, jak słońce maluje dachy na złoto. Myślałam, że wreszcie mam spokój. Naiwna ja.

Telefon zadzwonił, zanim zdążyłam zamówić drugą kawę.

– Mamo – zaczęła Marta bez powitania – widziałam twoje zdjęcie na Facebooku. Czy ty naprawdę jechałaś tym tramwajem, co wszyscy ostrzegają, że tam są kieszonkowcy?

– Tak. I żyję. A nawet mam portfel.

– To nie jest śmieszne! – wrzasnęła. – Ty się prosisz o kłopoty.

– Marta, tu jest pięknie. Wiesz, że wczoraj starszy pan tańczył fado na ulicy, a obcy ludzie dawali mu monety?

I tak właśnie kończy się u starszych ludzi – zbierają na ulicy! – wtrącił się Paweł, który chyba podsłuchiwał na głośniku.

– A ja kończę w knajpie z krewetkami wielkimi jak twoje pretensje, synu.

W tle usłyszałam Maję:

Sprawdź, ile już wydała. Może chociaż część przeleje na wspólne konto…

– Słuchajcie – przerwałam. – Każdy z was dostaje po kartce z pozdrowieniami. To będzie jedyna „wspólna kasa” z tej podróży.

– Ty naprawdę nie masz wyrzutów sumienia? – zapytała Marta.

– Mam, że tak późno się za siebie wzięłam.

Rozłączyłam się i zamówiłam trzeci kieliszek wina. Obok mnie usiadła para Niemców, pytając, czy mogą się dosiąść. Odpowiedziałam, że tak, bo podróże, w przeciwieństwie do rodziny, potrafią człowieka pozytywnie zaskoczyć.

Musiałam być dosadna

Rio było jak uderzenie w twarz – gorące, głośne i trochę bezczelne. Idealnie w moim stylu. Stałam na plaży Copacabana, kiedy znów zadzwonił telefon.

– Babciu… – westchnęła Maja, a w tle słyszałam trzask drzwi. – Ty wiesz, że przez ciebie mama i tata się kłócą?

– I co ja mam na to poradzić? – zapytałam, patrząc, jak surfer wpada do wody. – Może to im dobrze zrobi, trochę ruchu.

– Oni mówią, że wydajesz ich spadek, a ja im wierzę.

– A ja wierzę, że to mój spadek… po samej sobie. Za wszystkie lata, kiedy chciałam, a nie mogłam.

– Ale gdybyś… no wiesz… umarła teraz…

– To co? – przerwałam ostro. – Pogrzeb z palmami będzie droższy?

Maja milczała, więc dorzuciłam:

– Skarbie, ja całe życie myślałam, co zostawię innym. Teraz zostawiam sobie wspomnienia. A wam zostawię lekcję: pieniądze nie są obietnicą, tylko faktem w czyjejś kieszeni.

– To jest okropne… – wyszeptała.

– Nie. To jest prawdziwe.

Następnego dnia wysłałam im zdjęcie spod pomnika Chrystusa. Podpisałam: „Czuwajcie tam w Polsce. Ja czuwam tu”.

Wieczorem siedziałam w małym barze, słuchając samby. Obcy ludzie wciągnęli mnie do tańca. Śmiałam się głośno, czując, że każda wydana złotówka wraca do mnie w postaci minuty życia, której nikt mi nie odbierze.

Wiedziałam, że po powrocie znów będą patrzeć na mnie jak na złodziejkę ich przyszłości. Ale ja już byłam w innej przyszłości – swojej.

Nie będę się przejmować

Wróciłam po trzech miesiącach, opalona, z walizką pamiątek i sercem wypchanym chwilami, których nie da się przeliczyć na złotówki. Na lotnisku czekała cała rodzina, ale ich uśmiechy były zaciśnięte jak pięści.

– No i jak było? – zapytał Paweł, ale brzmiało to jak „ile ci jeszcze zostało?”.

– Wspaniale. Zobaczyłam, jak wygląda świat, kiedy patrzysz dla siebie, a nie przez pryzmat czyichś oczekiwań.

– I… ile zostało? – nie wytrzymała Marta.

Wspomnień? Całe mnóstwo. Pieniędzy? Tyle, co trzeba na kawę i bilet autobusowy.

– To nie jest śmieszne – warknęła Maja.

A ja się świetnie bawię – odpowiedziałam, mijając ich z walizką. – I wiecie co? Żałuję tylko jednego.

– Że wydałaś wszystko? – spytał Staś.

– Nie. Że tak późno zaczęłam.

Weszłam do mieszkania, włączyłam czajnik i poczułam dziwną lekkość. Pół miliona złotych zamieniłam na coś, czego nie da się ukraść, przepić ani przejeść – na życie, które wreszcie należało do mnie. A ich pretensje? Też się kiedyś zestarzeją. Może wtedy mnie zrozumieją.

Aniela, 71 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama