Reklama

Kiedy dowiedziałam się, że wygrałam w loterii pięć tysięcy złotych, pierwszą myślą było: „Wreszcie coś dla mnie”. Nie nowa pralka, nie kolejny obóz sportowy dla starszego syna, nie nowy fotelik samochodowy dla młodszego. Dla mnie. W głowie od razu pojawił się obraz – ja, opatulona miękkim szlafrokiem, w wielkim fotelu z widokiem na góry, popijam zieloną herbatę i patrzę, jak ktoś masuje mi stopy.

– Wiesz, Zuzka, zrób z tym, co chcesz – powiedział Krzysiek, mój mąż, kiedy mu powiedziałam o wygranej. – Tylko… może odłóż chociaż część na dzieci?

Uśmiechnęłam się, ale już wiedziałam, że nie tym razem. Znalazłam ofertę tygodniowego pobytu w ekskluzywnym spa. Basen, masaże, zabiegi na twarz, dieta oczyszczająca, sauna – pełen pakiet. Zarezerwowałam od razu.

Dzień wyjazdu był jak wyrwanie się z klatki. Dzieci jeszcze spały, więc tylko ucałowałam ich czoła. Krzysiek machnął ręką:

– Daj spokój, poradzimy sobie.

W drodze do spa czułam się lekka jak piórko. Ale już pierwszego wieczoru, siedząc w jacuzzi, wyrzuty sumienia zaczęły mnie kłuć gdzieś pod żebrami. Myśl o tym, że dzieci biegają po domu w skarpetkach nie do pary, a Krzysiek pewnie zamówił pizzę na obiad. Że te pięć tysięcy mogło być na ich kurtki zimowe. Że może jestem… samolubna.

Miałam wyrzuty sumienia

Pierwszego dnia w spa pachniało eukaliptusem i cytryną, a kobieta w jedwabnym kimono prowadziła mnie korytarzem, gdzie na ścianach wyświetlały się fale oceanu. Dostałam kartę do pokoju, grafitowy szlafrok i harmonogram: „Masaż gorącymi kamieniami 12:00, zabieg na twarz 14:00, joga 17:30”. Brzmiało jak urlop w innym życiu. Zsunęłam buty, wsunęłam stopy w miękkie kapcie… i poczułam, jak coś we mnie zgrzyta.

– Pani Zuzanno, czy ma pani jakieś przeciwwskazania do masażu? – zapytała recepcjonistka.

Do luksusu, chyba – parsknęłam nerwowo. – To znaczy… nie.

W pokoju odsunęłam zasłony: na zewnątrz deszcz przyklejał się do świerków, cicho, pięknie, jak na pocztówce. Wyjęłam telefon. Trzynaście powiadomień z czatu rodzinnego. Zdjęcie śniadania: pizza z wczoraj, pokrojona na mniejsze trójkąty.

– Serio, Krzysiek? – zadzwoniłam. – Na śniadanie pizza?

– Spokojnie, była warzywna. Pomidor to przecież warzywo… czy owoc? – zachichotał. – Młody zjadł dwa kawałki, drugi pół, reszta do szkoły. Jest git.

Mogłam zostawić gotowe placuszki w zamrażarce…

– Zuza, idź na ten masaż. My przeżyjemy.

Odłożyłam telefon i zamiast odetchnąć, w głowie odpalił się projekcyjny horror: brudne skarpetki walające się pod stołem, dzieci biegnące bez czapek, mąż, który zapomni, że w czwartek są zajęcia z angielskiego.

Na masażu leżałam jak deska. Terapeutka przykładała ciepłe bazaltowe krążki do pleców, a ja liczyłam, ile kosztuje minuta: pięć tysięcy podzielić przez siedem dni, przez… Złapałam się na tym, że robię budżet, zamiast czuć własną skórę.

– Oddychamy w dół brzucha – szepnęła. – Odpuszczamy kontrolę.

Tego się nie da puścić – wymknęło mi się. – W domu są dzieci.

– Dzieci są w domu, a pani jest tu. To dwa różne światy.

Po zabiegu podpisałam paragon drżącą ręką. Przed kolacją poszłam na jogę. Instruktorka mówiła o „wdzięczności dla ciała”, ale kiedy kazała nam wejść w pozycję gołębia, ja wpadłam w panikę.

– Przepraszam – wyszeptałam. – Ja chyba nie potrafię… odpoczywać.

– To też jest praca – odparła łagodnie.

Wróciłam do pokoju, usiadłam na krawędzi łóżka i płakałam bezgłośnie, jakby ktoś wyjął ze mnie korek. Ten tydzień, mój tydzień, zaczął się jak spowiedź z grzechu „dla siebie”.

Nie umiałam odpoczywać

Drugiego dnia obudził mnie zapach świeżej pościeli i cisza tak głęboka, że aż mnie zaniepokoiła. W domu o tej porze słyszałabym tupot małych stóp po panelach, trzask szafki w kuchni i kłótnię o to, kto pierwszy dostanie kubek z Misiem Puchatkiem. Tutaj było tylko… bezruch.

Zeszłam na śniadanie. Na tarasie rozstawiono stoły, a słońce rozlewało się po obrusach w ciepłych plamach. Wysokie szklanki ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym, talerze z melonem i truskawkami, croissanty ułożone równo jak książki na półce. Nalałam sobie kawy i zerknęłam na telefon. Dwie wiadomości od Krzyśka.

„Wszystko OK” – brzmiała pierwsza. „Mały trochę pokasłuje, ale to pewnie od klimatyzacji w sklepie” – druga.

Odstawiłam filiżankę.

Pokasłuje? – zadzwoniłam od razu. – Dlaczego mi nie napisałeś wcześniej?

– Bo to nic poważnego. Dzieci tak mają, Zuza. Skup się na sobie, proszę.

– A herbatę z miodem mu dałeś? I szalik, jak wychodziliście?

– Tak. I czapkę też. Nie martw się.

Ale ja się martwiłam. Siedziałam wśród kobiet w białych szlafrokach, które powoli nakładały dżem na tosty, i miałam ochotę wstać, zamówić taksówkę i wrócić do domu.

Potem był zabieg z glinki marokańskiej. Kosmetyczka smarowała mnie pachnącą masą, a ja patrzyłam w sufit i myślałam, czy syn wypił całą herbatę.

Ciężko się pani rozluźnia – zauważyła. – Myśli uciekają?

– Do domu – przyznałam. – Może umiem być tylko matką.

To się zmienia, jeśli się chce.

Po południu poszłam na basen. Woda była idealna, a w tle ćwierkały ptaki. I tak myślałam tylko o tym, czy dzieci zjadły obiad.

Wieczorem napisałam do Krzyśka: „Jakby co, mogę wrócić wcześniej”. Odpisał krótko: „Nie waż się”.

Wciąż się o nich martwiłam

Trzeciego dnia postanowiłam naprawdę spróbować się wyluzować. Wzięłam udział w warsztatach medytacyjnych na tarasie z widokiem na jezioro. Instruktorka, młoda dziewczyna o głosie tak miękkim, że mogłaby usypiać niemowlęta, kazała nam zamknąć oczy i „połączyć się z oddechem”.

Zamknęłam. Wdech, wydech. Wdech… czy Krzysiek na pewno wie, gdzie trzymam krem z filtrem? Wydech… czy syn posmarował się przed wyjściem na boisko?

– Oddychamy głęboko, pozwalamy myślom odpłynąć – mówiła instruktorka.

– Łatwo powiedzieć – wymknęło mi się szeptem.

Siedząca obok mnie kobieta uchyliła oko i wyszczerzyła zęby w porozumiewawczym uśmiechu.

Też masz dzieci? – zapytała po cichu.

– Dwoje – pokiwałam głową. – I mózg, który nie zna przycisku „pauza”.

Po zajęciach poszłam na masaż stóp. Terapeutka uciskała punkty, które rzekomo miały uwalniać napięcie, a ja w tym czasie wysłałam Krzyśkowi zdjęcie jeziora. W odpowiedzi dostałam filmik, jak syn zjeżdża na rowerze z krawężnika i ląduje w krzakach.

„Nic mu nie jest” – napisał mąż. – „Po prostu miał przygodę”.

„A ochraniacze?” – odpisałam.

„Były. Spadły w locie”.

Wieczorem zapisałam się na kolację degustacyjną. Pięć dań, każde jak dzieło sztuki. Kelner opowiadał o „nutach bergamotki” w deserze, a ja myślałam, że w domu dzieci pewnie znów jedzą kanapki z serem.

Pani jest sama? – spytała siedząca obok kobieta.

– Sama, ale… nie do końca – poklepałam telefon w kieszeni. – Oni siedzą tu – dodałam, stukając palcem w serce.

Ona się uśmiechnęła.

– Może powinna pani dać im na tydzień wyskoczyć z tego serca. To zdrowe.

Tej nocy długo patrzyłam w sufit, próbując wyobrazić sobie, jak to jest naprawdę nie być potrzebną.

Coś zaczęło się zmieniać

Czwartego dnia zapisałam się na wycieczkę łodzią po jeziorze. Pogoda była idealna – lekki wiatr, słońce odbijające się w wodzie jak tysiące małych luster. Wszyscy robili zdjęcia, śmiali się, pili wino. Ja siedziałam na dziobie i udawałam, że podziwiam widoki, ale co kilka minut zerkałam na telefon.

O jedenastej przyszła wiadomość od Krzyśka:

„Wszystko pod kontrolą. Młody właśnie zrobił jajecznicę”.

„Sam?” – odpisałam.

„Z moją pomocą. Trochę wysuszył, ale zjadł”.

Poczułam ukłucie w żołądku. A jeśli się oparzył? Napisałam, ale nie odpisał od razu. Wpatrywałam się w falującą taflę wody, a w głowie miałam już obraz apteczki i bandaży.

Obok usiadła starsza kobieta w słomkowym kapeluszu.

Pani wygląda, jakby była gdzie indziej – powiedziała.

– Trochę jestem. W domu zostały dzieci.

– Pierwszy raz? – rzuciła.

– Tak. I chyba ostatni – mruknęłam.

– Głupota – pokręciła głową. – Ja jestem matką czwórki. I wie pani, co? Najlepiej wspominam momenty, kiedy odpoczywałam od nich. Bo później wracałam do nich… jak nowo narodzona.

Słowa zabrzmiały prosto, ale trafiły w jakiś miękki punkt.

Po powrocie z rejsu poszłam na zabieg w grocie solnej. Leżałam na leżaku, słuchając szumu fal z głośników. W końcu odłożyłam telefon. Zamknęłam oczy. Przez chwilę – może minutę – w głowie miałam tylko ciszę. Potem wróciła myśl: ciekawe, czy syn albo mąż sprzątnął po tej jajecznicy.

Wieczorem Krzysiek zadzwonił sam z siebie.

– Zuza, serio, nie wracaj wcześniej. Jest dobrze. Mały tęskni, ale drugi już planuje, że jak wrócisz, zrobi ci obiad.

Uśmiechnęłam się, ale w środku czułam się jak ktoś, kto stoi jedną nogą na molo, a drugą na łódce – i nie wie, gdzie zrobić krok.

Wreszcie trochę odpoczęłam

Piątego dnia obudziło mnie słońce wpadające przez balkon i śpiew ptaków, ale tym razem nie sięgnęłam od razu po telefon. Zeszłam na śniadanie, usiadłam przy stoliku na tarasie i wzięłam pierwszy kęs croissanta, zanim w ogóle sprawdziłam wiadomości. Mały krok, ale dla mnie to było jak zdobycie szczytu.

Oczywiście po trzecim kęsie odblokowałam ekran. Krzysiek wysłał zdjęcie dzieci na placu zabaw – mały w czapce z daszkiem, starszy z językiem wyciągniętym w stronę obiektywu. Pod zdjęciem dopisał: „Żyjemy”. Odpisałam tylko serduszkiem.

Tego dnia miałam w planie masaż całego ciała i kąpiel w płatkach róż. Gdy leżałam w ciepłej wodzie, a zapach kwiatów unosił się wokół, pierwszy raz od początku pobytu poczułam, że… jest mi dobrze. Nie dlatego, że zapomniałam o dzieciach, tylko dlatego, że pomyślałam: oni też dają radę.

Po południu wybrałam się na spacer brzegiem jeziora. Woda mieniła się złotem, a wiatr poruszał trzcinami. Zadzwoniłam do domu.

– Mamo! – krzyknął młodszy syn. – Dzisiaj sam zrobiłem kanapkę!

– A ja – dodał starszy – przypilnowałem, żeby tata nie zapomniał o twoim kwiatku na parapecie!

Śmiałam się głośno, aż kilka osób się obejrzało.

– Widzisz? – odezwał się Krzysiek. – Umieją się zająć i tobą, i sobą.

Wieczorem usiadłam na balkonie z herbatą. Patrzyłam, jak słońce chowa się za linią drzew. Byłam zmęczona swoim nieustannym czuwaniem – ale też zaczynałam rozumieć, że mogę je na chwilę odłożyć. Tylko na chwilę. Już jutro wracałam.

Nauczyłam się czegoś ważnego

Ostatniego dnia spakowałam walizkę powoli, jakby każdy złożony szlafrok i każdy schowany kosmetyk przedłużał mój pobyt o kilka sekund. Kiedy zjeżdżałam windą do recepcji, poczułam dziwny ucisk w gardle – mieszankę ulgi i żalu.

W drodze do domu widoki za oknem zmieniały się z jeziora i lasów na znajome ulice z osiedlowymi sklepikami. Zanim zdążyłam zapukać, drzwi otworzyły się szeroko. Młodszy syn rzucił się na mnie z takim impetem, że prawie się przewróciłam. Starszy przytulił mnie mocno, a potem z dumą pokazał doniczkę z moim ulubionym kwiatkiem.

– Patrz, żyje! – oznajmił.

– Tak samo jak my – dodał Krzysiek z uśmiechem. – I chyba nawet całkiem dobrze nam szło.

Roześmiałam się, ale w środku czułam coś jeszcze – lekcję, której się nie spodziewałam. Tydzień w spa nie nauczył mnie masażu ani jogi, tylko tego, że nie muszę być przy nich non stop, żeby byli bezpieczni. A ja… mogę mieć kawałek świata tylko dla siebie.

Kiedy wieczorem zasnęli, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam przy stole. Byłam w domu, ale wciąż czułam zapach róż z kąpieli i ciepło słońca na tarasie. Może za rok znów spróbuję. Może z mniejszymi wyrzutami sumienia.

Zuzanna, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama