Reklama

Kiedy tylko usłyszałam, że do mieszkania nad nami wprowadza się „rozwódka po przejściach, z nową energią”, od razu coś mi zgrzytnęło. Intuicja rzadko mnie zawodzi. Już od dawna słynę w całej rodzinie i wśród znajomych z tak zwanego przeczucia. Wiem, że wiele osób w to nie wierzy i nazwie jakimiś gusłami czy zabobonami. Ja tam wiem swoje. Potrafię na kilometr wyczuć fałsz i złe intencje, a człowieka dobrze oceniam już po pierwszym spotkaniu. Ta szczególna umiejętność pozwoliła mi uniknąć już niejednych kłopotów.

Nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia

– Lucyna – przedstawiła się, gdy natknęłam się na nią na klatce.

Akurat wracałam z dużych zakupów w markecie, dlatego w rękach miałam dwie ciężkie siatki i do tego całą zgrzewkę wody mineralnej. W takich okolicznościach człowiek raczej nie prezentuje się najlepiej. Na sobie miałam wygodne legginsy i swoją ulubioną bluzę z kapturem, nieco już spraną i powycieraną. Do tego sportowe trampki na nogach i włosy związane w kucyk. Nieco spocona i nieumalowana, bo nie mam zwyczaju robić pełnego makijażu, gdy wybieram się do pobliskiego spożywczaka.

Tymczasem nowa sąsiadka prezentowała się zupełnie inaczej. Szeroki uśmiech, blond pasemka wyglądające jakby dopiero co wyszła z drogiego salonu fryzjerskiego, gustowne szpilki na nogach i wydekoltowana sukienka, którą można by pomylić z nocną koszulą.

– Magda. Mieszkam piętro niżej – odpowiedziałam, przytrzymując drzwi.

W końcu nasz blok jest mały, kameralny i będziemy często się spotykać. Nie chciałam od razu się do niej uprzedzać, chociaż nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Człowiek musi jednak jakoś żyć w tym stadzie i ułożyć sobie z innymi dobre stosunki, dlatego posłałam w stronę Lucyny szeroki uśmiech. Nie powiem, on był nieco na siłę, bo wcale nie miałam ochoty na bliższą zażyłość z tą wypacykowaną lalą.

Akurat miałam zły dzień

Od tej pory widywałam ją coraz częściej. Na klatce, przy skrzynce na listy, przed blokiem, w pobliskiej piekarni, gdzie wpadałam po bułki, w osiedlowym sklepiku z moimi ulubionymi jogurtami. Pewnego dnia jednak zastałam ją w swoim własnym mieszkaniu.

Akurat wracałam z poczty, bo musiałam wysłać ważne dokumenty do pracy. Dział kadr, nie wiedzieć czemu, uparł się, że oświadczenia muszą być koniecznie własnoręcznie podpisane, a nie zeskanowane. A że pracowałam zdalnie w firmie, która swoją siedzibę miała na drugim końcu Polski i biuro przeciętnie odwiedzałam dwa, góra trzy razy do roku, byłam zmuszona powędrować na pocztę.

Już zapomniałam, że w tym specyficznym miejscu czas dawno się zatrzymał. Były otwarte jedynie dwa okienka, chociaż widziałam, że mnóstwo pań chodziło za ladą. No cóż, widocznie taką mają politykę i system pracy. Na tak powolne ruchy mogą pozwolić sobie jedynie panie w pocztowym okienku. W każdym sklepie za kasą najpewniej zostałyby zwolnione za robienie kilometrowych kolejek i nieradzenie sobie ze swoją pracą. Tutaj jednak wszystko jest w należytym porządku. Później było wypisywanie druczku na list polecony, szukanie odpowiedniego znaczka i bieganie za monetami, bo „czytnik do kart od wczoraj nie działa”. I tak zeszła mi niemal godzina.

Po drodze pękła mi sznurówka, a w żądnym sklepie nie mieli mojego ulubionego soku. Do domu wróciłam zła jak osa. Tymczasem we własnym mieszkaniu zastałam nie kogo innego, tylko Lucynkę. Oczywiście znowu wystrojoną jak stróż na Boże Ciało, w pełnym makijażu i otoczoną chmurką ciężkich perfum, od których zakręciło mi się w głowie.

Przyszła tylko na kawkę

– Sąsiadka przyszła, bo coś jej się z pralką zepsuło, a ja akurat miałem chwilę – tłumaczył mi Michał, kiedy przyłapałam go, jak śmieje się z Lucyną przy kuchennym stole.

– Serio? I do naprawy pralki potrzebna była długo rozmowa i kawa w moich ulubionych filiżankach? – zapytałam kpiąco, ale nie mogłam ukryć złośliwości.

– No przestań, nie bądź zazdrosna, jesteśmy tylko sąsiadami – rzucił z irytacją mój mąż.

Są tylko sąsiadami. A Lucyna „przypadkiem” już dobrze wiedziała, że Michał lubi ciastka z bitą śmietaną i że wieczorami siada z książką, ale nie za grubą, bo się „męczy przy ciężkiej lekturze”. A ja myślałam, że to ja go znam najlepiej. Jak się okazuje wcale nie.

Mąż wyznaczył nowe standardy

Po kilku tygodniach Michał zaczął się zmieniać. Z dnia na dzień. Wcześniej wspólnie gotowaliśmy, wieczorami oglądaliśmy seriale na kanapie, objadaliśmy się popcornem i piliśmy po kieliszku białego wina. W niedziele chodziliśmy na spacery lub do cukierni na kawę i ciastko. Raz w miesiącu jeździliśmy na wspólny weekend do moich rodziców pod miasto. Ja pomagałam mamie w kuchni, mąż robił coś z moim ojcem w garażu lub na podwórku. Czasami wykosiliśmy trawę, przekopaliśmy grządki, zgrabiliśmy liście czy pozbieraliśmy porzeczki. To już zależy od pory roku. W cieplejsze sobotnie popołudnia rozpalaliśmy grilla. Ktoś może powiedzieć, że nuda. Ale żyliśmy sobie spokojnie, zgodnie i szczęśliwie.

A teraz? Teraz mój mąż wracał do domu coraz później. Zapisał się ponoć na siłownię.

– Wiesz Magda, o kondycję trzeba dbać. Ja już nie jestem najmłodszy. Do tego uzbierało mi się kilka dodatkowych kilogramów – zawiesił głos, spoglądając w moją stronę.

Czy tylko mi się wydawało, czy on wcale nie mówił o swoich kilogramach, ale o moich? Bo rzeczywiście, w ciągu ostatnich lat nieco przytyłam tu i ówdzie. No w każdym razie już nie miałam wiotkiej talii i szczuplutkich nóg, którymi urzekałam wszystkich w czasach studenckich.

Później Michał kupił nową wodę toaletową, zaczął inaczej się ubierać i coraz częściej wymyślał, że „trzeba pracować nad związkiem, bo nie wszystko mu odpowiada”. Nic z tego nie rozumiałam.

– Tak po prostu? Po ponad 10 latach wspólnego życia nagle ci coś nie pasuje? – odpowiedziałam ze złością, bo naprawdę zdenerwował mnie tą swoją sugestią.

– Wiesz, Lucynka mówi, że związek to nie tylko przyzwyczajenie do siebie, bo na tym niczego się tak naprawdę nie zbuduje. To przede wszystkim rozwój – zaczął wyliczać, a ja zrobiłam wielkie oczy.

– Ale o co ci chodzi?

– Hm, no Lucynka twierdzi, że potrzeba nam trochę świeżości.

A więc już nie sąsiadka. Nie dość, że zdrabnia to jej imię, a do mnie nigdy nie mówi Madziu. To do tego jeszcze ona stała się dla niego jakąś terapeutką. Kobietą, która wie lepiej, co dla nas dobre. Prawdziwym guru w sprawie związków. Tylko niby dlaczego sama się rozwiodła? Skoro tyle wiedziała o podtrzymywaniu świeżości i znała cudowne sposoby na udane małżeńskie relacje?

Musiałam powiedzieć „dość”

Nie zamierzałam siedzieć z założonymi rękami. Wiedziałam, że z takimi kobietami jak Lucyna nie ma co się szczypać. One nie rozumieją aluzji, subtelnych uwag ani cichych złośliwości rzucanych w ich stronę niby od niechcenia. Z takimi trzeba konkretnie. Bardzo konkretnie.

Zaczęłam od tego, że zaprosiłam ją na kawę. Tak, do nas. Michał był zdziwiony, ale nie oponował. Sama przecież też mogę się spotykać z sąsiadkami, prawda?

– O, nie sądziłam, że to zaproszenie jest na poważnie – powiedziała Lucyna z teatralnym uśmiechem, rozglądając się po naszym salonie, jakby doskonale od dawna go nie znała.

– A jednak. Usiądź, proszę. To moja ulubiona zastawa i zazwyczaj piję z niej tylko ja sama. Ale dla ciebie zrobię wyjątek.

Popatrzyła na mnie zdziwiona. Jednak prawdziwa bomba dopiero miała na nią spaść. Miałam co do niej jasny plan.

Otworzyłam jej oczy

– Wiesz, Lucyno... – zaczęłam z uśmiechem. – Mój mąż może nie jest idealny. Czasami zostawia góry brudnych naczyń w zlewie, chrapie jak traktor i zapomina o moich imieninach średnio co drugi rok. Ale wiesz, co jest w nim wyjątkowego?

Zamilkła. Próbowała coś powiedzieć, ale nie dałam jej szansy.

– Ma mnie. A ja jestem kobietą, która się nie poddaje. Nie zamierzam poddać swojego małżeństwa tylko dlatego, że komuś na górze nudzi się po rozwodzie.

Lucyna zaczęła coś mamrotać, ale widocznie mina jej zrzedła. Michał w tym czasie stał jak wmurowany.

– Może ci się wydaje, że on potrzebuje świeżości. Ale uwierz mi, gdyby jej naprawdę chciał, już dawno byś tu siedziała jako gospodyni, a nie gość. Więc następnym razem, zanim znowu coś upieczesz i tutaj przyniesiesz, poważnie się zastanów – ucięłam.

Kawka i ciasteczka zniknęły

Od tamtej rozmowy nasz sąsiadka Lucyna bardzo się wycofała. Ciasta z kremem zniknęły z menu. „Przypadkowe” spotkania na klatce też jakoś się skończyły. Michał dostał ode mnie drugą szansę, ale z adnotacją mówiącą, że ostrzegawcza żółta kartka już była, następna będzie podana z walizkami.

Nie twierdzę, że uratowałam nasze małżeństwo jedną konfrontacją, ale pokazałam, że nie dam sobie wejść na głowę. Sąsiadki bywają różne. Ale ja też nie jestem z tych, co odpuszczają bez walki. Bo dom to nie tylko mury. To przestrzeń, którą się chroni. Nawet przed piękną sąsiadką w szpilkach.

Magdalena, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama