„Wybrałem żywiołową żonę, bo przeciwieństwa się przyciągają. Teraz ja wychodzę na snoba, a ona gaśnie w oczach”
„Zostawiła mnie w salonie i zamknęła się w łazience. Usłyszałem tylko szczęk zamka. Nie pobiegłem za nią. Poszedłem do sypialni i położyłem się spać w ubraniu. Zaczynałem powoli rozumieć, że nie chodzi o jedną kolację, a o to, że krążymy po zupełnie innych orbitach”.

- Redakcja
Gdyby ktoś mnie zapytał, jak wygląda moje idealne popołudnie, odpowiedziałbym bez wahania: cisza, kawa i brak ludzi. Brzmi dziwacznie? Możliwe, ale ja już po prostu tak mam. Lubię spokój. Lubię, jak wszystko jest na swoim miejscu. Introwertyk — typ podręcznikowy. Cichy, poukładany, może trochę zbyt ostrożny.
Ula, moja żona, stanowi moje całkowite przeciwieństwo. Jest głośna, otwarta, żywiołowa. Kiedyś mówiła, że właśnie ta moja inność ją przyciągnęła. „Ty jesteś kotwicą, Witek. Przy tobie świat przestaje pędzić” – powtarzała, wtulając się we mnie po kolejnym szalonym dniu.
Zakochaliśmy się szybko — ona w mojej ciszy, ja w jej energii. Wydawało się, że się uzupełniamy. Przez pierwsze miesiące było zresztą dobrze. Spotkania z jej przyjaciółmi znosiłem ze ściśniętym gardłem, ale przecież trzeba czasem wyjść ze swojej strefy komfortu. Tylko że ta strefa zaczęła się kurczyć. Wracałem do domu i bałem się, że znów zastanę kogoś w salonie. Że znów będę musiał się uśmiechać, zagadywać, udawać zainteresowanie.
Marzyłem o spokojnym życiu we dwoje, no a Ula o domu pełnym ludzi. I w którymś momencie to przestało być „uroczą różnicą temperamentów”, a zaczęło ranić: ją, bo czuła się samotna i mnie, bo czułem się przytłoczony.
Patrzyliśmy na siebie jak obcy
— Usiądź tu, Witek, co tak stoisz w kącie! — Ula zawołała mnie z salonu, gdzie tłoczyli się jej znajomi.
Na stole stało wino, gdzieś były też przekąski, a ktoś grał na gitarze. Śmiech, harmider, dużo głosów naraz. Wszyscy mówili głośniej niż potrzeba. Ja stałem w progu jak przybysz z innej planety. Znowu.
— Już idę — rzuciłem i skręciłem do kuchni.
Tam było pusto i cicho. Usiałem na krześle przy lodówce i patrzyłem w ścianę. Nie mogłem już tego znieść — wieczorów, kiedy moje własne mieszkanie stawało się miejscem, z którego chciałem uciec.
Gdy ostatni gość wyszedł i drzwi się zamknęły, przez chwilę było cicho. Ula zrzuciła pantofle i przeciągnęła się.
— Fajnie było, co? — spytała z uśmiechem.
— Nie — odparłem sucho. — Miałem nadzieję, że po ślubie będziesz miała dość tego cyrku.
Jej uśmiech natychmiast zgasł.
— Cyrku? — powtórzyła powoli, jakby nie wierzyła w to, co usłyszała. — To nie cyrk, tylko moje życie, Witek.
— Twoje życie mnie wykańcza — mruknąłem, zbyt zmęczony, żeby się silić na uprzejmości.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie jak obcy. Ula przełknęła ślinę i pokiwała głową.
— W porządku. Dobrze wiedzieć.
Zostawiła mnie w salonie i zamknęła się w łazience. Usłyszałem tylko szczęk zamka. Nie pobiegłem za nią. Poszedłem do sypialni i położyłem się spać w ubraniu. Zaczynałem powoli rozumieć, że nie chodzi o jedną kolację, a o to, że krążymy po zupełnie innych orbitach.
Zdmuchnąłem płomień, który w niej był
Od tamtej kolacji minęły trzy tygodnie. Przez ten czas w naszym mieszkaniu nikt nie grał na gitarze, nikt nie śmiał się do łez, nikt nie zapytał, czy może wpaść „tylko na chwilę”. Cisza, którą kiedyś uważałem za swoją sprzymierzeńczynię, zaczęła mnie niepokoić. Była ciężka i gęsta, nie miała więc w sobie nic z tego, co koi i daje poczucie bezpieczeństwa.
Ula zachowywała się spokojnie. Aż za bardzo.
— Nikogo nie zapraszam — powiedziała pewnego wieczoru, kiedy podała mi herbatę. — Tak miało być, prawda?
— Tak... W porządku — wymamrotałem, nie patrząc jej w oczy.
Usiadła obok, ale myślami znajdowała się gdzieś daleko.
— To dlaczego czuję się, jakbym zniknęła? – spytała cicho.
O to właśnie prosiłem — o spokój, o ciszę, o nas. A teraz miałem wrażenie, że siedzimy w próżni. Że w tym naszym spokoju nie ma już nic: ani jej, ani mnie.
— Witek... — zaczęła, ale urwała i tylko pokręciła głową. — Nieważne.
W ciszy obejrzeliśmy serial. Nie pamiętam nawet, o czym był. Potem każde poszło do swojego kąta — ja do laptopa, ona do sypialni. Leżałem, udając, że gram. Ona udawała, że śpi. Z głośników sączyła się spokojna muzyka, ale żadne z nas jej nie słyszało.
Czułem, że zdmuchnąłem płomień, który w niej był. I że nie mam pojęcia, jak go teraz rozniecić z powrotem.
Zostałem sam
Siedzieliśmy wieczorami razem, ale osobno — Ula na kanapie, z telefonem w ręku. Przesuwała palcem po ekranie z tępą miną, jakby liczyła, że coś ją nagle obudzi. Czasem widziałem, że ogląda zdjęcia. Te z dawnych spotkań: z urodzin, z kolacji, z Sylwestra, gdzie ona śmiała się w głos, a ja próbowałem nie wyglądać, jakbym chciał uciec.
Ja grałem na konsoli. Dźwięki wystrzałów i zdobywanych punktów dawały złudne poczucie zajęcia się czymś ważnym. Nie patrzyłem na nią, a ona nie patrzyła na mnie.
— Pamiętasz, jak w zeszłym roku robiliśmy grzańca dla wszystkich? — zapytała nagle.
— Pamiętam — odpowiedziałem, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Myślałam, że wystarczę ci ja — szepnęła. — Ale chyba oboje się pomyliliśmy.
Spojrzałem na nią dopiero wtedy. Miała na sobie moją bluzę, tą za dużą, w której zawsze wyglądała jak ktoś, kogo chcę chronić. Teraz wyglądała po prostu... na mniejszą.
— A ja myślałem, że przestaniesz chcieć tego wszystkiego — powiedziałem cicho.
Zapadła długa cisza. W końcu Ula wstała i bez słowa przeszła do drugiego pokoju. Drzwi zamknęły się powoli, ale nie delikatnie. Zostałem sam w salonie — z odgłosami z gry, która nagle zaczęła mnie irytować. Zrozumiałem, że siedzimy w mieszkaniu, które niby jest nasze, ale w niczym nie przypomina domu. Bo dom to miejsce, gdzie chce się wracać. A my? My się w nim tylko chowaliśmy przed sobą nawzajem.
W końcu zadzwoniłem
W piątek rano Ula spakowała małą torbę.
— Jadę do Ani na weekend — rzuciła, nie pytając o zgodę i nie czekając na moją reakcję.
Tylko skinąłem głową. Nawet nie zapytałem, która to Ania. Może to nie była żadna konkretna Ania. Może po prostu chciała pojechać gdziekolwiek, gdzie mnie nie będzie.
Gdy drzwi się zamknęły, w mieszkaniu zapanowała ta prawdziwa cisza, którą kiedyś uwielbiałem. Tylko że teraz kompletnie nie wiedziałem, co z nią zrobić. Siedziałem długo na kanapie, nie włączając telewizora. Potem sięgnąłem po nasz album ze ślubu. Taki duży, biały, z wypukłymi literami „W + U”. Kiczowaty, ale wtedy wydawał się idealny. Na zdjęciach byłem ja — trochę spięty, trochę zawstydzony i ona — cała w świetle. Śmiała się, krzyczała, tańczyła. Na jednym zdjęciu ściskała mnie za policzki i mówiła coś prosto w twarz. Przypomniałem sobie: mówiła, że mnie kocha tak bardzo, że aż ją boli.
Zamknąłem album. Przez chwilę tylko siedziałem, wpatrując się w okładkę. I w końcu zadzwoniłem.
— Jak tam u Ani? — zapytałem.
— Normalnie. Śmieją się, gadają. Brakuje mi tego — przyznała.
— A mnie brakowało ciszy — odparłem. — I chyba się w niej zagubiłem.
.Po drugiej stronie zapadła obojętna cisza.
— Dobrze, że się odezwałeś — powiedziała tylko Ula.
To nie ona płakała, tylko ja — po raz pierwszy od dawna. Nikt tego nie widział, bo nikt już nie patrzył.
Zabolało
Usiedliśmy przy stole — po raz pierwszy od tygodni naprzeciwko siebie. Na stole parzyła się herbata, ta sama malinowa, którą kiedyś piliśmy, leżąc pod kocem i oglądając głupie filmy. Teraz nikt nie sięgnął po kubek.
— Musimy porozmawiać — powiedziała Ula. Jej głos był aż nazbyt spokojny.
— Wiem — odparłem.
Siedzieliśmy chwilę w ciszy. W końcu to ona zaczęła:
— Kiedyś się śmialiśmy, teraz tylko milczymy.
— Bo przestałem walczyć o siebie. I o ciebie chyba też — odpowiedziałem. Każde słowo mi ciążyło.
Patrzyła na mnie długo, tak jakby już wszystko wiedziała. Jakby już dawno podjęła decyzję.
— Ja też — powiedziała w końcu. — Wiesz… nie jesteśmy źli. Po prostu nie jesteśmy dla siebie.
Zabolało bardziej niż się spodziewałem — bo przecież mówiła prawdę.
— Ja chciałem być domem dla ciebie, Ula, tylko… nie wiedziałem, że w tym domu nikt nie może śpiewać, krzyczeć, tańczyć…
— A ja chciałam być twoją ciszą, ale nie chciałam przestać istnieć. — Uśmiechnęła się smutno.
Ustaliliśmy, że się rozstaniemy — całkiem na spokojnie, bez zbędnych oskarżeń. Podzielimy rzeczy, mieszkanie, wspomnienia. Że każde pójdzie w swoją stronę. Kiedy wychodziła do pracy, po raz pierwszy od miesięcy przytuliła się do mnie. Nie było w tym czułości — odebrałem to raczej jako szczere pożegnanie. Tego wieczoru spakowałem połowę szafy do walizki.
Myślałem, że miłość wystarczy
Wyprowadziłem się w środę rano. Wynająłem kawalerkę na drugim końcu miasta. Cicho tam, bez sąsiadów za ścianą, bez dźwięków śmiechu z salonu, które kiedyś doprowadzały mnie do szału. Teraz, kiedy ich nie ma, nie wiem, czy rzeczywiście o tę ciszę mi chodziło.
Pudeł z książkami miałem cztery, z ubraniami — dwa. Reszta to jakieś drobiazgi, których nawet nie zauważaliśmy na co dzień. I jeszcze zdjęcie w ramce: nasze, z czasów, gdy jeszcze mieliśmy siebie. Usiadłem na łóżku w nowym miejscu. Malutkim, czystym, całkowicie moim i pustym.
Nie byłem zły na Ulę. Nie miałem jej za złe, że potrzebowała ludzi, śmiechu, ruchu. Nie chciałem też wybielać siebie: wiem, że byłem trudny. Zamknięty w sobie, nieumiejący rozmawiać, stale chowający się przed konfrontacją. Myślałem, że miłość wystarczy. Że wystarczy się kochać i jakoś to będzie. Ale najwyraźniej nie wystarczyło — bo żadne z nas nie umiało do końca zrozumieć drugiego. Nie chciało nawet spróbować.
Może kiedyś mi się coś takiego uda, ale... na razie wsłuchuję się w ciszę. Nie uciekam, tylko próbuję odnaleźć w tym samego siebie. A później... później może poszukam kogoś jeszcze.
Witold, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przy jesiennych porządkach na działce odkryłam dowody zdrady męża. Altanka służyła mu nie tylko do grillowania”
- „Mam wysoką emeryturę, ale pusty dom. Przez całe życie zbierałam na starość, a teraz nie mam się nią z kim cieszyć”
- „Nie wierzyłam w przesądy i zaplanowałam ślub w listopadzie. Moje małżeństwo nie przetrwało nawet do wschodu słońca”

