Reklama

Nie wiem, kiedy to się stało, ale moje życie przestało mieć smak. Może wtedy, gdy Marek przestał całować mnie na dobranoc. A może dużo wcześniej, kiedy jeszcze łudziłam się, że wszystko jest w porządku, tylko mamy „taki etap”. Teraz już wiem, że to nie był etap, tylko stagnacja. Obcość pod jednym dachem. Dwoje ludzi, którzy się mijają, choć mieszkają razem od ponad dekady.

Byłam zmęczona. Nie fizycznie, a tylko zmęczona byciem niewidzialną. Zosię kochałam całym sercem, ale ona też wymagała mnie całej. A ja nie miałam już ani chwili dla siebie. Czułam się jak cień. Święta zbliżały się wielkimi krokami. Marek jak zwykle skupiał się na pracy. O nic nie pytał, niczego nie planował. Wszystko miało być tak, jak ja uważam.

Tego dnia pojechałam z Zosią na targ. Śnieg lekko prószył, pachniało igliwiem, cynamonem i pieczonymi orzechami. Była zmęczona, ale szczęśliwa. Biegała między drzewkami, aż w końcu wskazała jedno, wysokie, rozłożyste – „To ta, mamo!”. Odwróciłam się… i wtedy go zobaczyłam.

Adam stał kawałek dalej. Był w czapce, szaliku, dłonie miał w kieszeniach. Na jego twarzy, tylko trochę bardziej męskiej, błąkał się ten sam uśmiech. I to spojrzenie — jakby nigdy nie odszedł. Jakby właśnie na mnie czekał.

Chciałam uciekać

— Weronika?

Wciąż bałam się, że to tylko złudzenie. Ale to był on. Mój Adam sprzed lat.

— Adam… — wymamrotałam. — Nie wierzę… Ile to już…?

— Dwanaście lat. Może trzynaście? — Uśmiechnął się tak samo, jak kiedyś, kiedy mówił, że jestem najładniejsza z całego liceum, choć miałam wtedy aparat na zębach i grzywkę do połowy czoła.

Zosia podbiegła do mnie i szarpnęła za rękaw.

— Mamo, możemy już wziąć tę choinkę?

— Jeszcze moment, kochanie. — Głaskałam ją po głowie, ale patrzyłam tylko na Adama.

— Twoja córeczka? — zapytał miękko, jakby sam nie wiedział, czy chce znać odpowiedź.

— Tak. Zosia. Ma osiem lat.

— A mąż?

— Marek. Dużo pracuje. — Nie wiem, czemu to powiedziałam. Nie zapytał, czy jesteśmy szczęśliwi. Chciałam uciekać, a jednocześnie... stać z nim w tym śniegu jeszcze godzinę. Albo dwie. Albo do końca życia.

— A ty? — zapytałam. — Co u ciebie?

— Rozwiodłem się. Dwa lata temu. Został mi syn i trochę wspomnień. — Roześmiał się krótko, ale bez radości.

Zrobiło mi się głupio. Próbowałam wyczytać z jego oczu, czy naprawdę był teraz sam. Czy to możliwe, że los postawił go przede mną z jakiegoś powodu?

— Może… napijemy się kiedyś kawy? — zaproponował, patrząc mi w oczy. — Bez dzieci, bez mężów i żon. Tak po prostu. Stare dobre czasy?

Zawahałam się tylko przez sekundę.

— Dobrze — odpowiedziałam cicho. — Napisz.

I podałam mu numer. A potem wróciłam do domu z choinką i mocno bijącym sercem.

Adam mnie pocałował

Spotkaliśmy się trzy dni później, w kawiarni obok starego kina. Przyszłam za wcześnie. I tak byłam już nerwowa — jak uczennica przed egzaminem. Gdy wszedł, zamarłam. Nic się nie zmienił, tylko jego spojrzenie było jakieś... smutniejsze.

— Weronika. — Uśmiechnął się lekko. — Dobrze cię widzieć.

— Ciebie też, Adam.

Usiedliśmy, zamówiliśmy kawę i ciastka, których prawie nie tknęliśmy. Rozmowa płynęła jak kiedyś. Naturalnie. Żadne z nas nie udawało. On opowiadał o synu, o pracy, o rozwodzie, który, jak przyznał, był jego porażką.

— A ty? — zapytał. — Jesteś szczęśliwa?

Zawahałam się.

— Jestem… matką. Żoną. Gotuję, pracuję, piorę, odbieram Zosię z baletu i przypominam Markowi o urodzinach jego matki. — Uśmiechnęłam się krzywo. — Czy to się liczy?

Adam tylko patrzył — uważnie, jakby przeszywał mnie na wskroś. Potem poszliśmy na spacer. Wspominaliśmy naszą młodość: pierwszy wspólny koncert, podróż autostopem do Sopotu, tamten pocałunek w sadzie u mojej babci.

— Pamiętasz ten nocleg w schronisku, kiedy spaliśmy na jednym materacu, bo było tylko jedno wolne miejsce? — zapytał z uśmiechem.

— Pamiętam. I pamiętam, jak udawałam, że mi zimno, żebyś mnie objął.

Zatrzymałam się, a ja się odwróciłam I wtedy to się wydarzyło: Adam mnie pocałował. Powoli. Bez słowa. Tak, jakby od lat czekał na tę jedną sekundę. Serce mi biło jak szalone.

— Przepraszam — wyszeptał. — Nie powinienem…

— Nie… — przerwałam mu. — Właśnie powinieneś.

Nie musiał znać odpowiedzi

Była sobota. Marek wyjechał służbowo na cały weekend, a Zosia nocowała u moich rodziców. Adam zaproponował kolację. Wahałam się. Moje sumienie próbowało krzyczeć, ale szybko je stłamsiłam. Pragnęłam, żeby ktoś w końcu spojrzał na mnie jak na kobietę, a nie automat do prania i robienia zupy.

Zjedliśmy pizzę w jego mieszkaniu. Było ciepło, przytulnie, pachniało świecami i czerwonym winem. On puszczał jazz, a ja udawałam, że mnie to nie rusza. Że jestem silna. Że to tylko znajomy. Ale serce waliło mi jak oszalałe. Po kolacji zapytał:

— Chcesz zostać?

Nic nie mówiłam — po prostu zostałam. A potem wszystko działo się jak we śnie. Jego dotyk, nasze usta i drżące dłonie. Marek nigdy tak na mnie nie patrzył. Rano obudziłam się przytulona do niego. Adam trzymał mnie jak coś kruchego. Tak, jak kiedyś. Nie chciałam uciekać. Nie chciałam wracać do życia, które zdążyło mi zbrzydnąć.

— Może to nasza druga szansa — powiedział cicho, głaszcząc mnie po ramieniu.

— Myślisz, że w życiu się je dostaje? — zapytałam.

— Ty jesteś moją.

Wracałam do domu i płakałam. Ze szczęścia? Ze strachu? Sama nie wiem. Wieczorem powiedziałam Markowi, że odchodzę.

— To przez kogoś? — zapytał tylko cicho.

Milczałam. Nie musiał znać odpowiedzi. I tak wiedział.

Płakałam bezgłośnie

Umówiliśmy się w tej samej kawiarni, co za pierwszym razem. Siedziałam przy stoliku, który pamiętał nasz pierwszy śmiech i tamten pocałunek, który miał być niewinny. Trzymałam dłonie na kubku z herbatą, próbując zapanować nad ich drżeniem. Wszedł Adam. Uśmiechnął się lekko, ale coś było nie tak. Jego krok był wolniejszy. Nie patrzył mi prosto w oczy.

— Cześć — powiedział. — Długo czekałaś?

— Chwilę. — Serce waliło mi jak szalone. — Adam… Ja... powiedziałam Markowi. Że odchodzę. Chcę z tobą spróbować. Jeśli chcesz. Jeśli to nie był tylko... — Urwałam. Widziałam, jak spuszcza wzrok. Jak unika mojego spojrzenia.

— Weronika... — westchnął. — Ja... wróciłem do Izy.

Zamilkłam. Próbowałam zrozumieć, co właśnie powiedział.

— Wróciłeś? Kiedy?

— Wczoraj wieczorem. Przyszedłem porozmawiać... ale już było po wszystkim. U niej, w domu. Powiedziała, że spróbujmy jeszcze raz. Dla dziecka. Dla nas.

— A ja?! — wybuchłam. — Ja rozwaliłam życie mojej córce, mojemu mężowi... bo ty chciałeś się upewnić, czy coś do mnie jeszcze czujesz?!

— Nie planowałem tego. To się wydarzyło. Wiem, że to brzmi podle, ale...

— To nie brzmi podle. To jest podłe. — Głos mi się załamał.

— Przepraszam, Weronika. Nie chciałem cię skrzywdzić.

Ale skrzywdziłeś.

Wstałam i wyszłam. Na dworze śnieg zaczął topnieć. Płakałam bezgłośnie. Nikt się nie obejrzał. A może się obejrzeli, ale co ich to obchodziło?

Nawet nie płaczę

Wróciłam do mieszkania. Marek siedział na kanapie, jakby wiedział, że coś poszło nie tak. Spojrzał na mnie obojętnie, może z lekką rezygnacją.

— I co? — zapytał.

Nie odpowiedziałam. W milczeniu przeszłam do pokoju Zosi. Spała wtulona w pluszowego misia. Miała rozchylone usta i lekko potargane włosy. Nagle wszystko we mnie się rozsypało. Osunęłam się na dywan i zaszlochałam. Następnego dnia świat działał jak zawsze. Ludzie chodzili do pracy, dzieci do szkoły. Ja zaparzyłam kawę, podałam Zosi śniadanie, włożyłam jej czapkę i kurtkę. A potem wróciłam do pustego mieszkania i usiadłam przy stole.

Nie było Adama. Nie było przyszłości, którą zaczęłam budować w głowie. Nie było nawet Marka, bo choć wciąż był obok, patrzył na mnie, jakby mnie nie znał. A może naprawdę mnie już nie znał. Zosia coraz częściej na spoglądała na mnie takim wzrokiem, jakby rozumiała więcej, niż powinna.

— Mamo, czemu jesteś smutna? — zapytała raz wieczorem.

— Nie jestem, kochanie. Jestem tylko... zmęczona.

Kłamałam. Nie byłam zmęczona. Byłam pusta. Tak, jakby ktoś wyjął ze mnie wszystko, co było miękkie, dobre, ciepłe i zostawił tylko wydmuszkę. Czasem, wieczorami, łapałam się na tym, że szukam Adama w telefonie. Ale nie dzwoniłam. Nie miałam już co powiedzieć.

Była tylko samotność

Siedzę przy choince. Zosia już śpi, Marek leży w sypialni, ale wiem, że nie śpi. Czeka, aż światła zgasną. Czeka, aż przestanę płakać. A ja nawet nie płaczę. Już nie. Choinka mruga kolorowymi światełkami. Pachnie ładnie, igliwiem i mandarynkami, ale nie czuję nic. Nawet nie wiem, czemu ją ubrałam. Chyba dla Zosi. A może z przyzwyczajenia. Cokolwiek robię, robię już z przyzwyczajenia.

Patrzę na tę jemiołę, co wisi w kuchni, jak wisiała zawsze. Kiedyś całowaliśmy się pod nią z Markiem. Potem już tylko przechodziliśmy obok. Teraz to po prostu dekoracja. Relikt. Tak jak ja.
W myślach wracam do Adama. Próbuję sobie przypomnieć jego głos, dotyk, śmiech. I nawet mi się udaje. Ale to już nie daje ciepła. To tylko cień. Niebo, które obiecało słońce, a potem lunęło deszczem. Czy żałuję? Nie wiem.

Może musiałam to przeżyć, żeby w końcu zrozumieć, że nie każda tęsknota to miłość. I że czasem to, co nas kusi, nie jest nowym początkiem, tylko lustrem, w którym widzimy własne złudzenia. Zostałam sama. W tym roku pod jemiołą nie było pocałunku. Była tylko samotność. I ja, taka, jakiej nigdy wcześniej nie znałam.

Weronika, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama