Reklama

Gdyby ktoś zapytał mnie jeszcze kilka lat temu, czy jestem szczęśliwa, odpowiedziałabym bez wahania: tak. Nie miałam w życiu wielkich aspiracji. Chciałam tylko spokoju, dzieci, stabilnego domu. I wydawało mi się, że to właśnie mam. Mąż, Michał – nie był może człowiekiem, który zdobywa szczyty, ale był obecny. Dwoje dzieci – nasze oczka w głowie. Praca – w przedszkolu, spokojna, choć czasem wyczerpująca. Nasze życie było jak ciepły koc: może nie ekscytujące, ale dawało poczucie bezpieczeństwa.

A potem coś się zaczęło zmieniać

Jeszcze zanim dowiedziałam się o zdradzie. Michał zaczął wychodzić wcześniej, wracać później. Miałam to zrzucić na karb pracy. Zmęczenia. Korków. I robiłam to. Bo tak było wygodniej. Bo nie miałam ochoty niczego zmieniać. Bo myślałam, że to minie. Kiedy patrzyłam na niego, jak śpi wieczorami w fotelu przed telewizorem, z pilotem w jednej ręce i piwem w drugiej – widziałam obcego mężczyznę. Ale przecież to był mój mąż. Ojciec moich dzieci. Człowiek, z którym dzieliłam łóżko przez ostatnie dwanaście lat.

Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że w tej całej zwyczajności, którą pielęgnowałam jak roślinę na parapecie, zaczyna się sączyć coś nieodwracalnego.

Czułam, że coś się wypala, ale nie byłam w stanie tego nazwać. Nie wiedziałam, czy to mój błąd, jego, nasz. Wstawałam rano, szykowałam dzieci do szkoły, szykowałam siebie do pracy. Potem wracałam, robiłam zakupy, gotowałam obiad, pytałam, czy wszystko w porządku.

– Jasne – odpowiadał Michał, nie odrywając wzroku od ekranu.

I to „jasne” miało znaczyć, że wszystko jest okej. A ja miałam przestać drążyć. Więc nie drążyłam.

Nie spodziewałam się, że kilka miesięcy później wszystko, co znałam, rozpadnie się jak domek z kart. I że wybaczę coś, czego nigdy nie powinnam była wybaczyć.

– Michał, co to jest? – zapytałam cicho, trzymając w ręku jego telefon, który przypadkiem został w kieszeni jego marynarki. Nie jestem typem osoby, która grzebie partnerowi w rzeczach, ale coś mnie tknęło. Zbyt długie wieczory w pracy, ten jego pusty wzrok, kiedy mówiłam, co się wydarzyło u dzieci w szkole.

Na ekranie rozmowa z „Aga z HR”. Nie musiałam długo scrollować.

Tęsknię za tobą. Wczoraj było cudownie.

Musisz tak pięknie pachnieć...

Kiedy znowu się zobaczymy? Mówiłeś, że żona jedzie z dzieciakami do mamy...

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Serce mi waliło tak głośno, że myślałam, że zaraz się uduszę. Telefon upadł na stół z cichym stuknięciem. Michał wszedł do kuchni i zobaczył moją minę.

– Co się stało? – spytał, a potem jego wzrok padł na telefon.

– Michał... – zaczęłam, ale głos mi się załamał. – Z kim ty, do cholery, piszesz?!

Na twarzy Michała pojawiło się coś dziwnego. Zmieszanie? Strach? Wina? Trudno było powiedzieć.

– To nie tak, jak myślisz – rzucił, ale nawet nie próbował zabrać telefonu.

– Naprawdę? To co to jest? Koleżanka z pracy, z którą dzielisz „cudowne wieczory”? – dygotałam. – Ile to trwa? Odpowiedz mi, ile?

– To był tylko jeden raz – powiedział zaskakująco spokojnie. – Byliśmy wtedy na imprezie firmowej. Wypiłem trochę... Ja nawet nie wiem, jak to się stało...

– Jednorazowy błąd? A te wiadomości? To „tęsknię za tobą”? – syknęłam, czując, jak coś mnie ściska w środku. – Zresztą, nie mów. Nie chcę tego słuchać. Boże, Michał...

Usiadłam przy stole, głowa mi opadła na ręce. Michał usiadł naprzeciwko. Milczeliśmy.

– Asia... ja cię kocham. To był błąd. Straszny, idiotyczny błąd. Nie wiem, co mnie podkusiło. Aga... ona się przymilała, ja byłem zmęczony, sam... Ale to nic nie znaczyło. Przysięgam.

Nie znaczyło? Patrzyłam na niego, tego samego człowieka, który jeszcze rano żegnał mnie buziakiem i rzucał „miłego dnia, kochanie”. A teraz siedział naprzeciw mnie i mówił, że „to nic nie znaczyło”.

– Wiesz, co jest najgorsze? – wyszeptałam. – Że ja nawet nie jestem zaskoczona.

I wtedy się rozpłakałam.

Przez tydzień Michał spał na kanapie

A ja żyłam jak we śnie. Automatycznie. Budziłam dzieci, szykowałam śniadania, jechałam do pracy. Uśmiechałam się do koleżanek, czytałam bajki na dywanie przedszkolnym, odpowiadałam na pytania: „A czemu pani taka smutna dzisiaj?” – i udawałam, że nic się nie stało.

Wieczorami siadałam przy kuchennym stole z herbatą i patrzyłam w jedno miejsce. Michał kilka razy próbował podejść, coś powiedzieć, ale wystarczało moje spojrzenie, żeby wycofał się bez słowa.

Potem przyszły weekendy. Cisza była nie do zniesienia.

– Joasiu, porozmawiajmy, proszę – powiedział któregoś wieczoru, stojąc w progu kuchni jak intruz.

O czym mamy rozmawiać, Michał? – zapytałam bez cienia emocji.

– O nas. O tym, co się stało. O tym, co dalej...

Pokręciłam głową.

– Ja naprawdę... ja po prostu nie wiem – wyszeptałam. – Myślałam o rozwodzie. Myślałam, żeby zabrać dzieci i wrócić do mamy. Ale... Ale nie jestem pewna, czy mam w sobie tyle siły.

Wieczorem zadzwoniłam do Ani. Moja najbliższa przyjaciółka od liceum.

– Przebaczysz mu? – zapytała od razu. – Naprawdę? Po tym wszystkim?

– Nie wiem, Anka. Serio. Cały czas analizuję. Gdybyśmy nie mieli dzieci... może byłoby łatwiej. Ale są. I one kochają Michała. A on... On kocha je naprawdę.

– Jak możesz mu jeszcze ufać?

– Nie ufam. Ale nie umiem też odejść – powiedziałam cicho. – Wiem, że to brzmi jak słabość. Ale ja nie wiem, czy jestem gotowa na zburzenie wszystkiego. Jeszcze nie.

Ania milczała chwilę, a potem westchnęła.

– To twoje życie, Jo. Nikt ci nie powie, co masz zrobić. Ale jedno wiem: jeśli masz mu wybaczyć, to nie po to, żeby było jak dawniej. Bo już nigdy nie będzie. Musisz to wiedzieć.

Wiedziałam. I mimo to, któregoś wieczoru, zaprosiłam Michała do kuchni. Usiadł na krześle jak skazaniec. Nie podnosił wzroku.

Możesz wrócić do sypialni – powiedziałam po dłuższej chwili. – Ale to nie znaczy, że wszystko jest dobrze. To znaczy tylko, że próbuję.

Nie powiedział nic. Tylko się rozpłakał.

Wróciliśmy do codzienności. Przynajmniej z pozoru. Ludzie, którzy nas znali, nie zauważyli niczego. Michał znów odbierał dzieci z angielskiego, znów robił zakupy, znów siadał przy stole z obiadem i opowiadał o pracy. A ja kiwałam głową, uśmiechałam się, odpowiadałam. Tyle że w środku czułam się martwa.

Najgorsze były wieczory. Kiedy gasiliśmy światło i leżeliśmy obok siebie. On czasem próbował mnie objąć, położyć dłoń na mojej talii, tak jak dawniej. Czasem nawet szeptał:

– Kocham cię.

Ale ja już tego nie słyszałam tak samo. Jakby każde „kocham” było lekko stłumione, przefiltrowane przez tamten sms, przez tamten obraz w głowie, kiedy wyobrażałam sobie ich razem.

– Nie jesteś już taka jak dawniej – powiedział pewnego wieczoru.

Leżałam odwrócona do niego plecami.

– Bo już nie jestem taka jak dawniej – odpowiedziałam spokojnie.

Nie było we mnie furii, nie było bólu. Była pustka. Jakby coś się wypaliło. Jakby moje serce przestało reagować.

Zaczęłam dostrzegać szczegóły, których wcześniej nie widziałam. Że Michał często mówi „zaraz”, ale nigdy nie robi. Że przez lata więcej brał, niż dawał. Że przegapił tyle rzeczy – przedstawienie w przedszkolu, kiedy Staś grał wiewiórkę, pierwszy ząb Małgosi, który wypadł, kiedy był „na spotkaniu służbowym”.

Może to nie zdrada była początkiem końca

Może ona była tylko katalizatorem. Momentem, w którym coś we mnie się przestawiło.

I chociaż rano wstawaliśmy razem, chociaż całował mnie w policzek na do widzenia, chociaż mówił, że mnie kocha – ja czułam, że jesteśmy w dwóch różnych światach. I że moje „przebaczenie” to nie była decyzja serca, ale umysłu. A serce – serce przestało nadążać.

Zaczęło się niewinnie. Przestałam sprawdzać, o której Michał wraca. Przestałam dopytywać, co jadł na lunch, jak mu minął dzień. Przestałam się starać. Nie dlatego, że chciałam go ukarać. Po prostu... nie czułam już potrzeby.

Kiedyś, gdy miał wrócić późno, pisałam do niego: „Zostawię ci kolację w piekarniku.” Teraz zostawiałam. Bez słowa. Czasem nie zostawiałam wcale.

Michał próbował. Czułam, że próbuje. Przynosił kwiaty. Dzwonił w ciągu dnia. Pytał, czy czegoś nie potrzebuję. Ale to wszystko przypominało bardziej próbę ratowania topiącej się tratwy niż miłość. Ja też nie byłam bez winy. Zamknęłam się w sobie. Może nawet bardziej niż chciałam. Jakby moje emocje odcięły się od niego jak wyschnięta gałąź.

– Pani Joanna? – terapeutka spojrzała na mnie zza okularów. – A gdyby miała pani określić swoje uczucia do męża dziś... to co by to było?

Milczałam przez chwilę. Szukałam słowa.

– Nic – powiedziałam w końcu. – Nie czuję już nic.

– A przebaczenie?

– Przebaczyłam. Ale to mi nic nie dało. Myślałam, że jak przebaczę, to wróci wszystko. Ale nie wróciło. To jakby się zamknęło i nie chce się już otworzyć.

– Czyli żyje pani z nim... z poczucia obowiązku?

– Z dzieci. Z rutyny. Z lęku przed zmianą. Ale sercem... jestem gdzie indziej.

Zaczęłam marzyć o samotności. O tym, jakby to było mieszkać sama z dziećmi. O kawie rano w ciszy. O łóżku, w którym mogłabym się rozłożyć bez skrępowania. O kuchni, gdzie nikt nie rzuca brudnych skarpet na krzesło. Nie marzyłam o innym mężczyźnie. Marzyłam o braku mężczyzny.

To było najdziwniejsze. Że można mieszkać z kimś, dzielić łazienkę, łóżko, lodówkę – i być zupełnie osobno.

Był zwykły poniedziałek. Dzieci już spały, w kuchni cicho sączyła się herbata z cytryną. Michał siedział w salonie, oglądał jakiś mecz. Ja zebrałam się na odwagę.

Weszłam do pokoju i stanęłam przy drzwiach. Nie spojrzał na mnie od razu. Dopiero po chwili, gdy wyczuł mój wzrok.

– Możemy pogadać? – zapytałam spokojnie.

– Jasne – odłożył pilot, jakby czekał na tę chwilę od dawna.

– Michał... ja już cię nie kocham – powiedziałam, zanim zdążyłam się zawahać.

Nie zareagował od razu. Dopiero po kilku sekundach zmarszczył brwi i wstał z fotela.

– Co ty mówisz? Przecież ostatnio... przecież wszystko wracało do normy.

– Nie, Michał. To nie wracało. To była iluzja. Tak mi się wydawało przez chwilę. Ale to się nie skleiło. I nie sklei.

– Ale przecież... ja się staram. Staram się być lepszy. Próbuję. Widzisz to, prawda?

– Widzę. I dziękuję ci za to. Naprawdę. Ale to nie zmienia faktu, że moje serce już się nie rusza, kiedy patrzę na ciebie. Nie tęsknię, gdy nie ma cię obok. Nie czekam na twój dotyk.

– To znaczy... chcesz odejść? – jego głos zadrżał.

Ja już dawno odeszłam, Michał – odpowiedziałam cicho. – Tylko ciało zostało. Bo nie wiedziałam, jak się zebrać, żeby zrobić ten ostatni krok.

Zapadła cisza. Taka, która boli w uszach. Michał opadł na fotel i ukrył twarz w dłoniach.

– Nie zostawiaj mnie – wyszeptał. – Nie teraz. Nie w ten sposób.

Zrobiłam krok do tyłu. Potem drugi.

– Przepraszam – powiedziałam. – Ale już nie umiem inaczej.

Wyszłam z pokoju i czułam, że pierwszy raz od miesięcy... coś w środku przestaje mnie ściskać.

Wyprowadziłam się tydzień później

Michał nie protestował. Pomógł mi spakować rzeczy, wynieść pudła do samochodu. Dzieci wiedziały, że coś się dzieje, ale nie zadawały wielu pytań. Może czuły to wcześniej, tak jak ja. Może dzieci czują więcej, niż dorośli im mówią.

– Mamo, a tata będzie do nas przychodził? – zapytał Staś, kiedy układałam jego książki na nowym regale w wynajętym mieszkaniu.

Oczywiście – uśmiechnęłam się lekko. – Tata cię bardzo kocha. I Małgosię też.

Nie było łez. Nie było dramatów. Przynajmniej nie tych filmowych. Był tylko cichy smutek. I spokój, który z każdym dniem przychodził do mnie coraz wyraźniej.

Pierwszego wieczoru, gdy położyłam dzieci spać i zostałam sama w salonie, usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty. Spojrzałam na puste ściany. Na nierozpakowane jeszcze pudła. Na ciszę, która nie dzwoniła już w uszach, tylko koiła.

Nie czułam ulgi. Ale też nie czułam bólu. Czułam... prawdę.

Zrozumiałam, że nie muszę nienawidzić, by odejść. Że nie muszę krzyczeć ani rzucać talerzami. Wystarczy, że już nie potrafię kochać.

I w tej myśli była dziwna siła.

Następnego dnia obudziłam się kilka minut przed budzikiem. Spojrzałam przez okno na osiedlowy skwer, na którego ławkach siadały starsze panie z siatkami z Biedronki. Pomyślałam: „To moje życie. Od teraz ja decyduję, jak będzie wyglądać.” Nie było happy endu. Ale była wolność. I świadomość, że już nie muszę udawać.

Joanna, 43 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama