„Wujek załatwił mi ciepłą posadkę w urzędzie gminy. Kobietki ustawiają się w kolejkach, bo kasa działa na nie jak magnes”
„Byłem bezrobotnym chłopakiem z miasteczka, gdy wujek został wójtem. Dostałem posadkę gościa od promocji, a wraz z nią uwagę, o której nie śniłem. Szybko odkryłem, że prestiż kusi i kosztuje. Po wpadkach i lekcji pokory podjąłem najlepszą decyzję”.

- Redakcja
Jeszcze kilka miesięcy temu byłem bezrobotnym chłopakiem z małego miasteczka, który nie miał ani planu na siebie, ani większych perspektyw. Żyłem z dnia na dzień, bez ambicji, bo szczerze mówiąc – nie wierzyłem, że cokolwiek dobrego może mnie spotkać.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy wujek – brat mojej mamy – został wójtem. Pamiętam, jak matka zadzwoniła i powiedziała z dumą: „Szymek, teraz twoje życie się odmieni”. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bardzo miała rację. Nie tylko dostałem posadkę w urzędzie – zacząłem też wzbudzać zainteresowanie, o jakim nigdy nie marzyłem.
Tak to się zaczęło
– Szymek, jutro masz stawić się u mnie w urzędzie. Punkt dziesiąta. Włożyć koszulę, nie przyjść w dresie – powiedział mi wujek przez telefon tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Nie kłóciłem się. Przecież przez ostatnie miesiące głównie spałem do południa, a moją największą ambicją było przejście wszystkich poziomów w grze na komórce. Nie miałem pojęcia, do czego jestem potrzebny w urzędzie, ale nie pytałem. Wujek był wójtem. W tej wiosce oznaczało to tyle, co niemalże Bóg.
Nazajutrz byłem gotowy. Koszula pożyczona od ojca, włosy uczesane, na nogach jedyne porządne buty. Wujek spojrzał na mnie z góry, pokiwał głową.
– Będziesz pomagał w promocji gminy. Tu masz komputer, dostęp do Facebooka, i udawaj, że robisz coś ważnego. Ważne, żebyś był. Resztę ogarniemy.
Tak zacząłem pracę życia. Siedziałem sobie wygodnie, przeglądałem memy i czasem wrzucałem posty z wydarzeń typu: „Piknik rodzinny z Kołem Gospodyń”. Nikt się nie czepiał. A pensja wchodziła na konto co miesiąc.
Inny status społeczny
Pierwsze tygodnie mijały leniwie. Przychodziłem do urzędu punkt dziesiąta, piłem kawę z sekretarką Grażyną, która opowiadała mi, co się działo na sesji rady gminy, a potem „wrzucałem coś na fanpejdża”. Zawsze coś się znalazło – zdjęcie z dożynek, relacja z koncertu lokalnego zespołu disco polo albo podziękowania od radnego za nową tablicę ogłoszeń.
Nie spodziewałem się, że ta robota zacznie przyciągać uwagę. Ale tak się właśnie stało. Najpierw odezwała się Aneta, koleżanka z liceum. Kiedyś totalnie mnie ignorowała, a teraz napisała: „Hej, widziałam cię na zdjęciu z wójtem. Ale elegancki się zrobiłeś! Może kawa?”. Pomyślałem, że to przypadek.
Tydzień później pod urzędem czekała Kasia z kwiaciarni. Ubrana tak, jakby miała sesję do katalogu bielizny, a nie iść po chryzantemy.
– Może wpadniesz kiedyś po pracy? Mam w domu nową mieszankę herbaty, podobno relaksująca – powiedziała, zagryzając wargę.
Zamurowało mnie. Przez całe życie byłem tym niezauważanym, zwyczajnym Szymkiem. A teraz? Teraz dziewczyny zaczęły się do mnie uśmiechać inaczej. Ba, nawet sąsiadka z naprzeciwka – ta, co kiedyś nazwała mnie „kanapowym nieudacznikiem” – nagle stwierdziła, że „dobrze mieć kogoś w urzędzie”.
Zaczynało do mnie docierać, że ta posadka to nie tylko kasa i wygoda. To był klucz. Do kobiecej uwagi, szacunku w sklepie spożywczym i zaproszeń, o których wcześniej mogłem tylko pomarzyć. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że niektóre zaproszenia lepiej odrzucać.
Wpadka z córką radnego
To miało być zwykłe, niewinne spotkanie. Tak przynajmniej myślałem. Córkę radnego Zawadzkiego poznałem na festynie gminnym. Piękna, pewna siebie, z pazurem. Nosiła się jak celebrytka, choć była tylko studentką administracji. I najwyraźniej uznała, że ja, jako „ten z urzędu”, jestem wystarczająco interesujący, by poświęcić mi uwagę.
– Chciałabym kiedyś też pracować w gminie. Może coś podpowiesz? – zapytała, zbliżając się do mnie o pół centymetra za bardzo.
Wypiliśmy razem piwo pod namiotem, potem jeszcze jedno. Skończyło się na spacerze, przy którym pozwoliłem sobie na pocałunek. A ona nie zaprotestowała. Wręcz przeciwnie. Była jak ogień. Do dziś się zastanawiam, czy od początku nie była to część jakiegoś planu.
Dwa dni później w urzędzie czekał na mnie jej ojciec. Radny. Nie powiedział nawet „dzień dobry”.
– Pogadamy – warknął i pociągnął mnie do pokoju wójta.
Zamknęli drzwi. Przez dziesięć minut słuchałem, jak śmierdzi mi z buzi kariera, jak nie wypada „dobierać się” do córki członka rady i że jeśli jeszcze raz się do niej zbliżę, mogę zapomnieć o swojej posadce. Wujek siedział z boku i nie wtrącał się. Spojrzał tylko na mnie takim wzrokiem, że wiedziałem – przegiąłem.
Tamtego dnia wróciłem do domu z poczuciem, że świat, który wydawał mi się zabawą, ma swoje reguły. A ja właśnie wdepnąłem w polityczną minę.
Trzy randki w jednym tygodniu
Po akcji z córką radnego obiecałem sobie, że odpuszczam. Koniec z romansami, flirtami i kawami po pracy. Praca to praca – miałem być urzędnikiem, nie obiektem westchnień. Wytrzymałem może tydzień.
Pierwsza odezwała się Sylwia, nauczycielka angielskiego ze szkoły podstawowej. Przyszła do urzędu załatwiać coś w sprawie dotacji na obóz językowy. Przypadkiem trafiła do mojego pokoju.
– Ale ci dobrze, Szymek. Biureczko, komputer, klimatyzacja… A ja z bachorami w klasie. Może zdradzisz sekret, jak zdobyć taką pracę? – rzuciła, przygryzając długopis.
Umówiliśmy się na pizzę. Rozmowa była całkiem przyjemna, choć ciągle odbierała wiadomości na Messengerze.
Dwa dni później był obiad z Martyną – urzędniczką z sąsiedniej gminy, którą poznałem na szkoleniu. Przez godzinę opowiadała, jak jej były chłopak nie doceniał, że ma „ambitną kobietę”. Nie miałem nic przeciwko, że mówiła dużo – podobała mi się jej pewność siebie. Ale potem wysłała mi zdjęcie w wannie. I zrobiło się dziwnie.
Trzecia randka to był spontan. Sandra, recepcjonistka z hoteliku, w którym czasem gmina robiła szkolenia. Napisała wieczorem, czy „nie wpadłbym na winko”. Wpadłem. Rano zapytała, czy pomogę jej załatwić dofinansowanie na kurs masażu. Nie odpowiedziałem.
Zacząłem się gubić. Miałem wrażenie, że każda z nich czegoś ode mnie chciała. A może ja sam chciałem, żeby mnie chciano? Czułem się jak ktoś ważny, a jednocześnie – jak ktoś, kto nie potrafi powiedzieć „nie”.
Wujek przerywa zabawę
To było w środę. Siedziałem w swoim pokoju w urzędzie, udając, że pracuję nad nowym postem o modernizacji świetlicy, gdy do biura wszedł wujek. Bez pukania, bez zapowiedzi. Nawet nie spojrzał na komputer. Usiadł, zapiął marynarkę i powiedział:
– Trzeba porozmawiać. Prywatnie.
To „prywatnie” nie wróżyło nic dobrego. Zamarłem, ale tylko na chwilę, bo wujek nie lubił milczenia.
– Słuchaj, wiem, że masz powodzenie. Młody jesteś, nowa praca, dziewczyny się kleją. Ale chyba zapomniałeś, że nie jesteś na prywatnym safari, tylko w urzędzie.
Nie odpowiedziałem. Czułem, jak robi mi się gorąco pod koszulą.
– Sylwia z podstawówki opowiada, że coś między wami jest. Martyna z sąsiedniej gminy już trzy razy pisała do mnie w sprawie wymiany doświadczeń – tylko jakoś dziwnie często o tobie wspomina. A wczoraj dzwoniła Sandra i pytała, czy może liczyć na moje poparcie przy dotacji, bo „zna mojego bratanka”.
Wujek popatrzył na mnie długo i ciężko.
– Robisz z siebie pajaca, Szymon. Dobrze ci życzę, ale jeśli nie ogarniesz się do końca tygodnia, to znajdę ci robotę w magazynie w ZUK-u. Tam przynajmniej nikt nie będzie robił z siebie donżuana na koszt podatników.
Wyszedł, zostawiając mnie z sercem walącym jak młot. Wiedziałem, że nie żartował. I że przegiąłem. Tyle że nie byłem pewien, czy potrafię wrócić do bycia zwykłym chłopakiem znikąd, skoro choć raz poczułem, jak to jest być kimś.
Bez koneksji i samodzielnie
W piątek spakowałem się piętnaście minut przed końcem pracy. Na biurku zostawiłem teczkę z rozpisanym planem postów, harmonogram wydarzeń gminnych i krótką notatkę: „Wujku, dziękuję za szansę. Idę poszukać własnej”. Nie czekałem, aż wróci z narady. Po prostu wyszedłem.
Nie miałem planu. Wróciłem do domu, włączyłem komputer i po raz pierwszy od dawna wpisałem „oferty pracy”. Nie było łatwo. CV wyglądało mizernie, a poza „promocją gminy” nie miałem nic konkretnego do zaoferowania. Ale zacząłem od czegoś małego – pomocy w organizacji wydarzeń w domu kultury w sąsiedniej miejscowości. Bez koneksji, za najniższą krajową. Ale sam. Na własnych nogach.
Dziewczyny się przestały odzywać. Ostatnia wiadomość od Martyny brzmiała: „Nie szkoda ci takiej roboty?” Szkoda. Ale bardziej szkoda mi było samego siebie z tamtego czasu. Faceta, który myślał, że prestiż zależy od pieczątki na biurku i zdjęcia z wójtem.
Dziś mija pół roku od tamtej decyzji. Mam nowe miejsce, skromne, ale uczciwe. Robię koncerty, organizuję potańcówki dla seniorów i wycieczki dla dzieci. Jedna z matek, pani Ola, kiedyś po wszystkim podeszła do mnie i powiedziała:
– Pan to ma serce do ludzi. Nie to, co ci chłopcy z urzędów.
Uśmiechnąłem się tylko. Bo pierwszy raz nie było mi wstyd za to, kim jestem.
Szymon, 27 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pojechałam z narzeczonym na samozbiory jabłek. Między jabłoniami wydarzyło się coś, co zniszczyło nasz związek”
- „Moja żona jest w ciąży, ale to nie ja zasiałem to ziarenko. Nawija mi makaron na uszy, bo nie wie, że znam jej tajemnicę”
- „Mama kazała mi kupić najtańsze chryzantemy i znicze. Było mi wstyd za jej skąpstwo, póki nie poznałam prawdy”

