Reklama

Zegar w kuchni wybił dziewiątą, a ja nie zdążyłam jeszcze wypić kawy. Żurek pyrkocze na wolnym ogniu, mazurek stygnie, a ja krążę między kuchnią, pokojem dzieci i salonem jak nawiedzona. W jednej ręce ściereczka, w drugiej jajka do malowania. Wspomnienia Wielkanocy u babci – z pisankami w koszyczku, zapachem drożdżowej baby i ciepłem, którego nie trzeba było udowadniać sałatkami z dziesięciu składników – wracają boleśnie, kontrastując z dzisiejszym chaosem.

Zosia właśnie rozlała klej z brokatem na podłogę. Maciek rozebrał się do gaci i biegał z pisanką na sznurku, bo „to teraz mój piesek”.

A Marek? Marek leży

Z kanapy, między jednym ziewnięciem a drugim, rzuca:

– Długo jeszcze te zapachy będą się tu unosić? Przesoliłaś ten żurek, wiesz?

Zaciskam zęby. Serio? Gdy ja robię wszystko, a on nawet nie ruszy się, żeby pomóc dzieciom pokolorować jajko? Już nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam, że to nasze wspólne święta, a nie moja samotna walka o pozory.

Wielkanoc pęka mi w rękach. Jak wydmuszka – piękna na zewnątrz, pusta w środku.

Zosia miała klej na włosach i łzy w oczach, bo jej pisanka „wyszła brzydko”. Maciek domagał się nożyczek i twierdził, że zrobi kurczaka z rolki po papierze toaletowym. W kuchni unosił się zapach przypalonego boczku, a ja usiłowałam ratować mazurka lukrem z cytryną. Co chwilę zerkałam do piekarnika, potem biegłam do dzieci, poprawiałam dekoracje na stole, bo wszystko było przekrzywione.

Marek leżał. Nogi na stoliku, pilot w dłoni, obojętny wyraz twarzy. I wtedy to powiedział:

– Ten żurek dalej przesolony. Tego się nie da jeść.

Zamarłam. Czułam, jak gorąc zalewa mi kark. Odłożyłam łyżkę na blat.

– A może byś raz coś pomógł, zamiast tylko komentować?! – syknęłam.

Marek westchnął ciężko.

– Ja nie wiem, po co ty się tak spinasz. To tylko jajka i kiełbasa, a ty się zachowujesz, jakbyś organizowała wesele.

– Serio? – rzuciłam. – Może dlatego, że wszystko zawsze spada na mnie? Ktoś musi się zająć dziećmi, obiadem, sprzątaniem, całą tą szopką!

– Ty lubisz szopki – uśmiechnął się kąśliwie. – Zawsze coś musi być zrobione na błysk, jakby od tego zależało nasze życie.

We mnie wrzało. „Zawsze ja. Nigdy on. A na koniec pewnie i tak powie, że mam zły humor przez hormony.” – pomyślałam i z trudem się powstrzymałam, by nie trzasnąć talerzem o ścianę.

Usiadłam przy stole. Ręce mi się trzęsły, serce waliło jak młotem. Wpatrywałam się w wyszczerbiony brzeg filiżanki, próbując się uspokoić. Z kuchni dobiegało stukanie łyżeczki, dzieci coś śpiewały w pokoju, a Marek – jakby nigdy nic – znowu zanurzył się w telefonie.

– Czy ty naprawdę nie widzisz, że ja już nie wyrabiam? – zapytałam cicho, ledwo słyszalnie, ale głos mi zadrżał.

Przecież nikt ci nie każe – odparł bez podnoszenia wzroku. – Sama to sobie wymyśliłaś.

Poczułam, jak coś się we mnie łamie. Wstałam. Powoli, jakby każda część mojego ciała protestowała.

– Tak? Sama? A te wszystkie święta, które „muszą być normalne”, te dekoracje, które mają wyglądać jak z katalogu, ta kiełbasa z konkretnego sklepu, bo „inna to nie to”? – głos mi się załamywał. – Ja to wszystko robię, bo chcę, żebyśmy byli razem. Żeby dzieci miały wspomnienia, a nie tylko fast food i bajki w tle.

Marek w końcu spojrzał na mnie, uniósł brwi.

– To chyba za dużo od siebie wymagasz.

Pokręciłam głową. Powiedzieć mu, że się zawiodłam? Że czuję się jak sprzątaczka i kucharka, a nie partnerka? Że już nawet nie wiem, kim dla niego jestem?

Zamiast tego tylko wyszeptałam:

– Ty nigdy nie bierzesz za nic odpowiedzialności. Ani za dzieci, ani za dom, ani za mnie. Nawet za siebie chyba nie.

Wpatrywał się we mnie długo

Ale nie powiedział nic.

Wielka Sobota. Ostatnia prosta przed niedzielą. Zosia malowała ostatnią pisankę, Maciek siedział pod stołem z babką w ręku, a ja stałam przy kuchni i mieszałam sos chrzanowy. W głowie odliczałam: żurek – zrobiony, sałatka – posolona, babka – wystudzona, tylko ten przeklęty sos jeszcze trzeba doprawić.

Wtedy Marek wszedł do kuchni, podrapał się po brzuchu i zajrzał mi przez ramię.

– Serio? Znowu ten sos? – zapytał z uśmieszkiem. – Ten twój chrzan zawsze wali jak zepsute jajko.

Zamarłam.

To może sam go zrób? Albo cokolwiek innego? – odpowiedziałam z łyżką w ręku. – Nawet jajek nie obrałeś!

– Bo ty nie dajesz nic zrobić. Jak coś dotknę, to zaraz foch. – Wzruszył ramionami i wyjął sobie kabanosa z lodówki. – I tak będziesz narzekać, że krzywo pokroiłem albo że stół nie „w twojej wizji”.

– Tak, bo mam wizję, żeby choć raz nie robić wszystkiego sama!

– Ale po co to wszystko? Komu ty to udowadniasz? – zapytał, wciskając sobie kabanosa do ust.

– Tobie! Sobie! Dzieciom! Komukolwiek! – krzyknęłam, aż Maciek wychylił się spod stołu.

Marek spojrzał na mnie jak na wariatkę.

– Przesadzasz. To tylko święta.

– A może właśnie dlatego – powiedziałam cicho. – Bo to tylko święta, a i tak jestem w tym całkiem sama.

Popołudniowe słońce wpadło do kuchni i obnażyło wszystko. Zacieki po dziecięcych łapkach, kurz, smugę palca na szybie. Stałam z ręcznikiem papierowym w jednej ręce, płynem do szyb w drugiej i walczyłam z oknem, które zacięło się przy uchylaniu.

– Marek, możesz mi pomóc z oknem? – zawołałam. – Trzeba je umyć, a ono się zacina.

Usłyszałam szuranie kapci i po chwili zobaczyłam go w drzwiach.

– Okna? Serio? Przecież nikt na to nie patrzy. Święta są w środku, nie na zewnątrz – rzucił i wybuchnął śmiechem. – Po co ci świecące szyby, skoro zaraz dzieci i tak je oblepią?

– Po to, żeby choć przez chwilę wyglądało, jakby tu ktoś o cokolwiek dbał – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. – Jakby to było wspólne miejsce, a nie moja prywatna izba pracy.

– Ty to sobie potrafisz życie utrudnić. Jeszcze firanki zmień, co? I może pościel wyprasuj. Wielkanoc się obrazi, jak będzie wymięta?

Wzięłam głęboki wdech

Ręce mi drżały, a szyba i tak pozostała matowa.

– Marek, wystarczyło podejść i je uchylić. Ale jak zwykle wolisz komentować z kanapy. Nawet szyby mają więcej refleksji niż ty.

Nie odpowiedział. Wycofał się z kuchni, wzruszając ramionami.

Stałam jeszcze chwilę przy oknie, patrząc, jak sąsiadka po drugiej stronie wiesza bazie w wazonie. W jej oknie odbijało się słońce. W moim – tylko rozmazany cień

Wielkanoc nadeszła cicho. Bez życzeń, bez „wesołego jajka”, bez spojrzeń. Marek siedział przy stole w koszuli, której nawet nie zapiął do końca. Ja podałam żurek. Dzieci cicho chichotały, stukając się jajkami, ale atmosfera była tak gęsta, że można było ją kroić nożem.

Nikt się nie śmiał. Nikt nie mówił o pogodzie, o babce, o niczym. Marek odsunął talerz i mruknął:

– Znowu gorący. Parzy jak diabli.

Spojrzałam na niego, ale nie odpowiedziałam. W środku miałam pustkę. Nie złość, nie ból. Ciszę. Zimną, mechaniczną ciszę.

– Maciek, nie baw się chrzanem, to nie plastelina – powiedziałam spokojnie, układając serwetki.

Zosia przysunęła się bliżej. – Mamo, podoba mi się ta pisanka, co zrobiłyśmy.

Uśmiechnęłam się do niej delikatnie.

– Też mi się podoba.

Marek wstał pierwszy. Bez słowa odniósł talerz, zgrzytając krzesłem o panele. Poszedł do salonu, jakby nic nie zaszło.

Zebrałam naczynia. Każdy gest był ostrożny, powolny. Jakby nagły ruch mógł coś rozbić. Może mnie.

Wieczorem zasnęłam na kanapie w pokoju dzieci. Marek zamknął się w sypialni. Bez awantury. Bez wybuchu. Tylko milczący dystans, jak ściana. Święta miały pachnieć miłością. W naszym domu pachniały napięciem i przypalonym żurkiem.

Magda, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama