Reklama

Nie jestem żadnym celebrytą, ale zarabiam więcej niż przeciętny facet. Sam sobie na to zapracowałem – nie dostałem nic za darmo. Kiedyś naiwnie myślałem, że kobiety będą mnie kochały za to, kim jestem, a nie za to, co mam. Życie szybko mnie wyprowadziło z błędu. Z każdą kolejną randką coraz mocniej czułem, że nie liczy się moja osobowość, poczucie humoru, wartości – tylko limit na karcie. Nawet gdy próbowałem grać biedaka, prawda i tak wychodziła na jaw. A wtedy zaczynał się ten sam taniec: ona chciała więcej, a ja... coraz mniej.

Złudzenia w błysku fleszy

– I jak, wpadła ci w oko? – zapytał Michał, wskazując na dziewczynę w czerwonej sukience przy barze.

Skinąłem głową. Wpadła. Była zjawiskowa – z tych, które sprawiają, że czas zwalnia, a człowiek zaczyna się zastanawiać, jakim cudem jeszcze nie zakochał się na zabój.

Zagadałem. Kilka komplementów, dwa drinki, trochę śmiechu. Miała na imię Daria. Pachniała drogo, mówiła z klasą, patrzyła, jakby znała swoją wartość. To mi imponowało. Miałem wrażenie, że nie patrzy na mnie jak na „bogatego typa”, tylko jak na człowieka.

– Fajnie się z tobą rozmawia. Może dam ci szansę – rzuciła, jakby to była jakaś łaska. Ale nawet to mnie wtedy rozbawiło.

Wiedziałem, że moje auto i zegarek robią wrażenie. Ale naiwnie myślałem, że tym razem to tylko tło. Chciałem jej pokazać coś więcej niż kolację za tysiąc złotych. Może dlatego zabrałem ją później na spacer zamiast na kolejne drogie miejsce. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem to lekkie rozczarowanie w jej oczach. Przeszło mi przez myśl, że może się pomyliłem.

Ale przecież nie każdy musi lubić romantyczne spacery. Może była zmęczona. Może miała zły dzień. Może... szukałem usprawiedliwień, zamiast spojrzeć prawdzie w oczy. Tylko że wtedy wciąż chciałem wierzyć, że Daria jest inna. Że tym razem to się uda. Że nie będzie jak wszystkie poprzednie. Nie miałem pojęcia, jak bardzo się myliłem.

Pierwsze sygnały zignorowałem

Pierwszy raz naprawdę mnie tknęło, gdy Daria zapytała:

– A ty masz konto na Net-a-Porter czy wolisz chodzić po butikach?

Zrobiła to między jednym łykiem prosecco a drugim. Niby mimochodem, jakby to było oczywiste pytanie. A przecież nawet nie minęły dwa tygodnie, odkąd się poznaliśmy.

– Raczej butiki. Lubię dotknąć rzeczy, zanim zapłacę – zażartowałem.

– To musisz mnie kiedyś zabrać, serio. Mam oko do dobrych fasonów – uśmiechnęła się, a ja uznałem to za urocze.

Nie zwróciłem wtedy uwagi, że na każdą naszą randkę przychodziła w nowej sukience. I że prawie zawsze kończyło się tak samo – kolacją w miejscu, które sama proponowała, zawsze z górnej półki. Gdy raz zabrałem ją do knajpy z domowym jedzeniem, skrzywiła się:

– Serio? Kotlet mielony i kompot? W dzieciństwie miałam tego pod dostatkiem.

To był pierwszy raz, gdy zrobiło mi się zwyczajnie głupio. Ale nie powiedziałem nic. Zmieniłem temat, zaproponowałem deser gdzie indziej. Jakby to ja popełnił błąd. Za każdym razem, gdy zapraszałem ją do siebie – odmawiała.

– Jeszcze nie teraz. Jeszcze się dobrze nie znamy – mówiła, a ja głupio się cieszyłem, że może chodzi jej o coś więcej niż seks. Ale nie znałem jej wcale. Nie zauważyłem, że zna się za to świetnie na metkach, markach i limitach kart kredytowych.

A może zauważyłem. Tylko nie chciałem tego przyjąć do wiadomości.

Za dużo i za szybko

To była jej urodzinowa kolacja. Zaproponowałem coś spokojnego – włoska restauracja, świece, wino, nastrojowa muzyka. Daria się uśmiechnęła i rzuciła:

– Włochy? W sumie moglibyśmy polecieć. Nawet na weekend.

Zaśmiała się, jakby to był tylko żart. Ale nie był. Już następnego dnia wysłała mi link do apartamentu w Toskanii i lotów z Warszawy.

– Oczywiście tylko jeśli masz ochotę – dodała potem, niby niezobowiązująco.

Miałem. Ochotę i pieniądze. A przede wszystkim chciałem udowodnić, że jestem facetem „z klasą”. Takim, na którego się czekało całe życie. A przecież taki facet nie będzie liczył każdego grosza. Zarezerwowałem apartament z widokiem na winnice. Dwa wieczory z kolacją degustacyjną, butelka Amarone, masaże, prywatny kierowca. Daria była zachwycona.

– Widzisz? W tobie to ja się mogę zakochać – powiedziała, przytulając się do mnie na tarasie.

Wtedy jeszcze nie usłyszałem, że „z tobą” oznaczało „z twoim stylem życia”. Zakochałem się szybciej, niż myślałem. A ona przyjęła to jak coś oczywistego – jak prezent, który jej się należał.

Po powrocie do Polski nasze spotkania wyglądały coraz bardziej jak małe spektakle. Najpierw lunch, potem zakupy, wieczorem jakieś wyjście. Wszystko pod nią – pod jej styl, upodobania, zachcianki.

– Masz wyczucie, serio. Nawet nie muszę ci mówić, czego potrzebuję – mówiła, kiedy wręczałem jej torebkę, o której tylko raz wspomniała przelotnie.

Tyle że ja nie czułem się już partnerem. Czułem się jak sponsor z załącznikiem emocjonalnym.

To była droga miłość

Zaczęło mnie to męczyć. Ta ciągła celebracja luksusu. Żadne spotkanie bez butelki prosecco, żadne wyjście bez nowej kreacji, żaden wieczór bez rachunku na cztery cyfry. Kiedy próbowałem zasugerować coś bardziej zwyczajnego, Daria reagowała śmiechem albo unikała tematu.

Ale przecież to właśnie cię kręci – powiedziała kiedyś, gdy zaproponowałem, żebyśmy zostali w domu i zamówili pizzę. – Lubię twoje gesty. Przypominasz mi, że życie może być piękne.

Tyle że ja nie chciałem już robić „gestów”. Chciałem bliskości. Chciałem czuć, że jestem ważny, nawet kiedy nie błyszczę. Zaproponowałem wyjazd w góry, do domku bez zasięgu, z kominkiem i kakao. Spojrzała na mnie, jakbym właśnie zaprosił ją na obóz przetrwania.

– Serio? Las i komary? Przecież mamy listopad. I co, żadnego spa?

Wtedy coś we mnie pękło. Może nie dosłownie, ale coś się przesunęło. Zacząłem widzieć te wszystkie „kocham cię” w nowym świetle. Jak mantrę, którą powtarzała w rytm kart płatniczych i nowych butików. Otworzyłem jej telefon, kiedy zostawiła go bez blokady. Wiedziałem, że to słabe, ale ciekawość wygrała.

Wiadomości do koleżanki: „Nie wierzę, kupił mi Celine! To już drugi w tym miesiącu!” I druga: „Jeszcze nie spałam u niego. Po co psuć atmosferę. Jest tak, jak lubię. On robi swoje, ja swoje”. Zrobiło mi się słabo. To nie była miłość. To była transakcja. I to bardzo jednostronna.

Wszystko się powtarza

Z Darią zerwałem tydzień później. Nie robiła scen, nie płakała, nie prosiła, żebym przemyślał sprawę. Tylko wzruszyła ramionami i powiedziała:

– Jak uważasz. Życie toczy się dalej.

Toczyło się. I znów wróciłem na te same tory – randki, rozmowy, spotkania. Każda nowa znajomość zaczynała się obiecująco. Były śmiechy, spojrzenia, lekkość. Ale wystarczyło kilka dni, by pojawiły się znajome pytania: „A czym jeździsz?”, „Gdzie ostatnio byłeś na wakacjach?”, „Jaki to zegarek?”

W jednej z aplikacji ustawiłem sobie zdjęcie bez auta, bez widoku z apartamentu, bez żadnych „błyskotek”. Napisałem wprost: „Szukam kogoś, komu nie zrobi różnicy, czy kolacja kosztuje 50 czy 500 złotych.” Zgłosiły się trzy dziewczyny. Jedna chciała pożyczyć na psa rasowego, druga opowiadała przez godzinę o swoich problemach z ex, a trzecia... zapytała, czy w realu też „wyglądam biednie”.

I wtedy zrozumiałem. Problem nie leży w nich. Leży we mnie. W tym, że nie umiem już zaufać. W tym, że dałem się zepchnąć do roli bankomatu z funkcją randkowania. I że tak naprawdę... trochę mi to odpowiadało. Bo to było łatwiejsze. Prostsze. Bez zobowiązań.

Tyle że ja wciąż marzyłem o tym, żeby ktoś pokochał mnie wtedy, gdy na kolację wybierzemy się po prostu po kebaba, a ja założę zwykły szary sweter. Ale każda nowa znajomość coraz szybciej pokazywała swoje prawdziwe oblicze. I każda kończyła się tak samo. Jakbym powtarzał ten sam scenariusz w kółko, tylko z nową aktorką w roli głównej.

Miłość na moich warunkach

Zacząłem od nowa. Ale tym razem zupełnie inaczej. Skasowałem konta w aplikacjach randkowych, zmieniłem samochód na mniej rzucający się w oczy, schowałem zegarki do szuflady. W pracy nikt już nie widział mnie w marynarce – chodziłem w bluzie, jak reszta zespołu. Nawet kolacje z klientami przestałem robić w drogich restauracjach. Zamiast tego – knajpki z duszą, czasem z obrusami w kratę, czasem z piwem z nalewaka.

Na początku było dziwnie. Jakbym grał nie swoją rolę. Ale po kilku tygodniach poczułem ulgę. Jakby zrzucił ze mnie ktoś pancerz oczekiwań. I właśnie wtedy poznałem Elizę. Nie zapytała, czym jeżdżę. Zapytała, co czytam. Nie interesowała się, czy mam własne mieszkanie, tylko czy lubię dzieci. I czy uważam, że można być szczęśliwym, nie mając wszystkiego.

Zabrałem ją na spacer do parku. Piliśmy kawę z kubków termicznych. Siedzieliśmy na ławce, śmiejąc się z dzieci bawiących się w berka. A potem ona powiedziała coś, co zostało mi w głowie na długo:

Lubię z tobą siedzieć w ciszy. Nie musisz mi niczego udowadniać.

Nie wiem, czy to miłość. Nie wiem, czy to się utrzyma. Ale pierwszy raz od dawna czuję się sobą. Bez scenariusza, bez gry. Po prostu facetem, który nie kupuje miłości. Bo zasłużył na coś więcej niż tylko jej zapach.

Oskar, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama