Reklama

Stałam na cmentarzu z boku pomnika z rękami w kieszeni, patrząc na trzy nowiutkie znicze – czerwone, zapalone jakiś czas temu. Wokół grobu były ślady butów w mokrej ziemi, jakby ktoś się kręcił jak u siebie.

A to co?! – zapytała mama, nachylając się nad grobem babci. – Przecież te znicze nie są nasze…

Tata uniósł brwi i cmoknął z niezadowoleniem.

Ktoś się pospieszył. Albo... uznał, że to jego obowiązek – burknął.

– Ale przecież my zawsze przychodzimy pierwsi na Wszystkich Świętych! – oburzyła się mama. – Co roku! I sprzątam, i myję nagrobek, i przynoszę te same znicze z kwiatami!

– Ty sprzątasz? – ojciec spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Przestań, Krystyno, przecież ja co roku tu wszystko ogarniam, latem nawet przyjeżdżam z kosiarką.

Chyba śnisz – prychnęła mama. – Ja z Marylką grabimy liście i sadzimy wrzosy. A ty tylko robisz zdjęcia, żeby pochwalić się rodzinie, że niby dbasz!

– No jasne! – westchnęłam. – Już się zaczyna…

Wiedziałam, że to się tak skończy. Że nawet przy grobie babci rodzice nie potrafią się powstrzymać. Te świeże znicze nie były żadnym zagrożeniem, ale dla nich to był punkt zapalny. Dowód, że ktoś „bardziej pamięta”, że komuś „bardziej zależy”. A przecież babcia zawsze powtarzała:

– Nie ważne, kto przyjdzie, ważne, że z sercem.

Szkoda, że nie było jej teraz, tu z nami. Może potrafiłaby ich jakoś uciszyć. Ale jej nie było. Byliśmy tylko my. I te trzy ciepłe znicze jak ciche oskarżenie.

Kłócili się nad grobem

– A może to ktoś z sąsiadów? – zaproponowałam ostrożnie, próbując ratować sytuację. – Albo z parafii? Babcia przecież miała wielu znajomych…

A może to ta twoja kuzynka Anka? – syknął ojciec do mamy, zupełnie mnie ignorując. – Ostatnio coś się wokół grobu kręciła, widziałem na zdjęciach, że znicz postawiła w lipcu. W lipcu! Komu to potrzebne?

– To że ty się tylko pokazujesz w listopadzie, nie znaczy, że inni nie mogą przyjść wcześniej – odbiła mama. – A Anka przynajmniej nie zapomina.

– No tak, nie zapomina. Ale żeby chociaż raz grób umyła! Tylko zdjęcie z kwiatkiem, a reszta jej nie interesuje! – tata przewrócił oczami.

– Ty za to jesteś mistrzem w myciu grobów! – parsknęła. – Raz w roku przyjedziesz z wiaderkiem i przez trzy miesiące o tym gadasz!

– To lepsze niż obiecywać, że się przyjedzie, a potem mieć wymówkę, że „praca”, „dzieci”, „kręgosłup”...

– Przepraszam bardzo – wtrąciłam się, wciąż patrząc na te nieszczęsne znicze. – Ale czy nie możemy po prostu uznać, że dobrze, że ktoś był? Bez awantury?

– A ty nie wtrącaj się teraz – powiedzieli jednocześnie, jakby znów byli zgodni tylko w jednym – że ja powinnam siedzieć cicho.

Poczułam, jak złość rośnie mi pod żebrami. Przecież oni oboje się oszukiwali. Mama przychodziła raz w roku, tata może dwa. Nikt tu nie był codziennie. Zresztą po co? Babcia nie miała opiekunki do grobu, tylko nas. I tak naprawdę wszyscy ją trochę zaniedbywaliśmy, tylko każdy robił to inaczej. Ale nikt nie chciał się przyznać.

– To może ustalmy coś raz na zawsze – rzucił ojciec, zerkając nerwowo na zegarek. – Kto w tym roku robi porządki w listopadzie, a kto przyjeżdża w marcu, kiedy znów wszystko wygląda jak po huraganie?

– Czyli znowu będziemy się dzielić, tak? I znowu wszystko spadnie na mnie! – fuknęła mama.

– Nieprawda. W zeszłym roku wszystko zrobiłem sam!

– Ty?! Sam?! – Mama aż się roześmiała. – To dlaczego ja nosiłam ziemię i sadziłam bratki?

I znów się zaczęło. O bratki. O grabki. O wiaderko z wodą. O to, kto nosił kwiaty, a kto „tylko pstrykał zdjęcia”. A ja stałam tam, przy grobie babci, zmarznięta i wściekła, że nawet tutaj nie ma świętości.

Rzuciłam im propozycję

– To może wprowadźmy grafik – rzuciłam, zanim zdążyli się znowu rozkręcić. – Albo kalendarz. Będziecie sobie zaznaczać, kto kiedy przyjeżdża, i nie będziecie się czepiać o znicze jak dzieci w piaskownicy.

Ojciec skrzywił się, jakby właśnie zjadł cytrynę.

– Ciekawe, kto by tego pilnował. Ty?

– Może – wzruszyłam ramionami. – Gdybyście przestali się wiecznie kłócić, to może i bym się tym zajęła.

Mama otarła ręką granit nagrobka, jakby próbowała zetrzeć z niego nie tylko kurz, ale i całe to napięcie.

– Ja tylko nie rozumiem, czemu to zawsze musi być walka. Kiedy babcia żyła, to przecież wszyscy jej obiecywaliście, że będziecie tu zaglądać.

– Mów za siebie – mruknął ojciec. – Ja tu byłem w czerwcu. Sam. Z konewką i gąbką. Tylko nikt nie zrobił mi wtedy zdjęcia, to pewnie się nie liczy, co?

– Bo wszystko musi być na pokaz, tak? – Mama odwróciła się do niego gwałtownie. – Babcia nie potrzebowała zdjęć, tylko obecności. Ale wy zawsze: pokazówka...

– I kto to mówi! – zakpił. – Krystyno, proszę cię, ile razy widziałem twoje „kochamy cię, mamo” wrzucone na internet, a nawet nie zadzwoniłaś.

Zrobiło się cicho. Powiedział to nie głośno, ale jakoś tak... boleśnie. I przez moment nikt nie odezwał się ani słowem. Mama zacisnęła usta i odwróciła wzrok. A ja poczułam, że coś się przesuwa. Że nie chodzi już tylko o znicze i bratki. Tu były żale dużo starsze niż te kwiaty, które więdły na płycie nagrobka.

Ktoś jednak pamiętał

– Może zamiast się licytować, kto więcej zrobił, zaczniemy mówić, kto czego nie zrobił? – wtrąciłam się znowu, zanim znów się pozabijają. – Może wtedy wreszcie coś zrozumiecie.

– O, proszę – ojciec wzruszył ramionami. – Dorosła córka nagle nas rozlicza.

– No ktoś musi! – rzuciłam ostro. – Od śmierci babci minęło pięć lat. I przez te pięć lat każdy z was odwala tu swoje przedstawienie raz na rok, a resztę roku grób zarasta mchem i czeka, aż ktoś wpadnie z konewką na pokaz.

Mama skrzywiła się, ale nic nie powiedziała.

– A wiecie, kto tu naprawdę przychodził regularnie? – zapytałam cicho, przypominając sobie nagle. – Ciotka Irena. Co miesiąc. Zawsze przed dziesiątym. Bo to był dzień imienin babci. Nigdy nie wrzuciła zdjęcia. Nie robiła z tego wydarzenia. Przychodziła. Tylko tyle. Pewnie od niej te znicze.

I nie mogła o tym powiedzieć? – burknął ojciec. – Tylko tak po cichu, żeby wyglądać na skromną?

– Nie każdy wszystko musi ogłaszać – odparłam, patrząc mu prosto w oczy. – Może niektórzy po prostu naprawdę pamiętają. Bez potrzeby, żeby ktoś im za to klaskał.

Tata spuścił wzrok. Mama coś szepnęła pod nosem, ale nie usłyszałam co.

– Pomyślcie chwilę. Jakbyśmy tak wszyscy po cichu, ale regularnie, robili swoje, to może ten grób nie byłby tematem sporu – dodałam już spokojniej.

Znowu zapadła cisza. Tylko znicz ciotki Ireny zamigotał mocniej, jakby na chwilę chciał przemówić za nas wszystkich.

Zaczęliśmy robić zapisy

– A może... zróbmy listę – odezwała się mama po dłuższej chwili. – Tak po prostu. Kartkę. Kto kiedy może przyjechać. Żeby to nie było wszystko na jedną osobę.

Ojciec spojrzał na nią, jakby nie wierzył, że to naprawdę padło z jej ust.

– Ty? Chcesz listę?

– A czemu nie? – odpowiedziała już pewniej. – Mam dość tej wojny. Może raz zróbmy coś normalnie, a nie z pretensji.

Wyjęłam z torebki długopis i jakiś rachunek z apteki, który się walał na dnie.

– No to jedziemy. Kto bierze wiosnę?

– Ja – powiedział ojciec niemal natychmiast. – Wiosna jest spokojna. Lubisz bratki, Krysiu? To proszę bardzo, ja ci zrobię ziemię, a ty sadź, ile chcesz.

Mama się zaśmiała krótko.

– To ja lato. Wtedy najwięcej zielska się rozrasta, trzeba porządnie wyplewić.

A ja wezmę jesień – dodałam. – Zrobię wszystko przed Wszystkimi Świętymi. I znicze też kupię. Takie, jakie mi się podobają. A reszta się nie będzie wtrącać.

– O, i bez napinania się, „kto pierwszy” zapalił – skwitował ojciec. – Bo to naprawdę śmieszne. Babcia by się chyba z nas śmiała.

Mama spojrzała w bok, na grób sąsiedni, gdzie starsza pani siedziała na ławce i cicho rozmawiała z mężem, którego imię było wyryte na płycie.

Albo by płakała – szepnęła.

Zapisaliśmy daty. Nic wielkiego, tylko prosty plan. Ale pierwszy raz od dawna czułam, że może to ma sens.

Wróciły dobre wspomnienia

Skończyliśmy układać świeże kwiaty. Mama poprawiła doniczkę, która lekko przechyliła się w stronę nagrobka. Ojciec jeszcze raz przesunął ręką po literach imienia babci, jakby sprawdzał, czy są na miejscu. Cisza wokół nas była inna niż wcześniej – mniej ciężka. Jakbyśmy przestali się nawzajem oskarżać, a zaczęli być po prostu rodziną.

– Wiesz, jak się poznaliśmy, to babcia robiła najlepsze ogórki kiszone w całej dzielnicy – rzucił ojciec nagle z uśmiechem.

– I do wszystkiego wrzucała dwa razy więcej czosnku niż trzeba – wtrąciła mama, krzywiąc się teatralnie. – I potem pół bloku pachniało nim przez całą zimę.

Zaśmiali się oboje. Autentycznie. Pierwszy raz od dłuższego czasu nie było w ich śmiechu złośliwości ani jadu.

– A pamiętacie, jak nie chciała, żebym farbowała włosy? – dodałam. – Powiedziała, że „tylko panienki z telewizji się tak farbują”...

– A potem pokazała zdjęcie Maryli Rodowicz z lat 70., mówiąc, że to jej „idolka stylu” – parsknęła mama.

Śmialiśmy się chwilę, każdy z nas przywołując swoje wspomnienia. Jakbyśmy tym śmiechem przykrywali wszystko, co przez lata zgrzytało. I może to dobrze.

– Dobra – westchnął ojciec. – Jedziemy? Obiad się sam nie zrobi.

A może dziś gotujemy razem? – zaproponowałam. – Łazanki, jak za czasów babci. Z marchewką, którą wszyscy po cichu wygrzebywaliśmy?

Mama skinęła głową. Ojciec też. A potem odeszliśmy powoli, zostawiając za sobą ciepły blask kilku zniczy. I jeden plan – może nieidealny, ale nasz.

Tym razem się udało

Zapalony przez „kogoś innego” znicz zgasł następnego dnia. Pewnie wypalił się szybko, bo był mniejszy niż nasze. Ale to nie miało już znaczenia. Nikt się nie kłócił, kto go przyniósł. Nikt nie próbował ustalić, czy to ciotka, sąsiadka, czy może ktoś całkiem obcy, kto po prostu pamiętał babcię z kolejki w sklepie albo z osiedla.

Kilka dni później wróciłam sama. Cicho, bez zapowiedzi. Przyniosłam chryzantemy – fioletowe i białe. Postawiłam je w równych rzędach, tak jak babcia lubiła. Usiadłam na małej ławeczce i patrzyłam na kamienną płytę. Nie czułam już złości. Tylko spokój. I coś w rodzaju cichego przyzwolenia – jakby babcia, gdziekolwiek teraz jest, też chciała powiedzieć: „Wreszcie się ogarnęliście, dzieci”.

Przyłożyłam dłoń do zimnego granitu.

– Nie obiecuję, że będzie idealnie. Ale będziemy się starać – szepnęłam.

Potem wstałam, otuliłam się szalikiem i ruszyłam powoli w stronę przystanku. W kieszeni miałam listę – tę samą, na której zapisaliśmy swoje terminy. Niewielka, zgięta w połowie, trochę już wymięta. Ale ważna. To nie był tylko papier. To był mały kawałek zgody. Na pamiętanie. Na współodpowiedzialność. Na bycie rodziną mimo wszystko.

Magda, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama