Reklama

Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale jestem człowiekiem od zadań specjalnych. Tak mnie kiedyś nazwała Marta, moja sąsiadka z drugiego piętra, kiedy po raz trzeci w miesiącu skręcałem jej nową szafkę pod zlew.

— Wiciu, ty to powinieneś pracować w pogotowiu sąsiedzkim — zaśmiała się wtedy. — Zawsze jesteś, jak trzeba. Nawet jak nie trzeba, to jesteś.

No właśnie. Taki już jestem — Od pomocy. Od telefonów o każdej porze dnia i nocy. To do mnie są te wszystkie „Wiciu, nie uwierzysz, ale auto mi padło, a jadę do pracy!”, „Hej, mam sprawę, małą, pomożesz?” i „Tylko ty jesteś na miejscu, inni zawiedli”.

Grzesiowi pomogłem, kiedy w styczniu utknął na obwodnicy — pojechałem, przepchnąłem, odholowałem. Marcie przenosiłem wersalkę z czwartego piętra, oczywiście w deszczu, oczywiście bez windy. Dla Adama poświęciłem cały dzień, jeżdżąc po urzędach, bo jemu się nie chciało ogarniać dokumentów do dofinansowania. Pomagałem, bo lubię być potrzebny. Naprawdę. To było… satysfakcjonujące. Ale od jakiegoś czasu czuję, że coś zaczęło się we mnie psuć. Przestałem się czuć jak przyjaciel, bo nagle stałem się narzędziem. Jak darmowe pogotowie ratunkowe, bez świąt, bez wolnych weekendów, bez „dziękuję”.

Nie oczekuję niczego wielkiego, ani ogromnej wdzięczności, ani prezentów, ale może... żeby ktoś też był, kiedy ja się posypię. Bo zawsze jestem, kiedy ktoś potrzebuje, a jak ja potrzebuję... no właśnie.

Chciałem odmówić

Telefon zadzwonił chwilę po siódmej wieczorem, w piątek. Już miałem nie odbierać, ale zobaczyłem, że to Bartek. Głos miał jak zwykle wesoły, trochę zbyt wesoły, jak na kogoś, kto czegoś potrzebuje.

— Wiciu, kochany, tylko ty możesz mnie uratować — zaczął. — Serio, szybka akcja. Potrzebuję pomocy na działce, betonowe płyty, trochę ciężkiego dźwigania, ale tylko jeden dzień. Piwko postawię. Co ty na to?

Chciałem odmówić, naprawdę. Ale zanim zdążyłem zebrać w sobie tę odrobinę asertywności, usłyszałem, jak mówię:

— No dobra. O której?

– Najlepiej koło ósmej rano — stwierdził. — Działka jest kawałek za miastem, 60 kilometrów w stronę jeziora. Znasz, byłeś kiedyś. Dzięki, Wiciu. Jesteś wielki!

Zakończyliśmy rozmowę, a ja przez chwilę siedziałem w milczeniu z telefonem w dłoni. Wiedziałem, że to nie będzie „szybka akcja”, ale mimo to przygotowałem rękawice robocze, termos z kawą i stare spodnie. W sobotę wstałem przed szóstą. Droga była pusta, tylko w radiu coś cicho brzęczało. Bartek już czekał. Zabrał mnie od razu do roboty, bez większych wstępów. Płyty trzeba było przenieść z jednego końca działki na drugi. Ciężkie, brudne, mokre od rosy.

Przez godzinę jeszcze żartowaliśmy, potem mówiliśmy już tylko wtedy, kiedy było trzeba. Plecy paliły mnie od schylania, dłonie piekły mimo rękawic, a pot ściekał mi po karku nawet wtedy, gdy staliśmy w cieniu. Nie skończyliśmy „za chwilę” — zeszło nam do późnego popołudnia. Piwko było, faktycznie. Jedno, wypite na stojąco, obok auta, kiedy już zbierałem się do drogi powrotnej.

Bartek klepnął mnie w plecy i rzucił:

— Gdyby nie ty, byłbym ugotowany. Zawsze mogę na ciebie liczyć.

W drodze do domu bolały mnie ręce i głowa. Czułem się, jakbym znowu jechał na sygnał, choć nikt nie wołał o życie. W domu zdjąłem buty i usiadłem na kanapie z przekonaniem, że znowu to zrobiłem. Jakbym miał w sobie mechanizm, który reaguje bez pytania. I nic nie mogłem na to poradzić.

Żadnej wiadomości

W niedzielę rano wstałem z łóżka zmęczony i powolny jak starzec. Plecy sztywne, nogi jak z ołowiu. Każdy krok po mieszkaniu był przypomnieniem o wczoraj. Z kuchni zszedłem do piwnicy, bo musiałem przewieźć sprzęt: starą, metalową szafkę i kilka ciężkich pudeł z narzędziami, które obiecałem zawieźć znajomemu. Wszystko stało w kącie od miesięcy, a teraz nadarzyła się okazja, żeby w końcu to ogarnąć.

Wbiegłem z powrotem na górę i złapałem za telefon. Skoro ja zawsze jestem, kiedy trzeba, może teraz ktoś będzie dla mnie. Najpierw Bartek. Wysłałem mu wiadomość: „Masz chwilę, potrzebuję pomocy, tylko godzinka”. Potem Marta, która nieraz korzystała z moich rąk, gdy trzeba było coś wnieść, wynieść, przestawić: „Możesz podjechać na chwilę? Nie dam rady sam.” Na końcu Adam. Człowiek, któremu kiedyś załatwiłem termin w urzędzie, bo sam twierdził, że „takie rzeczy to tylko ty umiesz wyczarować”: „Potrzebuję ręki przy noszeniu rzeczy, dziś po 18”.

Wysłałem i czekałem. W międzyczasie wypiłem herbatę, przejrzałem wiadomości, z nudów posprzątałem blat w kuchni. Pierwszy odpisał Bartek: „Nie dam rady, stary, weekend mnie wykończył”. Uśmiechnąłem się bez radości. Przewróciłem oczami i rzuciłem telefon na stół. Marta nie odpisała wcale. Nawet nie wyświetliła. Adam z kolei napisał dopiero po dwóch godzinach: „Następnym razem, mam dzieci na głowie”. Minęła jeszcze godzina. Usiadłem na kanapie, wziąłem telefon do ręki, ale nie zadzwoniłem do nikogo. Patrzyłem tylko na ekran, jakby miał się sam rozjaśnić.

Nic. Żadnej wiadomości. Żadnego „A co się stało?”, żadnego „Może jutro?”, tylko cisza. Było w niej coś obcego. Coś, co niby znałem, ale czego nie chciałem nazywać. Nagle przypomniało mi się, ile razy rzucałem wszystko, żeby być, pomagać, ogarniać. Ile razy stawiałem się punktualnie, jak kurier z sercem na dłoni. A teraz? Jedna prośba o pomoc i... nic. Spojrzałem przez okno. Przyglądając się pojedynczym przechodniom, zrozumiałem, że nie jestem już tylko zmęczony, tylko po prostu sam.

Ich już nie było

Posiedziałem chwilę dłużej na kanapie, popatrzyłem w martwy ekran, a potem powoli wszedłem w kontakty. Bartek, Marta, Adam i jeszcze jeden numer, który dodawałem kiedyś z entuzjazmem, z wiarą, że to „swoi ludzie”. Kliknąłem „usuń”. Przy pierwszym zawahałem się może na sekundę, przy kolejnym już nie. Łatwo poszło. Nie miałem siły się obrażać — po prostu ich już nie było.

Wylałem zimną herbatę do zlewu i zrobiłem nową, tylko dla siebie. Usiadłem znów, tym razem z kubkiem w dłoni. Radio grało cicho. Prezenter mówił coś o pogodzie na przyszły tydzień, ale ja słyszałem tylko szum. Dziwna sprawa, jak potrafi uciszyć człowieka brak jakiegokolwiek odzewu. Pierwszy raz jednak ta cisza, która zapanowała wokół, w ogóle mi nie przeszkadzała. Przestałem liczyć na wiadomości. Przestałem sprawdzać, czy ktoś może jednak... Nie. Nikt nie napisał.

Siedziałem przy stole, już nie z herbatą, tylko z pustym kubkiem. Palcem obrysowywałem jego brzeg i patrzyłem w okno, jakby tam miało się pojawić coś, co pomoże mi zrozumieć, czemu tak to wszystko wygląda. Wziąłem kartkę i długopis. Stare przyzwyczajenie — jak nie umiem sobie z czymś poradzić, to piszę. Na górze napisałem: „Ludzie, którzy zostali”.

Zatrzymałem się. Głupie, pomyślałem. Po co to w ogóle spisywać? Ale coś mnie pchnęło dalej. Dopisałem jedno imię. Potem drugie. I… koniec. Lista była krótka. Zaskakująco krótka. A jednocześnie prawdziwa. Zobaczyłem nazwiska tych, co dzwonili tylko, kiedy czegoś chcieli. Tych, co byli „kumplami”, ale tylko do momentu, kiedy trzeba było coś przynieść, podwieźć, naprawić, załatwić. Kiedy ja potrzebowałem, nagle mieli dzieci, byli zmęczeni, wyłączali telefony. Oparłem głowę na rękach.

— Może jestem naiwny — powiedziałem do siebie półgłosem. — A może po prostu nie chcę być już durniem.

Nie chodziło o wdzięczność ani nawet o rewanż. Chodziło o to, że kiedy ja milknę, nikt tego nie zauważa. Nikt się nie zastanawia, gdzie jestem. Przestaję działać jak pogotowie i nagle... nie istnieję. Spojrzałem jeszcze raz na kartkę. Dwie osoby — tylko tyle. Ale może tyle wystarczy. Wstałem, wyrzuciłem kartkę do kosza — nie z żalem, tylko z ulgą. Nie musiałem jej już więcej czytać.

Nie czułem przy nim ciężaru

Wyszedłem z domu, nie wiedząc dokąd. Nie chciałem siedzieć w mieszkaniu, które nagle stało się za ciche, choć jeszcze kilka dni temu ta cisza mnie męczyła. Teraz była inna — nie ciągnęła mnie w dół. Szło się dobrze, bez celu, ale lekko. Mijałem znajome miejsca, ale się nie zatrzymywałem. Po drodze był przystanek, na którym tyle razy stałem z Adamem, gdy jeździliśmy razem do pracy — teraz był tylko przystankiem. Pizzeria, w której Marta zawsze zamawiała to samo i potem nigdy nie zjadała do końca — teraz wyglądała jak każda inna knajpa.

Zatrzymałem się na światłach i wtedy zobaczyłem sąsiada z bloku obok. Tego, co zawsze mówi tylko „dzień dobry”, jakby nie miał ochoty dodawać nic więcej. Uśmiechnął się, a ja skinąłem głową.

— Ładna pogoda dzisiaj — powiedział. — W końcu trochę słońca.

— Tak, w końcu — odpowiedziałem.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. O pogodzie, o korkach, o jakimś remoncie, który miał się ciągnąć do końca miesiąca. Zwyczajnie, bez napięcia i przysług. Gdy odszedł, uświadomiłem sobie, że nie czułem przy nim ciężaru. Nie bałem się, że zaraz poprosi o pomoc. Nie kalkulowałem. I może właśnie o to chodzi. Może to jest klucz — relacje bez długów. Bez niepisanych umów, że jak raz pomogłem, to muszę zawsze. Bez czekania, aż ktoś się „odwdzięczy”.

Zatrzymałem się jeszcze raz, zanim wróciłem do domu. Przez chwilę patrzyłem na ludzi idących z zakupami, na dzieciaki z plecakami, na kobiety w szalikach i mężczyzn zapatrzonych w telefony. Nie znałem ich., ale czułem się wśród nich naprawdę dobrze.

Lepiej być samotnym

Wróciłem do domu tuż przed zmrokiem. Klucze obracały się w zamku trochę wolniej niż zwykle, jakbym potrzebował chwili, żeby zebrać się na wejście. Otworzyłem drzwi, zdjąłem kurtkę, zostawiłem buty byle jak przy ścianie. Nie miałem siły na kolację. Nawet nie byłem głodny. Usiadłem na kanapie, jak siadam zawsze. Tylko teraz bez lęku, że zaraz ktoś zadzwoni, że trzeba gdzieś jechać, że ktoś czegoś chce. Telefon leżał na stole i milczał. To dawało prawdziwą ulgę.

Poczułem ją dopiero teraz, kiedy nikt mnie nie potrzebował. Kiedy nikt niczego ode mnie nie chciał. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Może poznam nowych ludzi, a może zostanę sam. Nie miałem już ochoty się domyślać, kto zadzwoni, kto zniknie, a kto mnie zawiedzie. Nie chciałem już być jednak nigdy pogotowiem ratunkowym dla innych, bo miałem dość bycia tym, który zawsze wszystko musi. Bo chyba lepiej być samotnym niż z tymi, którzy tylko biorą.

Wiktor, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama