Reklama

Nigdy nie przypuszczałam, że to właśnie najbliżsi będą mnie najbardziej okłamywać. A może nie tyle kłamać, co milczeć, chować głowę w piasek, udawać, że nic nie wiedzą. Nie oczekiwałam od nich cudów, wystarczyłaby odrobina szczerości. Tymczasem przez lata patrzyli mi prosto w oczy, trzymali mnie za rękę w trudnych chwilach… i nie pisnęli słowa. O tym, że mój mąż spotyka się z inną, wiedzieli prawie wszyscy. Tylko nie ja. Bo ja byłam tą naiwną. Tą, którą trzeba oszczędzać. Tą, której prawda mogłaby zniszczyć świat.

Nie docierało to do mnie

– Kochanie, dzisiaj wrócę później, zebranie się przeciąga – powiedział mi przez telefon, jak gdyby nigdy nic.

Stałam wtedy w kuchni, obierając ziemniaki, i nie wiem czemu, ale miałam ochotę cisnąć nożem w ścianę. Coś w jego głosie mnie drażniło. Niby nic nowego – przecież od dawna te zebrania stawały się coraz częstsze. Niby miałam podejrzenia, ale wmawiałam sobie, że to tylko moja wyobraźnia. Że każdy facet czasem musi popracować dłużej. Albo wyjść na piwo z kolegami. Albo mieć chwilę dla siebie.

Wiedziałam, że coś jest nie tak. Coraz częściej chował telefon, zmieniał hasła do komputera. Przestał się interesować, jak minął mi dzień. Ale kiedy tylko zaczynałam temat, nagle robił się miły, przynosił kwiaty, gotował kolację. Jakby chciał mi zakleić usta troską.

– Znowu jesteś przewrażliwiona – mówił z tym swoim spokojem, który potrafił doprowadzić mnie do szału.

A ja... łapałam się tej wersji jak tonący brzytwy. Bo przecież mamy dzieci. Bo przecież tyle razem przeszliśmy. Bo przecież przysięgał, że mnie kocha. A jak się przysięga, to się nie zdradza. Prawda? Któregoś wieczoru, gdy nie wiedział, że stoję za drzwiami, usłyszałam, jak śmieje się do telefonu.

– Ty to jednak jesteś wariatka… Nie, ona niczego się nie domyśla.

Miała ochotę wejść tam i krzyczeć. Ale co zrobiłam? Wróciłam do kuchni. I doprawiłam zupę. Bo łatwiej było znieść kłamstwo, niż przyznać, że żyję z kimś, kto mnie zdradza.

Jedna z nas

Najgorsze w tym wszystkim było to, że ona nie była anonimowa. Nie była jakąś tam „kobietą z internetu”, którą mogłam sobie wyobrazić jako kimś obcym, dalekim, niedotykającym mojego świata. Ona była z mojego otoczenia. Z naszej paczki. Jedna z nas.

Poznałam ją kilka lat wcześniej. Przyszła z koleżanką na grilla u Marcina i jakoś tak została. Z czasem zapraszałam ją do nas na kolacje, wypady do kina, nawet na wspólne święta. Nasze dzieci się bawiły, my piłyśmy kawę, narzekałyśmy na mężów – typowe rozmowy. Śmiała się z moich żartów. Mówiła, że zazdrości nam tej stabilności, tej prawdziwej miłości. A ja wtedy naprawdę wierzyłam, że mam coś wyjątkowego.

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Kiedy ona zaczęła zakładać krótsze sukienki na nasze spotkania. Kiedy zaczęła śmiać się zbyt głośno z jego żartów. Kiedy jego wzrok zatrzymywał się na niej o sekundę za długo. Może już wtedy, gdy mówiła mi, że muszę bardziej o siebie dbać, że powinnam „trochę odżyć”. Jakby wiedziała coś, czego ja jeszcze nie widziałam.

Próbuję przypomnieć sobie moment, w którym to się stało – ta zdrada lojalności. Nie fizyczna zdrada, ale ta pierwsza, kiedy człowiek zaczyna coś ukrywać, zamiast powiedzieć: „Hej, twój mąż się mną interesuje. Co z tym zrobimy?” Ale nie. Ona nic nie powiedziała. Udawała przyjaciółkę. I z całą pewnością nie była jedyna, która wiedziała. Tyle że każda z nich milczała. Solidarnie. Jakby to była jakaś zmowa.

Gra pozorów

Z perspektywy czasu najbardziej mnie boli, że pozwolili mi dalej grać w to przedstawienie. Że ja – ta głupia, zakochana żona – byłam dla nich wszystkich formą rozrywki. Wszyscy wiedzieli, a ja wciąż nosiłam jego koszule do pralni i piekłam jego ulubiony sernik na sobotę. Dbałam, troszczyłam się, starałam. Grałam rolę idealnej żony, nie wiedząc, że jestem ostatnią, która nie zna scenariusza.

Bywały momenty, że patrzyłam na ich miny – koleżanek, sąsiadek, jego kumpli – i miałam wrażenie, że coś w tych spojrzeniach jest innego. Taki błysk współczucia pomieszanego z… litością? Albo ironią? Ale przecież to mogło być wszystko. Może ktoś miał zły dzień. Może źle się wyspał. Może mnie się tylko wydaje. Zawsze znajdywałam wymówkę.

– Wiesz, chyba nie wszystko jest tak, jak ci się wydaje – rzuciła raz jedna z koleżanek niby od niechcenia, gdy przy winie opowiadałam o naszym ostatnim weekendzie we dwoje.

– Co masz na myśli?

– Nic… Może po prostu nie warto tak idealizować. Wiesz, czasem ludzie po prostu… grają swoje role.

Wtedy się obraziłam. Uznałam, że zazdrości. Albo że próbuje coś zepsuć. Przecież mój mąż mnie kochał. Przecież planowaliśmy wakacje. Przecież kupiliśmy nowy stół do jadalni! Gdy teraz o tym myślę, widzę, że wszyscy pozwalali mi odgrywać tę rolę – jakby byłam jedyną, która nie zasługiwała na prawdę. Bo po co? I tak nie uwierzy. I tak nie zrozumie. Lepiej zostawić ją w jej małym, bezpiecznym teatrze.

Przypadkowe odkrycie

To miał być zwyczajny wieczór. Dzieci u mojej mamy, ja z laptopem na kanapie, on miał wyskoczyć z kolegą na mecz. Nie podejrzewałam niczego. Naprawdę – kompletnie nic. Po prostu – ciepła herbata, koc i odrobina ciszy. Telefon zadzwonił przypadkiem. Jego telefon. Zostawił go na szafce w przedpokoju. Zawsze miał go przy sobie, ale tego dnia… nie wiem, może się spieszył. Może to było przeznaczenie. Na wyświetlaczu pojawiło się imię: Kasia.

W pierwszej chwili zrobiło mi się głupio. Nie chciałam go czytać. Ale to serce przy imieniu... coś mnie tknęło. Otworzyłam. I już po pierwszym zdaniu wiedziałam, że nie chodzi o żadną koleżankę z pracy.

– Tęsknię za tobą. Wciąż czuję twój zapach na skórze – napisała.

Patrzyłam na ekran, jakby miał mnie za chwilę uderzyć w twarz. A potem przewinęłam historię rozmów. Były zdjęcia. Wiadomości. Plany. Śmiechy. I jedno: „Ona niczego się nie domyśla. Ma mnie za świętego”. Oparłam się o ścianę i siedziałam tam długo, w bezruchu. Nagle wszystko zaczęło się układać. Każde zebranie, każda zmiana hasła, każda wymówka. I twarz tej „koleżanki” – Kasi – z którą przecież piłam kawę, śmiałam się, dzieliłam życiem.

Tego wieczoru nie wybuchłam. Nie zrobiłam awantury. Czekałam, aż wróci. Spojrzał na mnie zdziwiony, że jeszcze nie śpię.

– Coś się stało? – zapytał.

– Nie – odparłam cicho. – Wszystko w porządku.

Bo właśnie wtedy zaczęłam grać ja.

Kto z kim trzyma

Najpierw myślałam, że to ona. Że to tylko Kasia zawiniła. Że to ona go uwiodła, zmanipulowała, rozbiła rodzinę. Że to ona powinna się wstydzić. Ale im dłużej patrzyłam na to wszystko z boku, tym wyraźniej widziałam – ona nie była sama. Zaczęłam składać te układanki. Komentarze znajomych, które wcześniej ignorowałam. Ukrywane spojrzenia, dziwne wymiany zdań, te niby przypadkowe zmiany tematów, kiedy wchodziłam do pokoju. Zrozumiałam, że wszyscy wiedzieli. Każda z „koleżanek”, z którymi jeździłam na weekendy, piłam prosecco i radziłam się w sprawach wychowania dzieci. Każda z nich wiedziała wcześniej niż ja.

I żaden z ich mężów nie pisnął słowa. Bo przecież chłopaki nie kablują. Nawet jeśli kolega rujnuje życie swojej żonie i dzieciom. Co ich to obchodzi?

– Wiesz, ja nie chciałam się wtrącać – powiedziała mi później jedna z nich. – Bałam się, że się obrazisz.

– Obraziłabym się? Że powiedziałabyś mi, że mój mąż mnie zdradza?

– No wiesz, różnie bywa… Nie chciałam rozwalać wam związku.

To mnie zmiotło.

– Nie ty rozwalałaś. On to zrobił. A ty tylko się przyglądałaś.

Bo taka właśnie jest lojalność. Lojalność wobec kłamcy. Wobec chłopaka z paczki. Wobec koleżanki, która nie chce dramy. Wobec wygody. Nie wobec mnie. Czułam się wtedy, jakbym mieszkała w oszklonym domu, w którym wszyscy widzieli, co się dzieje, ale nikt nie miał odwagi zapukać w szybę.

Lojalność w krzywym zwierciadle

Nie zrobiłam afery. Nie wyrzuciłam go z domu. Nie roztrzaskałam talerzy. Chociaż miałam na to ochotę. Powiedziałam mu, że wiem. Spokojnie. Bez łez. Bez krzyków. Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu, a potem wzruszył ramionami.

– I co teraz? – zapytał tylko.

– Teraz ja zdecyduję.

Odszedł kilka tygodni później. Do niej, oczywiście. Nawet nie próbował się tłumaczyć. Nie walczył. Nie pytał, czy może zostać. Bo nie musiał. Wiedział, że już nie chcę walczyć o kogoś, kto przestał być po mojej stronie dawno temu. A przyjaciółki? Próbowały się kontaktować. Tłumaczyć. Że to nie ich sprawa, że nie wiedziały na sto procent. Że nie chciały się wtrącać.

Niektóre zniknęły same. Inne odsunęłam ja. Bo zrozumiałam jedno: lojalność to nie jest milczenie. To nie jest odwracanie wzroku. Lojalność to czasem powiedzenie prawdy, nawet jeśli ona boli. Zostałam sama, z dziećmi i z tym wszystkim, co po nim zostało. Wolę być sama niż otoczona ludźmi, którzy mówią mi, że mnie kochają, a potem patrzą, jak tonę.

Mam swój własny scenariusz. I tym razem to ja go napiszę. Bez kłamstw. Bez milczenia. Bez udawania. Tylko z tymi, którzy naprawdę trzymają moją stronę.

Renata, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama