Reklama

Pierwsza noc po rozwodzie: pusto, cicho, wreszcie spokojnie. „Nawet za spokojnie” — myślałem, przewracając się z boku na bok. Przez moment czekałem, że zza ściany dobiegną wrzaski Agnieszki, że znowu nie wyniosłem śmieci albo że masło nie leży na tej półce, co trzeba. Ale nie — nie było żadnego „Jacek, do cholery!”, trzaskania szafkami czy tupania po panelach. Tylko ja i cisza. Dzięki temu naprawdę spałem jak kamień, bez budzenia się o trzeciej nad ranem, bez mimowolnego zaciskania szczęk i serca bijącego jak oszalałe. Rano natomiast obudziłem się… wyspany. Pierwszy raz od jakichś dziesięciu lat. I wcale nie przesadzam!

Śniadanie zrobiłem sobie w bokserkach, popijając kawę na środku kuchni. Nie usłyszałem zdegustowanego: „Naprawdę będziesz to jadł?” i nie poczułem pełnego pogardy spojrzenia posłanego za te parówki i chleb z keczupem. W tle grało radio. Nikt nie przełączył stacji, nikt nie wzdychał, że słucham takiej szmiry. I znowu pojawiła się ta myśl: „Czemu mi tak dobrze”?

Przecież miałem czuć pustkę, żal, rozgoryczenie, bo nam się nie udało. Był przecież rozwód, nastąpił rozpad rodziny i to miało napełniać mnie samymi negatywnymi odczuciami — przynajmniej według znajomych. Tymczasem ja czułem... ulgę. Cholerną, wręcz przerażającą ulgę. Wtedy też dotarło do mnie coś, czego nie chciałem przyznać przez całe małżeństwo: przez piętnaście lat żyłem w trybie przetrwania. I chyba dopiero teraz naprawdę zacząłem oddychać.

Właśnie przestałem się bać

— Ty wszystko masz gdzieś! — krzyczała Agnieszka, a ja stałem w progu salonu i po raz pierwszy od lat nie czułem potrzeby odpowiadać.

Na stole parowały resztki kolacji: jej ulubionego makaronu, którego i tak nie tknęła. Atmosfera była gęsta, w powietrzu unosił się zapach ostatniej wspólnej porażki. Ona łapała oddech jak bokser w piątej rundzie walki, ja patrzyłem spokojnie przez okno, choć już było ciemno.

— Ty się nigdy nie starałeś! Nigdy! Wszystko było na mojej głowie! — szlochała, ale jej słowa nie raniły mnie jak kiedyś. Były jak coś za szybą z grubego szkła, jak odległy hałas z ulicy.

Kiedyś coś bym powiedział, próbował się tłumaczyć, przepraszać, obiecywać. Teraz wreszcie miałem poczucie, że nie muszę już nic udowadniać.

— Masz rację — powiedziałem w końcu spokojnie. — Więc nic tu po mnie.

Widziałem, jak na moment milknie, zdezorientowana. Nie tego się spodziewała. Chyba liczyła na awanturę, na kolejny odcinek naszej małżeńskiej telenoweli, w którym każde słowo to kula armatnia, a każde milczenie okazuje się wyrokiem. Tym razem musiała przełknąć kolejne rozczarowanie.

Zabrałem torbę, którą spakowałem rano. W środku miałem kilka ubrań, szczoteczkę do zębów, dokumenty. Klucz położyłem na komodzie. Spojrzałem na nią ostatni raz, a ona stała jak wryta, z drgającą szczęką i nienawiścią w oczach.

Trzasnęły drzwi i zapadła cisza, której tak długo nie dane mi było doświadczyć. Wsiadłem do samochodu, a wtedy przeszedł mnie lekki dreszcz. To była ulga, bo uświadomiłem sobie, że chyba właśnie przestałem się bać.

Bałem się

— Wiesz, że przez ostatnie lata wyglądałeś jak żywy trup? — zapytała Marta, moja przyjaciółka jeszcze z czasów liceum, siorbiąc kawę przez zbyt małą dziurkę w plastikowej przykrywce. — Sorry, ale serio. Jakbyś wracał z wojny, a nie z roboty.

Siedzieliśmy na ławce w parku, obok placu zabaw, gdzie Antek bawił się jeszcze pięć lat temu. Teraz miał już siedemnaście lat i wolał ekran smartfonu od świata. Marta za to się nie zmieniła — dalej waliła prosto z mostu.

— Nie przesadzaj — mruknąłem, podciągając rękaw, jakbym miał tam coś do ukrycia.

— Jacek, daj spokój — rzuciła stanowczo. — Ona cię zżerała od środka, a ty to nazywałeś „normalnym małżeństwem”. Przecież to była tresura, nie związek.

Pobełtałem chwilę łyżeczką w kawie, chociaż nie było tam już nic do rozmieszania. Nie chciałem jej przyznać racji, choć wiedziałem, że ją ma. Ale czy byłem całkiem bez winy?

— Może po prostu nie umiałem się postawić. A może stałem się wygodny. Dawałem się prowadzić, bo tak było łatwiej — powiedziałem, bardziej do siebie niż do niej.

— Łatwiej? Dla kogo? — Spojrzała na mnie ostro. — Jacek, ty się kurczyłeś. Każdego dnia. Znikałeś mi w oczach. Myślisz, że Antek tego nie widział?

Zabolało mocniej, niż mogłam przypuszczać. Bo wiedziałem, że widział. I że w jakimś sensie nauczyłem go tym, że facet to ktoś, kto milczy, znika w sobie i zawsze mówi „spoko”. A ja nie byłem spoko. Bałem się i nie umiałem sobie z tym poradzić, tylko nikt tego nie zauważył, bo nawet nie próbowałem o tym mówić.

— Czyli uważasz, że pozwoliłem się zniszczyć? — szepnąłem.

— Nie — odpowiedziała Marta równie cicho. — Uważam, że teraz masz szansę się odbudować.

Spojrzałem na nią i na chwilę uwierzyłem, że może rzeczywiście coś się we mnie budzi.

Nie uciekłem

— Nie musisz tak mówić, mamo… — Głos Antka był przytłumiony, jakby miał się zaraz rozpłakać.

Stałem za drzwiami kuchni w ich mieszkaniu. Nie planowałem podsłuchiwać — chciałem tylko oddać pozostałe klucze, ale wtedy usłyszałem, że mówią o mnie.

— Przecież widziałeś, jaki był. Zimny. Obcy — mówiła szorstko Agnieszka. — On już dawno przestał być z nami, Antek.

Zacisnąłem dłonie w pięści. Jeszcze kilka miesięcy temu takie słowa by mnie zmiażdżyły, a dziś? Dziś poczułem, że nie pozwolę jej tak mówić do naszego syna.

— Ale on się starał… czasem. Chyba. — Antek mówił cicho, niepewnie.

— Starał się? — prychnęła. — Gdyby mu zależało, to by o nas walczył. A on? Spakował się i uciekł. Zostawił nas.

Pchnąłem zdecydowanie drzwi, a wtedy oboje podskoczyli. Antek siedział przy stole, z rękami na kolanach. Agnieszka stała, jak zawsze gotowa do ataku.

— Nie uciekłem. – Mój głos był spokojny, ale twardy. — I odszedłem od ciebie, nie od niego.

Antek spojrzał na mnie, nie bardzo chyba wiedząc, po której stronie powinien stanąć.

— Nigdy nie nastawiałam go przeciwko tobie, Jacek. — Agnieszka skrzyżowała ręce na piersi. — Po prostu mówiłam prawdę.

— Tylko własną. — Zrobiłem krok do przodu. — Nigdy mu nie powiedziałaś, jak wyglądało nasze małżeństwo. Jak mnie tłamsiłaś, wycierałaś mną sobie buty, a potem pytałaś, czemu się nie uśmiecham.

Zadrżała jej powieka. Nie była gotowa na to, że powiem to przy nim.

— Antek, chciałem ci to powiedzieć, gdy będziemy sami, ale... nie jestem idealny — zacząłem powoli. — Wiem, że popełniłem sporo błędów, ale nigdy cię nie zostawiłem. Masz klucze do mojego mieszkania. Masz też mnie, jeśli tylko chcesz.

Stał w miejscu — nie podszedł, ale też nie uciekł.

— Możemy pogadać... kiedyś? — zapytał cicho.

Kiwnąłem głową. Agnieszka milczała, a ja prędko wyszedłem, czując, że pierwszy raz od dawna mówię prawdę.

Nie odzyskam go od razu

– Czemu nie walczyłeś o mamę? — Głos Antka wybrzmiał nagle, bez uprzedzenia.

Siedzieliśmy na ławce przy naszym starym bloku. Właśnie zjedliśmy po lodzie. Niby zwykłe popołudnie, a jednak... to pytanie zwaliło mnie z nóg.

— Bo walczyłem o siebie — odpowiedziałem po chwili, najuczciwiej jak umiałem. — I nie miałem siły, żeby walczyć w dwóch wojnach jednocześnie.

Odwrócił spojrzenie, udając, że obserwuje mrówki spacerujące po chodniku.

— Mama mówi, że jesteś egoistą — rzucił.

— Możliwe — stwierdziłem spokojnie, bez gniewu. — Ale przez piętnaście lat robiłem wszystko, żeby nim nie być, aż w końcu zniknąłem sam dla siebie. Nie wiedziałem już, co lubię, kim jestem. Bałem się nawet własnych myśli.

Cisza między nami stała się ciężka, ale nie taka, jak dawniej. Nie taka jak w kuchni podczas cichych dni z Agnieszką.

— A ja? — zapytał cicho. — Też byłeś sobą, kiedy mnie zostawiałeś?

Zabolało, bardziej niż powinno. Ale nie uciekłem.

— Nie zostawiłem cię, Antku — powiedziałem. — I nigdy nie przestanę być twoim ojcem. Po prostu nie mogłem dłużej być mężem twojej mamy. To nie to samo.

Wzruszył ramionami, jakby chciał zbyć moje słowa, ale oczy mu się szkliły.

— Chciałbym... żebyśmy czasem pogadali — przyznał. — Tak po prostu. O czymkolwiek. Nie zawsze o rozwodzie i kłótniach.

— To pogadajmy — zgodziłem się. — Chcesz o piłce? O muzyce? O tym, jak fatalnie wyglądam w dresach?

Wreszcie się uśmiechnął. Mały, nieśmiały gest, ale przynajmniej prawdziwy. Pewnie nie odzyskam go od razu. Może nie zdołam wszystkiego naprawić, ale dzisiaj, tu i teraz — nie kłamię. I to już coś.

Nie wahałem się zaryzykować

— Wyglądasz jak człowiek, który wreszcie oddycha — powiedziała Marta, nalewając mi herbaty do wielkiego kubka z napisem „Zrób se przerwę”.

Było już ciemno. Siedzieliśmy na moim balkonie, owinięci w koce jak emeryci. Po raz pierwszy od dawna nie miałem wrażenia, że coś powinienem. Po prostu siedziałem z kimś, kto nie wymagał ode mnie niczego poza tym, żebym był.

— Bo w końcu śpię, Marta. Po prostu śpię — odpowiedziałem w żartach, ale jednocześnie bardzo szczerze.

— Spałeś przez lata, choć w zupełnie innym sensie — mruknęła. — Szedłeś przez życie z zamkniętymi oczami, ale z czujnym sercem. To wykańcza.

Parujący kubek parzył mnie w palce, ale nie chciałem go puszczać. Ciepło było mi potrzebne — jak coś, co daje znać, że jeszcze żyjesz.

— Myślisz, że to możliwe? — spytałem niepewnie. — Żeby zacząć jeszcze raz? Tak... po czterdziestce?

— A dlaczego nie? – Wzruszyła ramionami. — Może po raz pierwszy zaczynasz właśnie wtedy, kiedy nic już nie musisz nikomu udowadniać. Nawet sobie.

Spojrzałem na nią. Miała zmarszczki w kącikach oczu, ale inne niż Agnieszka. Te jej zrobiły się od śmiechu. I właśnie teraz, przy tej herbacie, w trakcie rozmowy poczułem, że może nie jestem sam.

Marta pochyliła się i pocałowała mnie w policzek. Delikatnie, bez presji, jakby mówiła: „Jestem. I nigdzie się nie wybieram”.

Nie wiedziałem, co z tego będzie. Ale po raz pierwszy nie bałem się tego sprawdzić.

Jacek, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama