„Wszyscy darli koty o testament dziadka. Swoją decyzją solidnie utarł całej rodzinie nosa”
„Dziadek patrzył na nich jak na obcych ludzi. Nie przerywał. Ja siedziałem w milczeniu, ściskając serwetkę tak mocno, że prawie ją rozerwałem. Czułem, jak coś we mnie pęka. Rodzina, którą znałem, właśnie rozpadała się na moich oczach. Próbowałem coś powiedzieć, wstać, załagodzić sytuację, ale nikt mnie nie słuchał”.

Co roku na Wielkanoc zbieraliśmy się u dziadka Edwarda. Jego dom z czerwonej cegły, położony na skraju wsi, był naszym rodzinnym centrum. Jako dziecko nie rozumiałem napięcia, które unosiło się w powietrzu między moim ojcem, ciotką Gosią i wujem Adamem. Dziadek jednak potrafił wszystkich uspokoić – zawsze spokojny, z nieodłącznym kubkiem herbaty i uśmiechem pełnym ciepła. Miał słabość do zwierząt, szczególnie do swojej kotki Basi.
Dla mnie był wzorem. Teraz, mając dwadzieścia osiem lat, wciąż patrzyłem na niego z tym samym szacunkiem – choć przeczuwałem, że te święta będą inne niż wszystkie.
Wielkanocne śniadanie zaczęło się jak zwykle
Od święconki, jajek przekrojonych na ćwiartki i składania sobie życzeń, których nikt nie wypowiadał zbyt szczerze. Siedzieliśmy w jadalni, przy długim, ciężkim stole, który dziadek sam zrobił jeszcze za młodu. Pachniało żurkiem, chrzanem i świeżo wypieczoną babką drożdżową. Mama stawiała kolejne półmiski, próbując za wszelką cenę utrzymać pozory rodzinnej harmonii, a dziadek w milczeniu patrzył na każdego z nas.
Byliśmy wszyscy – rodzice, Gosia z wiecznie niezadowolonym mężem Zbyszkiem, Adam z nową partnerką, której imienia wciąż nie mogłem zapamiętać, oraz ja – w sumie bardziej w roli obserwatora. Rozmowy toczyły się na siłę, o pogodzie, o korkach w drodze, o niczym. Dziadek siedział na swoim miejscu przy oknie, z dłońmi splecionymi na stole. W pewnym momencie odchrząknął i podniósł głos.
– Chciałbym dziś porozmawiać o czymś ważnym. O testamencie.
W jednej chwili wszystko ucichło. Słychać było tylko tykanie zegara ściennego. Wszyscy spojrzeli na niego, jakby nie dosłyszeli.
– Testament? Teraz? – spytała Gosia, unosząc brwi.
– To nie lepiej po świętach? – rzucił Adam z pełnymi ustami.
– To znaczy… kto co dostaje? – dodał Zbyszek, zanim zdążył się ugryźć w język.
Siedziałem w tym milczeniu, obserwując twarze rodziny. Mimo pozorów wszyscy czekali na ten moment. Napięcie narastało z każdą sekundą. Dziadek wyglądał na zmęczonego. Jakby wiedział, że ta rozmowa nie skończy się dobrze.
– To ja się dziadkiem opiekowałam przez ostatnie lata! Ten dom powinien być mój! – wybuchła Gosia, zanim dziadek zdążył powiedzieć cokolwiek więcej.
– Ty? A kto płacił rachunki, co? Przestań udawać męczennicę! – Janek odsunął krzesło, zrywając się od stołu.
– Świetnie. Podzielmy wszystko na trzy, bez łaski – wtrącił Adam, z obojętną miną, jakby mówił o podziale jabłek, nie domu ojca.
Rozmowa przerodziła się w festiwal wyrzutów. Oskarżenia z przeszłości wypływały jak trucizna. Każdy miał swoją wersję historii i każdy był przekonany, że to jemu się coś należy. Zbyszek, jak zwykle, próbował wzmacniać stanowisko Gosi, ale robił to tak niezręcznie, że tylko dolewał oliwy do ognia. Partnerka Adama wpatrywała się w podłogę, najwyraźniej żałując, że dała się w ogóle przywieźć na te święta.
– Jakby nie ja, to byście nawet nie wiedzieli, że ojciec miał ostatnio problemy z kręgosłupem! – krzyknęła Gosia.
– Jakby nie ja, to by tego domu w ogóle nie było, bo to ja z ojcem go budowałem! – odparował ojciec, czerwony na twarzy.
Dziadek patrzył na nich jak na obcych ludzi. Nie przerywał. Ja siedziałem w milczeniu, ściskając serwetkę tak mocno, że prawie ją rozerwałem. Czułem, jak coś we mnie pęka. Rodzina, którą znałem, właśnie rozpadała się na moich oczach.
Próbowałem coś powiedzieć, wstać, załagodzić sytuację, ale nikt mnie nie słuchał.
Byli zbyt zajęci sobą i swoim żalem
Święta zmieniły się w pole bitwy.
– Dość! – głos dziadka rozciął powietrze jak nóż.
Uderzył pięścią w stół tak mocno, że kieliszki zadrżały, a ja niemal podskoczyłem. Wszyscy zamilkli. Nawet Adam zamarł w połowie zdania, a Gosia opuściła rękę, którą wcześniej wymachiwała w kierunku ojca. Dziadek wstał. Po raz pierwszy od dawna widziałem w jego oczach gniew.
– Nikt z was nic nie dostanie – powiedział spokojnie, choć w jego głosie była stal. – Wszystko przepisałem schronisku.
Zapadła cisza. Głęboka, obezwładniająca. Słychać było tylko oddechy – ciężkie, nierówne, niedowierzające.
– Co ty gadasz…? – Adam był pierwszy, który się odezwał. Jego głos drżał, choć próbował brzmieć pewnie.
– To jakiś żart? – spytała Gosia, jakby wciąż miała nadzieję, że to tylko dziwaczna forma dowcipu.
– Nie żartuję – odparł dziadek. – Wszystko. Dom, działka, oszczędności. Wszystko idzie na schronisko dla zwierząt. Tam przynajmniej nie ma fałszu, zawiści i pazerności.
Poczułem, jak robi mi się gorąco. Nie wiedziałem, co czuję. Z jednej strony – ulga. Że nikt z nich nie dostanie tej „nagrody”. Z drugiej – poczucie, że coś się definitywnie skończyło. Dziadek patrzył w nasze oczy po kolei, z zawiedzionym spokojem, jakby chciał się upewnić, że dobrze zapamiętamy ten moment.
Nie odezwałem się. Nie mogłem
Czułem, że jestem świadkiem czegoś, czego nie da się już cofnąć. Rodzina, która jeszcze godzinę temu zasiadła do wspólnego śniadania, właśnie się rozpadła.
– Zwariowałeś? Poświęciliśmy ci życie! – krzyknął Janek, a jego głos przeszedł w chropowaty szept, jakby nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.
– Nie chcę, by to, co zostawię, was poróżniło. A już i tak się stało – odpowiedział dziadek z wyczerpaniem w głosie, siadając z powrotem. Jego ramiona opadły, jakby właśnie oddał ostatni kawałek energii.
Gosia rzuciła się na krzesło, obejmując głowę dłońmi. Zbyszek coś mamrotał pod nosem o bezprawiu, o sądzie. Adam chodził w kółko jak lew w klatce. A ja… ja czułem się jak widz teatralnego spektaklu, który zna zakończenie, ale i tak nie może uwierzyć, że naprawdę nadeszło.
– Ale… naprawdę wszystko? – spytałem cicho, bardziej do siebie niż do dziadka.
Dziadek spojrzał na mnie uważnie. Jego oczy były spokojne, może trochę smutne, ale nie było w nich wahania.
– Tak, Kuba. Wszystko.
Wtedy zrozumiałem, że on nie podjął tej decyzji w złości. On się przygotowywał. Obserwował nas od miesięcy, a może i lat. Słuchał, analizował, czuł. I doszedł do wniosku, że nie chce, by jego dorobek życia stał się źródłem podziałów.
– Ty jeden nigdy niczego nie chciałeś, synku – dodał jeszcze. – I może dlatego to właśnie z tobą rozmawiam spokojnie.
Siedzieliśmy tak chwilę w ciszy, podczas gdy za ścianą słychać było krzyki i trzaskanie drzwiami. Rodzina waliła się na moich oczach, a ja nie wiedziałem, czy da się ją jeszcze poskładać.
Kilka dni po świętach wsiadłem w samochód i pojechałem do schroniska, o którym mówił dziadek. Leżało na obrzeżach miasta, otoczone polem i niewielkim zagajnikiem. Kiedy wysiadłem, powitał mnie zapach mokrej ziemi i szczekanie psów. Serce biło mi szybciej, choć nie wiedziałem dlaczego.
Może bałem się tego, co usłyszę
W recepcji powitała mnie młoda kobieta w zielonym fartuchu. Przedstawiłem się, a ona od razu się uśmiechnęła.
– Tak, pan Edward. Już dawno złożył dokumenty. Bardzo kocha zwierzęta. Często do nas zagląda. Przynosi karmę, czasem zabiera psa na spacer. Zawsze jest taki… cichy, ale obecny. Wie pan, że to on zaprojektował dla nas nową część budynku?
Szliśmy alejką między wybiegami, gdy pokazała mi dużą tablicę z napisem: „Pawilon im. Edwarda R.” Pod spodem ktoś zawiesił zdjęcie dziadka z kotką Basią na kolanach. Spojrzałem na nie i poczułem coś, czego nie umiałem nazwać – spokój pomieszany z żalem.
– Nie wiedziałem, że aż tak – powiedziałem tylko.
Pracownica kiwnęła głową.
– Większość ludzi nie wie. Ale on nie potrzebował uznania. Po prostu robił swoje.
Wracając, zatrzymałem się przy ogrodzeniu. Pies podbiegł, pomachał ogonem. Pogłaskałem go, uśmiechając się lekko. Może dziadek naprawdę wiedział, co robi. Może lepiej, że nie dał nam nic prócz lekcji, której długo nie zapomnimy.
Wiedziałem jedno – coś się skończyło, ale może coś innego dopiero zaczynało.
Wróciłem do domu późnym popołudniem
Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając złote smugi na pustą ulicę. W środku panowała cisza, której nie zagłuszał nawet szum telewizora. Mama siedziała w kuchni z herbatą, wpatrzona w okno. Ojciec nie odzywał się od rana. Atmosfera w domu była ciężka – jakby coś wisiało w powietrzu i nie chciało opaść.
Od Wielkanocy minęły zaledwie trzy dni, a wszystko wyglądało inaczej. Rodzina nie rozmawiała ze sobą. Adam wyjechał, Gosia podobno coś szykowała z prawnikiem. Ja jednak nie czułem złości. Czułem coś innego – potrzebę, by zatrzymać w sobie to, co w tej historii było najważniejsze.
Wieczorem wyciągnąłem z szuflady stary album. Zdjęcia z dzieciństwa, choinki, grille w ogrodzie. I dziadek – zawsze obecny, zawsze gdzieś z boku, ale uważny. Pamiętałem, jak pokazywał mi, jak sadzić pomidory, jak uczył mnie strugać w drewnie. Przez chwilę znów byłem małym chłopcem, który ufał, że dorośli wiedzą, co robią.
Usiadłem przy biurku i wziąłem kartkę. Nie, żeby go przekonać. Nie, żeby coś zmienić. Po prostu chciałem mu podziękować. Za to, że był. Za to, że zrobił coś, co miało sens.
– Dziadku – napisałem – może nie rozumiem jeszcze wszystkiego, ale chyba wiem, dlaczego tak zrobiłeś. I nie mam ci tego za złe.
Odłożyłem list do szuflady. Może kiedyś przeczytam go komuś innemu. Może zaniosę dziadkowi. A może zostanie tam na zawsze. Jedno było pewne – dziadek zostawi po sobie coś więcej niż majątek. Zostawi prawdę. I może dopiero teraz zaczynałem ją rozumieć.
Kuba, 35 lat
Czytaj także:
- „Co roku w Wielkanoc rodzina pyta, kiedy w moim brzuchu będzie nasionko. Mam ochotę opluć ich żurkiem”
- „Siostra miała zająć się naszą babcią. A ona wydoiła ją z kasy i wcisnęła do domu opieki”
- „Młoda kochanka była miłą odskocznią od rodziny. Teraz pluję w sobie brodę, że wszystko tak zniszczyłem”

