Reklama

Od połowy listopada czułam, jak ciśnienie w głowie rośnie z każdym dniem. Zbliżały się święta, a ja, jak co roku, brałam na siebie wszystko: od prezentów, przez porządki, po gotowanie. Nikt mi nie kazał. Sama wiedziałam, że „trzeba”. Chciałam, żeby było idealnie, jak w reklamach i wspomnieniach z dzieciństwa. Tylko że wtedy byłam dzieckiem, a teraz dźwigam cały ten spektakl na swoich barkach. Z każdym kolejnym dniem czułam, że coś we mnie nawala — najpierw kręgosłup, potem ręce, a na końcu wzrok. I nikt tego nie widział. A może nie chciał widzieć.

Byłam jak trybik w maszynie

Zerknęłam w kalendarz zawieszony na lodówce i poczułam ścisk w żołądku. Każde pole zapisane drobnym maczkiem: zadania, spotkania, zakupy, wizyty u lekarza, zebrania w szkole. A to dopiero początek grudnia. Nie było dnia bez obowiązku, a czas na oddech? Nie przewidziano. Wstawałam codziennie o szóstej. Robiłam śniadania, szykowałam dzieci, jechałam do pracy, a po niej... zaczynał się drugi etat. Odbiór z zajęć dodatkowych, wizyta w pralni, przystanek w markecie.

Wieczorem przygotowanie listy prezentów, porównywanie cen, szukanie promocji. W międzyczasie pranie, kolacja, zamiatanie okruszków z podłogi. Kiedy wszyscy już spali, siadałam z kubkiem zimnej herbaty i laptopem na kolanach. Zamiast filmu odpalałam zamówienia online i planowałam świątecznego menu.

— Mamo, a będzie w tym roku ten piernik z powidłami? — zapytał syn, jednocześnie rozlewając kakao na czysty obrus.

— Będzie, kochanie, tylko zjedz spokojnie — odpowiedziałam, choć miałam ochotę wykrzyczeć, że może w tym roku nie będzie nic.

Mój mąż z kolei uznał, że skoro święta są dla mnie takie ważne, to nie będzie się wtrącał, żeby mi nie przeszkadzać. Śmieszne, że tyle rzeczy robiłam niby dla innych, a nikt nie zapytał, czy ja też czegoś potrzebuję. Byłam jak trybik w maszynie, która nie mogła się zatrzymać. Nie teraz, nie w grudniu.

Czułam się jak cień człowieka

Wiedziałam, że sobota będzie piekłem. Zrobiłam listę zakupów, długą na trzy strony, i ruszyłam w miasto. Najpierw market: ludzie pchający wózki z takim zaangażowaniem, jakby się kończył świat. Stali w kolejkach z rozbieganym wzrokiem, dzieci płakały, ktoś się kłócił o ostatniego karpia.

— Proszę się nie wciskać, wszyscy tu czekamy! — syknęła kobieta za mną, kiedy próbowałam tylko sięgnąć po mandarynki.

Uśmiechnęłam się przepraszająco, ale w środku czułam, jak moje nerwy rozciągają się do granic. Tłum, hałas, muzyka świąteczna lecąca z głośników była jak tortura. Plecak ciążył, ręce bolały od siatek. A to był dopiero pierwszy sklep. Potem targ. Zamarznięte dłonie, błoto pośniegowe, przepychający się ludzie. Ściśnięta między stoiskiem z mięsem a babcią sprzedającą suszone grzyby, próbowałam dodzwonić się do męża.

— Możesz przyjechać i mi pomóc? Nie dam rady z tym wszystkim sama — zapytałam, starając się mówić spokojnie.

— Teraz? Ale ja się właśnie zabrałem za porządki w garażu... Przecież masz samochód.

Odłożyłam telefon i niemal się popłakałam. Wzięłam głęboki oddech, poprawiłam czapkę i poszłam dalej, choć kręgosłup już zaczął się odzywać. Przy kasie w warzywniaku ledwo stałam na nogach. Zanim dotarłam do samochodu, byłam tak zmęczona, że przez chwilę zapomniałam, gdzie go zaparkowałam. Przez szybę widziałam swoje odbicie: sińce pod oczami, zmarszczki, których wcześniej nie zauważałam. Czułam się jak cień człowieka.

Nie miałam siły się ruszyć

Kiedy tylko zamknęłam drzwi lodówki, przypomniałam sobie, że nie kupiłam rodzynek. Bez nich kutia nie będzie taka, jak trzeba. Spojrzałam na zegarek — była prawie dwudziesta. Zrezygnowałam. Trudno, najwyżej będzie inaczej. Inaczej jak wszystko ostatnio. Zaczęłam gotować trzy dni przed Wigilią. Na blacie układałam kolejne miski, garnki, wałki, blachy do pieczenia. Kuchnia wyglądała jak pobojowisko. W tle grały kolędy, dzieci raz po raz wbiegały z pytaniami, mąż siedział w salonie i udawał, że czyta gazetę.

— Kochanie, a może byś coś pomieszał? Albo obrał? — rzuciłam z nadzieją.

— A co ty tak się nakręcasz? Przecież i tak nie zdążysz wszystkiego zrobić. Może kup gotowe — odpowiedział, nawet nie podnosząc wzroku.

Zacisnęłam zęby i wróciłam do gotowania. Ugotowałam bigos, upiekłam sernik, ulepiłam setkę pierogów, choć ręce miałam już jak z waty. Każdy mięsień palił. Stałam przy kuchence zgarbiona, a z każdą godziną ból w kręgosłupie rósł. Oczy mi łzawiły, piekły od cebuli i zmęczenia.

Najgorsze było to, że nikt tego nawet nie zauważył. Dzieci zajęte ekranami, mąż co jakiś czas zerkał i mówił, że „ładnie pachnie”. Jakbym była robotem, który ma działać bez słowa skargi. Około północy padłam na kanapę. Nie miałam siły się ruszyć. Patrzyłam w sufit i zastanawiałam się, czy warto było się tak poświęcać dla jednego dnia. Świąt, które dla mnie przypominały bardziej obóz przetrwania niż czas radości.

Nikt nie zareagował

Wigilia miała być kulminacją moich wysiłków. Stół nakryty białym obrusem, dwanaście potraw, pachnący barszcz, złote bombki na choince. Wszystko dopięte na ostatni guzik. A jednak coś wisiało w powietrzu — napięcie, które znałam aż za dobrze. Goście zaczęli przychodzić przed osiemnastą. Teściowa skomentowała, że pierogi są „trochę za suche”, a siostra mojego męża rzuciła, że „na pewno się narobiłam, ale szkoda, że nie ma ryby po grecku”. Uśmiechałam się, jakby mnie to nie dotykało, ale w środku czułam, że zaraz wybuchnę.

— Może ktoś pomoże mi z podaniem kompotu? — rzuciłam z kuchni.

— Ja się już rozsiadłam, ale dzieci chętnie! — odpowiedziała bratowa, popijając kompot.

Dzieci oczywiście nie przyszły. Wyszłam z dzbankiem sama i udawałam, że wszystko jest w porządku. Przy stole atmosfera była sztucznie grzeczna, wszyscy składali sobie życzenia, ale bez większego zaangażowania. Gdy mąż nalał sobie drugą kolejkę, nie wytrzymałam.

— Może byś chociaż dzisiaj pomógł mi z czymś, zamiast tylko siedzieć? — powiedziałam półgłosem, ale wystarczająco głośno, by rodzina usłyszała.

— Zaczyna się… Przecież wszystko jest zrobione. Po co ci pomoc? Chciałaś mieć idealne święta, to masz — odburknął.

Zrobiło się cicho. Nikt nie zareagował. Nawet nie spojrzeli na mnie. Siedziałam na swoim krześle, z łzami napływającymi do oczu, i żułam zimnego śledzia. Marzyłam tylko o tym, żeby uciec. Albo chociaż się położyć i nie musieć już niczego dźwigać.

Położyłam się do łóżka

Pierwszego dnia świąt wstałam, choć właściwie powinnam była zostać w łóżku. Kręgosłup bolał mnie tak, że ledwo się wyprostowałam. Ręce miałam jak z ołowiu: ciężkie, pozbawione siły. W lustrze spojrzałam na siebie i aż się cofnęłam. Sińce pod oczami, twarz szara jak popiół, spojrzenie puste. W kuchni czekał bałagan po kolacji. Nikt niczego nie sprzątnął. Zmywarka pełna, zlew po brzegi. Pomyślałam, że zrobię to po śniadaniu, tylko chwilkę odpocznę. Usiadłam na kanapie z zamiarem wypicia herbaty. Wzięłam łyk i… nie byłam w stanie podnieść się z powrotem.

— Mamo, jesteś?! — zawołała córka z góry.

— Tak… jestem — odpowiedziałam, choć głos ledwie się ze mnie wydobył.

Mąż wszedł do salonu i spojrzał na mnie.

— Co się dzieje? Źle się czujesz?

— Nie czuję rąk. I plecy… chyba muszę się położyć.

— Może wezwę karetkę?

— Nie. Potrzebuję tylko odpoczynku. Ale teraz. Już.

Położyłam się do łóżka i pierwszy raz od wielu dni nic nie musiałam. Nie gotowałam, nie planowałam, nie zmywałam. Tylko leżałam, patrząc w sufit i czułam, jak z każdą minutą moje ciało zaczyna domagać się o swoje. Przypomniałam sobie, że jestem człowiekiem, nie maszyną. I że nikt mnie nie zatrzyma, jeśli sama tego nie zrobię.

Coś się we mnie zmieniło

Leżąc w łóżku, z bólem promieniującym od karku aż po kostki, myślałam tylko o jednym — tak dalej być nie może. Przespałam prawie cały dzień. Dzieci same zrobiły sobie kanapki, mąż nawet raz odkurzył. Świat się nie zawalił. Święta się odbyły, mimo że nie dokończyłam sprzątać, nie podałam sernika i nie poprawiłam kokardek na choince. I wbrew moim wcześniejszym lękom, nikt nie umarł z tego powodu.

Kiedy drugiego dnia świąt zeszłam do kuchni, wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni. Bez fartucha, bez pośpiechu, z kubkiem herbaty w dłoni. Usiadłam przy stole i po raz pierwszy od dawna powiedziałam:

— W przyszłym roku robimy wszystko razem albo wcale.

Nie było protestów. Nawet dzieci przytaknęły. Może widziały, że mama już nie daje rady. A może po prostu dotarło do nich, że ja też mam swoje granice. Święta minęły. Sprzątanie zostawiłam na później. Poszłam na spacer sama, bez celu, tylko po to, by poczuć powietrze na twarzy. Wiedziałam, że ten grudzień mnie złamał, ale nie do końca. Coś się we mnie zmieniło. I jeśli chcę przeżyć kolejne święta, muszę zacząć żyć też poza nimi.

Renata, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama