Reklama

Zawsze wiedziałam, że będę dobrą matką. Nie idealną – takiej nie ma – ale czułą, cierpliwą, kochającą, troskliwą. Cieszyłam się na dziecko z całą dojrzałością dorosłej kobiety. Planowałam, jak urządzę pokoik, które książeczki będę mu czytać, w co go ubiorę. Nawet nie bałam się porodu – w końcu miliony kobiet przez to przeszło. Dam radę.

Byłam zawiedziona

Janek krzyczał od pierwszego dnia. Nie płakał, ale krzyczał. Nic go nie uspokajało, nic nie pomagało. W ramionach się wyrywał, w wózku wierzgał. Na spacerach ludzie oglądali się z niechęcią.

To był trzeci dzień po tym, jak nie spałam w ogóle. Patrzyłam wtedy na swoje ręce, jak drżą na rączce wózka, i myślałam: „Boże, przecież ja się starałam. Naprawdę chciałam być mamą”. Bywały chwile, że patrzyłam na Janka i nie czułam nic, ani miłości, ani złości, tylko pustkę, jakbym już nie była sobą, tylko funkcją. Automat do przewijania, karmienia, usypiania. Automat do znoszenia krzyku.

Znajomi się odsunęli. Mówili, że mają dużo pracy, że może później, jak mały trochę podrośnie, to się spotkamy. Ale później nigdy nie nadchodziło.

Siedziałam na kanapie z tym rozwrzeszczanym pakunkiem i próbowałam przypomnieć sobie, kim byłam wcześniej. Jak pachniały moje perfumy, jak smakowała kawa, kiedy nie była zimna, jak to było rozmawiać z kimś, kto mnie rozumie.

Czasem, kiedy Janek zasypiał, siadałam w łazience na zamkniętej klapie od toalety i płakałam. A potem myłam twarz zimną wodą i wracałam do niego. Bo przecież jestem jego mamą, przecież go kocham. Muszę kochać.

Przez pierwsze dni czułam się jak aktorka w roli, na którą się przygotowywałam od miesięcy. Karmiłam go, przewijałam, śpiewałam kołysanki, czytałam książeczki. Wierzyłam, że dzieci wyczuwają nastrój matki, więc starałam się być pogodna, łagodna, obecna. W dzień go nosiłam, w nocy kołysałam. Mąż wracał późno z pracy, zmęczony.

Z każdym tygodniem Janek był coraz bardziej niespokojny. Zaczynał płakać przed snem, potem także po karmieniu, potem po kąpieli. W końcu płakał prawie cały dzień. Nie mogłam go odłożyć nawet na chwilę. Kiedy znikałam mu z pola widzenia, zaczynał krzyczeć tak, jakby coś go bolało. Lekarze powtarzali, że dzieci mają różne temperamenty. Słuchałam tego i próbowałam nie zwariować.

Miałam dosyć

Kiedyś wyszłam na spacer. Miał wtedy dwa miesiące. Po dziesięciu minutach zaczął płakać w wózku tak głośno, że ludzie odwracali głowy. Mężczyzna na przystanku spojrzał na mnie jak na wariatkę. Wróciłam do domu szybkim krokiem, cała spocona, z palcami zaciśniętymi na rączce wózka. Potem nie wychodziłam przez tydzień.

Nie miałam czasu na sen, jedzenie, rozmowę. Wszystko kręciło się wokół jego płaczu. Prawie nie mówiłam. Kiedy próbowałam zadzwonić do mamy, Janek się budził. Gdy chciałam odpisać na wiadomość, musiałam odłożyć telefon, bo płakał. Znajomi powoli przestawali się odzywać. Jedna z koleżanek zapytała wprost, czy z moim dzieckiem coś jest nie tak, bo ich dzieci podobno spały, jadły i gaworzyły. Powiedziałam, że Janek też, tylko że akurat ma gorszy okres. Ale to nie był okres. To była codzienność.

Zaczęłam mieć sny, w których byłam sama. W tych snach piłam gorącą kawę, siedząc w jakiejś kawiarni, słuchałam rozmów innych ludzi i nikt mnie nie dotykał, nie wołał, nie potrzebował. Budziłam się nagle, bo Janek właśnie znowu płakał. Szybko wracałam do rzeczywistości.

Z zazdrością patrzyłam na inne kobiety na placach zabaw. Ich dzieci bawiły się w piaskownicy, one rozmawiały, śmiały się, piły kawę. Czasem próbowałam z nimi porozmawiać, ale Janek szybko się denerwował, wpadał w histerię. Musiałam go zabierać. Po kilku takich próbach przestałam próbować. Zamykałam się z nim w domu i odliczałam godziny do wieczora.

Nie chciałam już robić mu zdjęć, nie wysyłałam nic rodzinie. Nie miałam ochoty opowiadać, jak nam idzie, bo nie szło. Wszystko działo się obok mnie, jakby dotyczyło kogoś innego. Nawet gdy Janek zaczął siadać, raczkować, potem stawiać pierwsze kroki, nie czułam ekscytacji. Myślałam tylko, ile to będzie kosztować mnie wysiłku. Kolejny etap. Kolejne obowiązki.

Byłam wykończona

Czasem siadałam przed komputerem i przeglądałam ogłoszenia o pracę. Nie dlatego, że byłam gotowa wracać. Chciałam tylko zobaczyć, czy tamten świat jeszcze istnieje. I czy jeszcze mnie pamięta.

Zaczęłam się zastanawiać, czy to jest normalne, że nie chcę się z nikim spotykać, nie chcę rozmawiać, nie chcę nic planować. Znajomi pytali, kiedy wrócę do pracy, a ja odpowiadałam wymijająco. Prawda była taka, że nie wiedziałam, jak to wszystko połączyć. Nie byłam tą samą osobą, co kiedyś, i nie wiedziałam, czy potrafię ją jeszcze odnaleźć.

Zdarzało się, że Janek spał, a ja siedziałam na fotelu i nic nie robiłam. Nie czytałam, nie oglądałam, nie przeglądałam telefonu. Po prostu siedziałam. To było jedyne, na co wtedy miałam siłę.

Zatrudniłam nianię, bo miałam już dość siedzenia w miejscu. Od jakiegoś czasu wracała do mnie jedna myśl: chcę wrócić do pracy. Tylko to trzymało mnie w pionie. Nie miałam siły na spotkania, na rozmowy, na udawanie, że macierzyństwo mnie uskrzydla. Ale praca – ta stara, znana rutyna – wydawała się czymś, co może mnie ocalić.

Nie byłam pewna, czy to dobry moment. Janek miał niecałe siedem miesięcy, nadal budził się w nocy, nadal nie potrafił zająć się sam sobą dłużej niż kilka minut. Ale miałam wrażenie, że jeśli zostanę z nim kolejny miesiąc, to zapomnę, jak się rozmawia z dorosłymi ludźmi. Moje myśli były krótkie, urwane, pocięte przez płacz, karmienia i zmęczenie.

Szukałam niani przez tydzień. W końcu przyszła kobieta, która nie próbowała być przesadnie miła. Była konkretna. Znała się na dzieciach. Zadała kilka prostych pytań, wzięła Janka na ręce i powiedziała, że on potrzebuje wyraźnych granic. Zrobiło mi się głupio. Ja nawet nie wiedziałam, jakie powinny być te granice.

Wróciłam do pracy

Biuro wyglądało tak samo, kawa z automatu smakowała równie słabo jak przedtem, a ja czułam się jak ktoś, kto właśnie przesiadł się z łódki ratunkowej na stały ląd. Pierwszego dnia nie mogłam się skupić, cały czas zerkałam na telefon, ale niania nie dzwoniła. Kiedy po pracy weszłam do mieszkania, Janek leżał na macie i spokojnie patrzył na zawieszoną nad nim zabawkę. Uśmiechnął się, jakby mnie poznał. Tylko tyle. I aż tyle.

Koleżanki z pracy przyjęły mnie ciepło. Jedna rzuciła w windzie:

– Wreszcie wróciłaś do ludzi! – uśmiechnęłam się wtedy. Nie tak sztywno jak kiedyś. Może trochę smutno, ale szczerze. Bo wróciłam do ludzi i do wersji siebie, którą znałam sprzed porodu.

Natalia, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama