„Wstydzę się córki, bo nie zdała nawet matury. Chciałam, by została lekarzem, a nie błagała o pracę w pośredniaku”
„– I jak? Dałaś radę? – Nie napisałam – odpowiedziała bez emocji. – Oddałam pustą kartkę. Myślałam, że się przesłyszałam. Stałyśmy w ciszy, a we mnie gotowała się furia. – Że co?! Jak to oddałaś pustą kartkę?! Czy ty zdajesz sobie sprawę, co właśnie zrobiłaś?!”.

- Redakcja
Nigdy nie myślałam, że będę musiała to z siebie wyrzucić – że wstydzę się własnego dziecka. Ale tak właśnie jest. Moja córka, jedyna, wyczekana, wychuchana... zawiodła mnie na całej linii. Miałam wobec niej marzenia, ambicje – chciałam, by była kimś. Lekarką, jak zawsze powtarzała w dzieciństwie. Tymczasem nie zdała nawet matury. Nie chodzi o to, że pracuje fizycznie czy zarabia mniej – chodzi o to, że się poddała. Że zrezygnowała z życia. I coraz trudniej mi udawać przed światem, że wszystko jest w porządku. Bo nie jest.
Miała swoje marzenia
Od zawsze wiedziałam, że chcę dla niej więcej. Sama nie miałam lekko – ojciec alkoholik, matka zmęczona życiem, szkoła ledwie zaliczona. Ale moja córka miała mieć wszystko inaczej. Lepszy start, lepsze warunki, lepszą przyszłość. Od małego ciągnęło ją do książek, a ja... pękałam z dumy. Mówiła, że chce być lekarzem. Jeszcze w podstawówce kupiłam jej fartuch, taki dziecięcy, i plastikowy stetoskop. Bawiła się godzinami, „badając” misie i lalki. Pamiętam, jak mówiła poważnym tonem:
– Mamo, ja będę ratować ludzi, jak dorosnę. Zobaczysz.
Zobaczyłam. Tyle że coś zupełnie innego. Zawsze miałam ją za bystrą. Czytała więcej niż inne dzieci, interesowała się światem. Gdy inne nastolatki oglądały głupoty w telefonie, ona recytowała „Pana Tadeusza” i znała anatomię człowieka lepiej niż niejeden uczeń liceum medycznego. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że może coś pójść nie tak. Jej sukces miał być moim dowodem – że można się wygrzebać z bagna, jeśli się tylko bardzo chce.
– Ty będziesz kimś, córeczko. Nie zmarnuj tego – powtarzałam jej niemal codziennie.
Wszyscy wokół mówili, że wychowuję przyszłą panią doktor. Nawet nauczycielka biologii mówiła mi raz na wywiadówce:
– Ma dar. I błysk w oku. Niech jej pani nie pozwoli tego zmarnować.
Nie pozwoliłam. Ale ona sama się zatrzymała. A ja... nie mogłam jej powstrzymać. I dziś, patrząc na nią, nie widzę już przyszłej lekarki. Widzę tylko dziewczynę, która nie zdała nawet matury.
Pierwsze rysy na idealnym obrazie
Zaczęło się niepozornie. Trochę gorsze oceny, trochę mniej chęci, coraz więcej wymówek. Na początku myślałam, że to po prostu zmęczenie. Do tej pory szła jak burza – świadectwa z paskiem, olimpiady, wyróżnienia. Może miała prawo się trochę rozluźnić? Ale rozluźnienie przerodziło się w obojętność. A potem w bunt.
– Przestań się tak na mnie patrzeć, jakbym zawiodła! – rzuciła mi któregoś wieczoru, kiedy zapytałam, czemu nie uczy się do próbnej matury.
– Bo zawiodłaś, Zuza! Sama siebie! Miałaś plany, marzenia! Gdzie one są?! – uniosłam się, pierwszy raz od dawna. A może pierwszy raz w ogóle?
Milczała, zaciskając szczęki, oczy pełne łez. Ale nie odpowiedziała. Poszła do swojego pokoju, trzaskając drzwiami, jakby to ja była winna. Zaczęłam podejrzewać, że może coś się dzieje. Może jakieś złe towarzystwo, może zakochała się nieszczęśliwie. Próbowałam rozmawiać, ale odsuwała się ode mnie coraz bardziej. Jakbym była obcą. A przecież byłam jej matką. Byłam tą, która przez całe życie walczyła, żeby niczego jej nie zabrakło.
– Nie rozumiesz mnie, mamo. Ty myślisz, że szkoła to wszystko – rzuciła raz z wyrzutem.
– A co, nie jest? Bez szkoły będziesz nikim!
Nie odpowiedziała. Znowu. Ale wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach coś dziwnego. Jakby nie była już tą samą dziewczyną, którą kiedyś znałam. Jakby coś w niej zgasło.
Egzamin, który wszystko zmienił
Pamiętam ten dzień jak dziś. Matura z polskiego. Zuza wyszła z domu bez śniadania, w zbyt dużej bluzie z kapturem i rozmazanym tuszem na rzęsach. Próbowałam ją zatrzymać, choćby na moment.
– Zjedz coś. Nie możesz pisać z pustym żołądkiem – powiedziałam łagodnie, odstawiając przed nią kubek z herbatą.
– Nie jestem głodna – rzuciła sucho, nawet na mnie nie patrząc.
Czekałam na nią całe przedpołudnie, jak na wyrok. Gdy tylko usłyszałam zgrzyt klucza w drzwiach, wybiegłam do przedpokoju.
– I jak? Dałaś radę?
– Nie napisałam – odpowiedziała bez emocji. – Oddałam pustą kartkę.
Myślałam, że się przesłyszałam. Stałyśmy w ciszy, a we mnie gotowała się furia.
– Że co?! Jak to oddałaś pustą kartkę?! Czy ty zdajesz sobie sprawę, co właśnie zrobiłaś?!
– Tak. Po prostu nie chciałam udawać, że mnie to jeszcze obchodzi – wzruszyła ramionami i zdjęła buty, jakby wróciła z zakupów, a nie z egzaminu dojrzałości.
Nie wytrzymałam. Krzyczałam. Wyrzucałam jej wszystkie lata moich starań, poświęceń, każde dodatkowe korepetycje, każdą książkę, którą jej kupiłam. Ona patrzyła na mnie bez cienia skruchy.
– Ty chciałaś, żebym została lekarzem. Ty, nie ja – powiedziała cicho, zanim zamknęła się w swoim pokoju.
Zostałam sama. Z rozdartym sercem, z głową pełną pytań i z jedną, paraliżującą myślą: może nie znałam własnego dziecka.
Milczenie, które boli najbardziej
Od tamtego dnia wszystko się zmieniło. Chodziła po domu jak cień, a ja czułam, że nasze życie stało się polem minowym. Każde słowo mogło wybuchnąć, każde spojrzenie zranić bardziej niż krzyk. Nie rozmawiałyśmy. Mijałyśmy się w kuchni, łazience, czasem nawet zasypiałyśmy pod tym samym dachem bez ani jednego zdania. I to bolało najbardziej.
Starałam się zaglądać do jej pokoju. Delikatnie, nieinwazyjnie. Niby z pytaniem o pranie, o to, czy czegoś nie potrzebuje. Ale ona zamykała się coraz bardziej.
– Wszystko okej? – zapytałam pewnego wieczoru, stając w progu.
– Okej – odparła, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu.
Nie było już „mamo”. Nie było nawet udawania. Czasem słyszałam, jak przez ścianę śmieje się, rozmawia z kimś przez komunikator. Gdy próbowałam zapytać, kto to, wzruszała ramionami albo rzucała:
– Nieważne.
Zaczęłam przeglądać jej profil na Facebooku, Instagramie, szukając tropów. Z kim się spotyka, co planuje. Ale nie było nic. Zero informacji o maturze, o planach, o jakiejkolwiek przyszłości. Jakby zawiesiła się w pustce, bez kierunku. A ja nie umiałam już jej dotknąć. Nie wiedziałam, jak podać rękę. Jak rozmawiać z kimś, kto wygląda jak twoje dziecko, ale nie przypomina go już ani odrobinę.
Zamiast walki została cisza. A ta cisza krzyczała głośniej niż wszystkie nasze kłótnie. Krzyczała, że ją straciłam. Że między nami wyrósł mur, którego nie wiem, jak zburzyć.
Między miłością a rozczarowaniem
Minęło kilka miesięcy. Zuza nigdzie się nie zapisała, nie próbowała poprawiać matury, nie podjęła pracy. Siedziała całymi dniami w domu, albo wychodziła bez słowa i wracała późno. Nigdy nie pytałam, gdzie była – bałam się usłyszeć odpowiedź, której nie zniosę. Albo gorzej – żadnej.
Zaczęliśmy unikać siebie nawzajem. Ja wychodziłam do pracy wcześniej, niż musiałam, ona kładła się spać, gdy ja już spałam. Mijaliśmy się nawet przy stole. Każda z nas z talerzem w ręku, każda w swoim świecie. Pewnej nocy usłyszałam, jak płacze w łazience. Cicho, duszno, jakby chciała się nie zdradzić. Stałam za drzwiami, dłonie ściskałam w pięści. Miałam ochotę wejść, przytulić ją, powiedzieć, że mimo wszystko jestem po jej stronie. Ale nie zrobiłam nic. Zostałam tam, w korytarzu, słuchając, jak moje dziecko kruszy się po cichu na kawałki. Bo prawda była taka – nie wiedziałam, jak pogodzić w sobie dwie sprzeczne rzeczy. Że ją kocham… i że się jej wstydzę.
Gdy sąsiadki pytały, co u córki, kłamałam. Mówiłam, że robi sobie przerwę, że planuje coś swojego, że szuka pasji. Że ma swoje tempo. A w środku gryzłam się ze wstydu. Bo prawda była taka, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Moja córka była nikim. Nie studiowała, nie pracowała, nie robiła nic. A ja nie miałam już siły jej tłumaczyć.
Tylko że wciąż, każdego dnia, łapałam się na tym, że patrzę na drzwi jej pokoju i mam nadzieję, że wyjdzie. Usiądzie obok mnie. I powie, że spróbuje jeszcze raz.
Czy umiem ją jeszcze kochać?
Wczoraj przez przypadek znalazłam zeszyt, który zostawiła na stole w kuchni. Byłam już spóźniona do pracy, ale nie mogłam oderwać wzroku. W środku – pismo Zuzki, to samo co kiedyś, lekko pochylone litery, starannie stawiane przecinki. Pisała... o sobie. O mnie. O tym, że zawiodła. Że wie, że nie spełniła moich oczekiwań. Ale że nie umie już być tą, którą dla mnie była przez tyle lat. Że nie chce żyć tylko po to, żeby spełniać cudze marzenia.
Zeszyt był jak spowiedź. Każde zdanie wbijało mi się w serce. Pisała o tym, że czasem myśli, że łatwiej byłoby zniknąć. Że jest dla mnie ciężarem. Że nie wie, kim jest, bo przez całe życie była tylko „moją córką” – przyszłą lekarką, zdolną uczennicą, dumą matki. Usiadłam wtedy na krześle i płakałam. Pierwszy raz tak naprawdę. Nie z żalu do niej. Z żalu do siebie.
Może naprawdę za bardzo ją pchałam. Może moje ambicje były ważniejsze niż jej uczucia. Może nie chodzi o to, by była „kimś”, tylko by była sobą. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś podejdzie do matury. Nie wiem, czy znajdzie swój cel. Ale wiem, że jeśli ma do czegoś wrócić – to do matki, która ją kocha, nawet wtedy, gdy wstydzi się tego, co widzi. Bo może bardziej niż lekarzem… chciałam, żeby była szczęśliwa. A z tym nigdy nie zdążyłam jej pomóc.
Iwona, 47 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Co miesiąc znajdowałam w kopercie 200 zł. Śmialiśmy się, że to od anioła stróża na rachunki, aż poznałam gorzką prawdę”
- „Na emeryturze miałam odpocząć na jesień życia. Zamiast świętego spokoju mam ciągłe telefony z prośbami o przysługi”
- „Zazdrościłem koledze idealnej żony, aż poznałem jej skrywane grzeszki. Zamiast się ujawnić, wciągnęła mnie w bagno”

