„Wstyd mi, że nie stać mnie na wyjazd zagraniczny. Kupię balsam brązujący i będę udawać w pracy, że byłam na Teneryfie”
„Wszyscy byli zachwyceni. Zaczęli zadawać pytania. O lokalne jedzenie, o wycieczki, o pogodę. Czułam się jak encyklopedia kłamstw. I tylko raz się zająknęłam – kiedy Magda zapytała o nazwę hotelu. Musiałam sprawdzić. Wymyśliłam, że zapomniałam, ale mam na mailu”.

- Redakcja
Zawsze wracali z wakacji opaleni, pełni energii i zdjęć, których potem nie dało się nie pokazywać w biurze. Basia z recepcji opowiadała o Grecji, jakby sama układała tamtejsze ruiny, a Marcin z działu sprzedaży wzdychał na wspomnienie karaibskich drinków. Ja tymczasem liczyłam, czy starczy mi na ratę za lodówkę i opłacenie czynszu. Tego lata nie wyjeżdżałam nigdzie. Znowu. Ale nie chciałam być jedyną, która przyznaje się do zostania w domu. Kupiłam balsam brązujący. I wymyśliłam plan. W pracy będę udawać, że też byłam w tropikach.
Opalenizna z tubki
Pierwszy raz kupiłam balsam brązujący, kiedy miałam jeszcze nadzieję, że może uda się wyjechać chociaż nad polskie morze. Ale potem przyszły rachunki, popsuła się pralka, no i Zosia musiała mieć nowe okulary. Wakacje odpadły. Balsam został. Stał w łazience na półce, między odżywką a pianką do golenia. Patrzyłam na niego przez kilka dni, aż w końcu pewnego wieczoru, odkręciłam tubkę.
Pachniał jak słodki krem do ciasta. Niezbyt tropikalnie. Ale i tak posmarowałam się od stóp do głów. I znów następnego dnia. I jeszcze raz, aż skóra przybrała odcień przypieczonego naleśnika. Nie do końca równomiernie – łokcie trochę się zjarały, a na kolanach zrobiły się plamy. Ale przecież w biurze i tak nikt nie patrzy tak dokładnie.
– No, piękna ta opalenizna! Gdzie byłaś? – zagadnęła mnie Dorota już w poniedziałek rano, kiedy tylko weszłam do kuchni po kawę.
– Och, wiesz… Teneryfa – odpowiedziałam zbyt szybko. I już wiedziałam, że poszło. Że muszę trzymać się tej wersji. Teraz nie było odwrotu.
– Ale bajka! – zachwyciła się Dorota. – Opowiadaj, opowiadaj!
Zaczęłam więc mówić. Najpierw ostrożnie, o hotelu, o słońcu, potem już coraz śmielej. Sama się sobie dziwiłam, ile potrafię wymyślić. A im dłużej mówiłam, tym bardziej chciałam, żeby to wszystko było prawdą.
Wstyd all inclusive
Przez kolejne dni moje kłamstwo rosło jak drożdżowe ciasto. Każdego poranka ktoś zagadywał mnie o wakacje, a ja dokładałam nowe szczegóły. O hotelu z widokiem na ocean, o śniadaniach jedzonych na tarasie, o Hiszpanie o imieniu Diego, który prowadził lekcje salsy przy basenie. Wymyśliłam nawet, że raz pomyliłam się i zamiast kremu do opalania użyłam odżywki do włosów. Wszyscy śmiali się do rozpuku.
A ja? Czułam się jak oszustka. Wieczorami, gdy już zmywałam makijaż i balsam lekko schodził z łokci, dopadało mnie to uczucie. Że jestem nędzną aktorką w żałosnym teatrze. Że udaję życie, którego nie mam. Ale rano znów nakładałam kolejną warstwę brązu. Znów wchodziłam do biura z uśmiechem, który aż bolał mnie w policzkach.
– Wiesz, że ty tak promieniejesz po tych wakacjach? – rzucił do mnie Paweł z marketingu. – Tak ci służył ten wyjazd?
Zamiast się cieszyć, zrobiło mi się gorąco ze wstydu. Bo nie promieniałam. Byłam zwyczajnie zawstydzona. Tylko że nikt nie zauważał, że ten uśmiech to pancerz, nie radość. W domu przeliczałam resztę pieniędzy w portfelu i zastanawiałam się, czy wystarczy do końca miesiąca. A potem znowu wieczorem siadałam do wyszukiwarki i wpisywałam „wakacje na Teneryfie”, żeby móc opowiadać dalej. Żeby się nie pomylić. Żeby nie zdemaskować sama siebie.
Kłamstwo na trzy raty
W piątek, kiedy w pracy był luźniejszy dzień, usiedliśmy przy stole w kuchni i Dorota wyciągnęła telefon.
– Pokaż jakieś zdjęcia! – powiedziała radośnie, a mi nagle w gardle stanęła kawa.
Zdjęcia. Oczywiście. Jak mogłam o tym nie pomyśleć?
– Wiesz… – zaczęłam, siląc się na uśmiech – nowy telefon, nie zsynchronizowałam jeszcze wszystkiego z chmurą. Muszę przerzucić z aparatu. W domu mam, pokażę w poniedziałek.
– A, jasne – uśmiechnęła się. – Ale serio, musisz pokazać. Wszyscy chcą zobaczyć ten rajski hotel!
Wszyscy. Świetnie. Wieczorem w domu przeszukałam internet wzdłuż i wszerz. Znalazłam blogi podróżnicze, zdjęcia z luksusowych hoteli, widoki plaż. Zgrałam kilka na pendrive’a, dodałam filtr i zapisałam jako „wakacje 2025”. Wszystko przygotowane na wypadek, gdyby ktoś chciał „rzucić okiem”.
Niedzielę spędziłam w osiedlowym lumpeksie, szukając letniej sukienki i torebki „jak z wakacji”. Kupiłam wszystko za 28 złotych. Pomyślałam, że jak już kłamię, to muszę wyglądać wiarygodnie. Wieczorem przyszła Basia, moja przyjaciółka. Patrzyła na mnie podejrzliwie, kiedy opowiadałam, że jednak byłam za granicą.
– Serio? Ty? Za co niby? – zapytała bez cienia taktu. – Myślałam, że odkładasz na dentystę.
– Miałam trochę oszczędności… i wzięłam mały kredyt.
– Aha. Na trzy raty, tak? – uśmiechnęła się krzywo.
Tak. Kłamstwo też było na trzy raty. Pierwsza to była balsam, druga to opowieści, trzecia – zdjęcia. I każda bolała mnie bardziej niż poprzednia.
Opowieści z tropików
W poniedziałek rano przyszłam do pracy wcześniej. Włożyłam tę nową, a raczej nowo-starą sukienkę z lumpeksu, rozpuściłam włosy i przypudrowałam policzki. W komputerze miałam już folder zatytułowany „Teneryfa – lipiec”. W środku kilkanaście zdjęć – palmy, basen, drinki z parasolkami. Wszystko cudze, ale kto miałby się zorientować?
– No to pokaż – powiedziała Dorota, zasiadając przy moim biurku jak do seansu kinowego. – Umieram z ciekawości.
Kliknęłam. Zdjęcia przelatywały jedno po drugim. Nikt nie pytał, czemu na żadnym mnie nie ma. Mówiłam, że robiłam zdjęcia, a nie pozowałam. Że miałam dzień bez makijażu. Że aparat nie działał. Tysiąc wymówek, a każda wypowiedziana z uśmiechem. Aż zęby bolały.
Potem dosiadł się Paweł, potem Magda z HR. Wszyscy byli zachwyceni. Zaczęli zadawać pytania. O lokalne jedzenie, o wycieczki, o pogodę. Czułam się jak encyklopedia kłamstw. I tylko raz się zająknęłam – kiedy Magda zapytała o nazwę hotelu. Musiałam sprawdzić. Wymyśliłam, że zapomniałam, ale mam na mailu.
Przez cały dzień czułam się jak w gorączce. W domu wzięłam długi prysznic, zmyłam balsam, patrzyłam w lustro. Moja skóra była znów blada. Naturalna. Prawdziwa. Wtedy zadzwoniła mama.
– Kochanie, jak wakacje? Tyle razy mówiłaś, że nie jedziesz…
Zamknęłam oczy. Już nie wiedziałam, komu co powiedziałam. I wtedy dotarło do mnie – nie ma tropików. Jest tylko puste mieszkanie, kubek herbaty i ogromny wstyd.
To nie może być prawda
Następnego dnia Dorota przyniosła do pracy katalog biura podróży.
– Musisz mi powiedzieć, który to hotel! Znalazłam kilka podobnych, ale nic identycznego – powiedziała z ożywieniem.
Zrobiło mi się słabo. Już nie chodziło tylko o zabawną historię z wakacji. Teraz wszyscy brali to na poważnie. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a ktoś zaproponuje wspólny wyjazd w przyszłym roku.
– Wiesz co, ten hotel był bardzo mały, taki rodzinny, chyba nie współpracuje z polskimi biurami – rzuciłam.
– Serio? Aż szkoda. Ale może chociaż podrzucisz mi namiary?
Skinęłam głową i odwróciłam się do komputera, żeby uniknąć jej spojrzenia. Serce waliło mi jak oszalałe. Każde słowo, które wychodziło z moich ust, ciążyło mi coraz bardziej. Wieczorem, w domu, wreszcie usiadłam przed lustrem i spojrzałam na siebie. Balsam zrobił się nierówny. Na szyi miałam ciemną smugę, a dłonie wyglądały, jakbym mieszała w marchwi. Zmyłam to wszystko do zera. Przez chwilę patrzyłam na swoją prawdziwą twarz. Bladą, zmęczoną, uczciwą.
Następnego dnia przyszłam do pracy w golfie, bez makijażu. Dorota popatrzyła na mnie zaskoczona.
– Wszystko okej?
– Tak – odpowiedziałam. – Chyba po prostu pora przestać udawać.
Nie zapytała więcej. A ja poczułam coś dziwnego. Ulga? A może to tylko początek tego, że nauczę się być sobą. Nawet jeśli to znaczy, że w lipcu siedzę na balkonie z herbatą, a nie w tropikach.
Opalenizna spłynęła mi z twarzy
Minął tydzień od mojego „wyjścia z tropików”. Nikt mnie nie zdemaskował, nikt nie skomentował opalenizny, która zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Ale też nikt nie pytał już o wakacje. Może się domyślili, może po prostu dali mi spokój. Nie wiem. Przestałam nakładać balsam. Nie chciałam już udawać, że moje życie wygląda inaczej niż naprawdę.
Siedząc któregoś wieczoru na balkonie z kubkiem herbaty, patrzyłam na inne okna. W wielu z nich też paliło się światło. Może tam też ktoś marzył o wyjeździe, ale zamiast tego gotował zupę z mrożonki i sprawdzał stan konta. Może nie byłam jedyna, która musiała kłamać, żeby choć przez chwilę poczuć się częścią świata, który wydaje się tak niedostępny.
Zaczęłam odkładać drobne do koperty podpisanej „prawdziwe wakacje”. Może nie będzie to Teneryfa. Może będzie to domek nad jeziorem z tanimi parówkami i herbatą z termosu. Ale będzie mój. Bez kłamstw. W pracy już nie opowiadam o egzotycznych podróżach. Kiedy ktoś zapyta, co robiłam w weekend, mówię prawdę. Że piekłam ciasto. Że spałam do dziesiątej. Że patrzyłam w niebo i myślałam o tym, co dalej.
Zaczęłam się lubić. Może nie od razu, ale powoli. Cicho. Tak jak cicho wraca prawda, kiedy już spłynie ostatnia warstwa makijażu. Nie jestem z tropików. Jestem z osiedla z wielkiej płyty, z kuchni z obitym stołem i z głowy pełnej nadziei. I może… to wystarczy.
Justyna, 38 lat
Czytaj także:
- „Znalazłam miłość na kursie fotografii. Różniło nas wiele, ale ja oczami wyobraźni już widziałam zdjęcia z naszego ślubu"
- „Widok sąsiada na balkonie działał na mnie lepiej niż poranna kawa. Nasze uczucie rozkwitało jak czerwone pelargonie”
- „Na konferencji spotkałam dawną miłość. Miałam wygłosić mowę życia, ale na jego widok zabrakło mi słów”

