Reklama

Czasem wydaje nam się, że jak coś dobrze zaplanujemy, to wszystko pójdzie jak po maśle. Taki byłem ja, dzień przed Black Friday. Spisałem listę sprzętów, wyliczyłem oszczędności, ustawiłem kilka budzików i nawet pożyczyłem od brata termos z kawą. Nie przewidziałem tylko jednego – ludzi. Ich determinacji, łokci, spojrzeń gotowych zabić i tej osobliwej atmosfery, która w sklepie z elektroniką o świcie zamienia normalnych dorosłych w drapieżników. To miała być szybka akcja – wejść, złapać, zapłacić, wyjść. Ale jak się okazało, nawet najlepiej przygotowany plan może rozpaść się w starciu z rzeczywistością.

Plan chyba doskonały

Już tydzień wcześniej miałem wszystko rozpisane. Przejrzałem gazetki promocyjne, odwiedziłem stronę sklepu, a nawet dopytałem znajomego z działu RTV, co naprawdę będzie objęte promocją. Chodziło o laptopa do pracy zdalnej – ten mój stary ledwo się uruchamiał – i słuchawki bezprzewodowe, bo miałem dość kabli oplątujących mi ręce przy każdym wstaniu od biurka. Na liście dodałem jeszcze nową golarkę – w końcu moja broda nie może wyglądać jak krzak z ogródka babci.

Wieczorem dzień wcześniej wziąłem prysznic, przygotowałem sobie ubrania, spakowałem termos i batoniki energetyczne. Nawet się położyłem wcześniej, chociaż w praktyce to i tak leżałem w łóżku z telefonem, przeglądając filmiki z poprzednich lat. Widziałem ludzi szturmujących sklepy, wrzeszczących do siebie i ciągnących się za pudła. Pomyślałem wtedy: „Tylko nie daj się w to wciągnąć. Bądź szybki, uprzejmy, skupiony”.

Budzik zadzwonił o 4:30. Wstałem jak żołnierz na komendę, ubrałem się warstwowo, bo listopadowe poranki nie wybaczają. Na zewnątrz panowała cisza – sąsiedzi jeszcze spali. Czułem się jak łowca wyruszający na polowanie. I trochę tak było. Miałem cel i misję. Tylko nie przewidziałem, że nie tylko ja wpadłem na ten genialny plan.

Poranek był naprawdę mroźny

Na parkingu przed sklepem było już kilkanaście osób, mimo że do otwarcia brakowało jeszcze ponad godzinę. Niektórzy siedzieli w samochodach, inni stali w kolejce owinięci kocami termicznymi. Z jednej strony – absurd, z drugiej – czułem dumę, że sam nie jestem jedynym wariatem. Dołączyłem do kolejki. Przede mną para z termosami i składanym stołkiem. On przeglądał jakąś listę, ona energicznie wcierała sobie krem w dłonie. Za mną stanął chłopak z plecakiem turystycznym. Miał na sobie kurtkę narciarską i wyglądał, jakby szedł w góry, nie po słuchawki.

– Jak myślisz, dużo ludzi będzie? – zagadnął mnie, ziewając.

– Sądzę, że im bliżej szóstej, tym bardziej będzie się zagęszczać – odpowiedziałem, zerkając na drzwi sklepu.

Czas płynął powoli. Z termosu parowała kawa, ale nawet ona nie dawała już ciepła, gdy mijała piąta trzydzieści. Przed sklepem zrobiło się tłoczno. Ludzie podchodzili coraz bliżej drzwi, ignorując nieformalną kolejność. Ktoś próbował przemycić znajomą z boku. Jakaś starsza pani usiłowała wcisnąć się z parasolką między nas, tłumacząc, że „tylko na chwilkę”.

Poczułem pierwsze napięcie. Wszyscy byli niby spokojni, ale to była cisza przed burzą. Ktoś pokasływał, ktoś inny ćwiczył palce, jakby szykował się do sprintu. Sztuczne światła sklepu rozświetlały szarą mgłę, a my, niczym stado wygłodniałych wilków, czekaliśmy, aż otworzą się drzwi.

Gonitwa po elektronikę:

Drzwi otworzyły się dokładnie o szóstej. Nie było żadnych fanfar, ogłoszeń ani „dzień dobry” od ochroniarza – tylko szczęk zamka i syk automatycznych drzwi. Tłum ruszył jakby ktoś nacisnął przycisk start. Zanim zdążyłem zrobić pierwszy krok, czułem już czyjś łokieć na żebrach. Wbiegliśmy do środka. Nawet nie zdążyłem pomyśleć, że to głupie – adrenalina zrobiła swoje.

Wiedziałem dokładnie, gdzie znajduje się dział z elektroniką. Biegłem tam jak do celu w grze. Minąłem dwóch gości, którzy pokłócili się przy wejściu. Jeden z nich zostawił koszyk w poprzek alejki, drugi go kopnął. Już słyszałem, jak zaczynają się wyzywać. Ale ja nie miałem czasu – musiałem być szybki.

Dotarłem do półki z laptopami. Zostały dwa modele objęte promocją. Jeden już miał ktoś w rękach, ale drugi... był mój. Wyrwałem pudełko jakbym wygrał los na loterii. Schowałem je pod pachę, jakby ktoś mógł mi je jeszcze odebrać. Ruszyłem po słuchawki.

Tam sytuacja była gorsza. Stało kilkanaście osób, przepychając się między stojakami. Ktoś trącił mnie ramieniem, ktoś inny niemal wpadł na mnie z wózkiem. Jeden facet dosłownie zdjął z półki cztery pudełka na raz i rzucił do koszyka. Wziąłem ostatnią parę z drugiego rzędu – jakimś cudem nikt tam nie zajrzał.

Stałem potem chwilę z tymi zdobyczami, oddychając ciężko. I nagle poczułem, że coś mnie mocno ciągnie za ramię…

Upokorzenie między regałami

Odwróciłem się gwałtownie, gotów rzucić spojrzeniem, które powstrzyma każdego. Za mną stał mężczyzna w średnim wieku, z rozczochraną czapką na głowie i miną kogoś, kto właśnie przegrał w totolotka.

Oddaj – powiedział cicho, ale stanowczo, wskazując na pudełko ze słuchawkami.

– Słucham? – uniosłem brwi, myśląc, że może się przesłyszałem.

– Wziąłem je pierwszy. Odłożyłem tylko na sekundę, żeby sprawdzić coś innego. Oddaj, bo zrobimy tu niepotrzebne zamieszanie.

Wokół nas ludzie przepychali się dalej, ale część zwolniła kroku, wyczuwając konflikt. Czułem, jak wzrok innych spoczywa na mnie i moim trofeum. Przez chwilę się wahałem. Z jednej strony – może rzeczywiście je odłożył. Z drugiej – nie miałem czasu rozważać moralnych niuansów. Wziąłem je legalnie z półki.

– Przykro mi, ale są moje – odpowiedziałem, starając się brzmieć spokojnie.

– Ty gówniarzu... – mruknął pod nosem i pchnął mnie lekko ramieniem.

Nie upadłem, ale zachwiałem się i uderzyłem bokiem w metalowy regał. Ból przeszył mnie w okolicach łopatki. Ochroniarz pojawił się nagle, jakby wyrosły mu skrzydła.

Panowie, spokojnie! – krzyknął, wchodząc między nas.

Mężczyzna burknął coś niezrozumiałego i się oddalił. A ja... zostałem tam jak głupek, z bólem pleców, słuchawkami i laptopem, które nagle straciły połowę swojej wartości.

W co ja się pakowałem?

Szarpanina nie przeszła bez echa – czułem każdy ruch w plecach jakby ktoś wbijał mi tam szpikulec. Nie chciałem robić sceny, więc tylko kiwnąłem głową ochroniarzowi i poszedłem do kasy, ale moje kroki były wolniejsze, bardziej ostrożne. Laptop był ciężki, a słuchawki nagle wydawały się niepotrzebne. W kolejce do kasy czekało kilkadziesiąt osób, a nastroje były... napięte. Ktoś przeklinał, że już wszystkiego nie ma, ktoś inny wyliczał głośno oszczędności.

Przede mną stała kobieta z nastoletnim synem. Chłopak miał łzy w oczach i trzymał pusty karton po konsoli.

– Powiedzieli, że nie mają już na magazynie – powiedziała cicho. – Może jeszcze online coś się znajdzie...

Nie chciałem słuchać, ale nie mogłem się odwrócić. Miałem swoje „łupy”, a mimo to czułem się jak intruz. Plecak ciążył mi na ramieniu, jakby przypominał: „za jaką cenę to zdobyłeś?” Z każdą minutą ból w plecach się nasilał, a głowa pulsowała od napięcia i hałasu. Kiedy w końcu zapłaciłem i wyszedłem ze sklepu, poczułem ulgę, ale też coś na kształt wstydu. Jakby cały ten wysiłek był... mało wart. Wróciłem do auta, usiadłem za kierownicą i przez chwilę po prostu siedziałem w ciszy. Nie czułem radości. Tylko zmęczenie i lekką gorycz.

W przyszłym roku odpuszczę

W domu rozpakowałem wszystko bez entuzjazmu. Laptop działał, słuchawki były wygodne, dźwięk czysty – technicznie dostałem to, po co poszedłem. W głowie wciąż dudniła mi scena spod regału. Nie chodziło już o bójkę czy kłótnię. Raczej o to, że pozwoliłem, by coś tak trywialnego jak zniżka doprowadziło mnie do sytuacji, w której dałem się szarpać przez obcego człowieka.

Wieczorem, kiedy siadłem na kanapie z termoforem przy plecach, zrozumiałem, że to nie sprzęt był mi potrzebny najbardziej, tylko jakaś iluzja kontroli. Chciałem mieć poczucie, że działam rozsądnie, że planuję, oszczędzam, ogarniam dorosłe życie. A tymczasem... skończyłem obolały, zmęczony, zirytowany.

Nazajutrz w pracy nie pochwaliłem się zakupami. Nie opowiadałem o wyprzedaży. Kiedy ktoś wspomniał o Black Friday, udałem, że nie wiem, o czym mówi. To była moja mała porażka – nie dlatego, że coś poszło nie tak, ale dlatego, że dałem się wciągnąć w grę, której reguł nie lubię.

Sprzęt został. Używam go do dziś, ale za każdym razem, gdy włączam laptopa, przypomina mi się ten poranek, ten tłum, ta absurdalna walka o „okazję”. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś stanę w kolejce o świcie. Chyba wolę dopłacić kilka stów i mieć spokojną głowę.

Michał, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama