Reklama

Nie mówiłem jej, że wracam. Chciałem sprawić niespodziankę – taki przedświąteczny gest, jak z filmu. Po dwóch latach pracy w Norwegii, wreszcie miałem parę dni wolnego. W sam raz na Boże Narodzenie. Kupiłem bilet, spakowałem się w jeden wieczór. Już widziałem jej minę, słyszałem to zduszone „O Boże!”, może nawet spadnie jej łza na mój płaszcz. Marzyłem o tym spotkaniu przez długie tygodnie. Myślałem, że ją uszczęśliwię. Że wszystko będzie jak dawniej. Tyle że gdy stanąłem pod drzwiami naszego mieszkania, nie zastałem nikogo. Tylko chłodną klamkę i cichą klatkę schodową.

Bilety kupiony w tajemnicy

Wiedziałem, że nie powiem jej wcześniej. Gdybym chociaż napomknął, że rozważam przyjazd, wypytywałaby bez końca: „A skąd masz na urlop?”, „Na ile?”, „Gdzie spędzimy święta”. A ja chciałem tylko wrócić. Po prostu być. Pojawić się nagle, tak jak kiedyś ona zjawiała się z gorącą zupą w pracy, kiedy zapominałem zjeść śniadania.

Zacząłem planować wyjazd w listopadzie. Firma, w której pracowałem, miała przerwę świąteczną. Nikt nie chciał wtedy siedzieć na budowie. Kupiliśmy bilety lotnicze z chłopakami z ekipy. Oni lecieli do Wrocławia, ja – jak zawsze – do Gdańska. Mówiłem im, że chcę żonie zrobić niespodziankę. Że może ją wreszcie czymś wzruszę.

– Ty to masz zapał – rzucił Igor, mój współlokator. – Moja jakby mnie tak zostawiła samego na święta, to bym się nie fatygował.

Ale ona nie wie, że wracam – uciąłem. – Gdyby wiedziała, pewnie by mnie witała na lotnisku.

Nie byłem pewny tego, co mówię. Bo tak naprawdę nie miałem pojęcia, czy ona w ogóle chciałaby mnie witać. Ostatnie rozmowy przez telefon były dziwnie krótkie. Pisała coraz mniej. Znikała na całe dni, potem przepraszała. Twierdziła, że praca ją pochłania, że szefowa nad nią stoi. Że nie ma siły. W to chciałem wierzyć. Że to tylko praca. Że jak stanę w drzwiach z bagażem i czerwonym nosem od zimna, to wszystko wróci na swoje miejsce.

Nie otworzyła mi drzwi

Samolot wylądował o świcie. Jeszcze nie świtało – na niebie wisiała ciężka ciemność, a mróz łapał za policzki. Lotnisko świeciło pustkami, tak samo jak autobus, którym pojechałem do naszej dzielnicy. Nikt nie wiedział, że wracam. Nawet mama. Chciałem, żeby pierwsza dowiedziała się właśnie ona – żona.

Wysiadłem przystanek wcześniej. Chciałem się przespacerować, naciągnąć czapkę na uszy i zebrać myśli. Po drodze wstąpiłem do osiedlowego sklepu, tego samego, do którego kiedyś chodziła po mleko. Kupiłem małą choinkę w doniczce i czerwone bombki. Trzymałem je nieporadnie pod pachą, jakby były częścią jakiegoś szalonego planu.

Podszedłem do drzwi naszego mieszkania. Numer ten sam, wycieraczka ta sama. Zamknąłem oczy na moment. Oddychałem ciężko. Serce biło jak oszalałe. Zadzwoniłem. Raz. Drugi. Trzeci. Nic.

– Może śpi – pomyślałem. – Może wzięła leki na sen i po prostu nie słyszy.

Wyjąłem telefon i zadzwoniłem. Połączenie nie zostało odebrane. Spróbowałem jeszcze raz. I jeszcze. Cisza. Nachyliłem się, żeby spojrzeć przez dziurkę w drzwiach. Mrok. Zacząłem stukać w drzwi. Najpierw delikatnie, potem mocniej. W końcu prawie waliłem pięścią.

– Kochanie… to ja – powiedziałem półgłosem, bardziej do siebie niż do niej. – Otwórz, proszę.

Nie otworzyła. Ani po minucie, ani po pięciu. Stałem tam jak głupi. Przemarznięty. Z walizką. I choinką w ręku.

Wszystko wiem od sąsiadki

Zszedłem piętro niżej i zapukałem do pani Haliny. Starsza sąsiadka, zawsze wszystko wiedziała. Jeśli ktoś z klatki był chory, wyjechał albo choćby wymienił zasłony, ona już o tym mówiła w warzywniaku.

– Panie Krzysztofie? A to pan? – zdziwiła się, otwierając drzwi. – A gdzie tam pana żona! Dawno jej nie widziałam!

– Jak to dawno? – zapytałem, próbując brzmieć normalnie. – Miałem nadzieję, że ją zaskoczę. Nie odbiera telefonu.

Pani Halina zmieszała się. Przetarła ręce o fartuch i pokiwała głową.

– Oj synku… nie wiem, jak to powiedzieć… – zaczęła, ale zaraz uciekła wzrokiem w bok. – Ona to już tydzień temu zniknęła. Wychodziła ostatnio z jakimś młodym człowiekiem. Taki wysoki, ładnie ubrany. Wsiadali razem do takiego srebrnego auta. Z walizkami.

Poczułem, jak robi mi się ciepło pod kurtką, mimo że na klatce było lodowato.

– Może to brat… – rzuciłem z nadzieją. – Albo kuzyn.

– Może – skinęła z powątpiewaniem. – Choć ja tam kuzynów tak nie całuję… A potem widziałam, jak wynosiła pudełka. Mówiła, że czasem trzeba coś zmienić.

Nie słuchałem dalej. Odsunąłem się bez słowa i ruszyłem na górę. Usiadłem pod naszymi drzwiami, jak pies, którego nikt nie chce wpuścić. Choinka leżała obok, przewrócona. Wystukałem do niej wiadomość: „Gdzie jesteś? Czekam”. Minęło pół godziny. Odpowiedzi nie było.

Jedno wielkie milczenie

Minęły dwie godziny. Siedziałem na zimnych kafelkach pod drzwiami. W końcu zrezygnowałem i poszedłem do pobliskiej kawiarni, tej, w której kiedyś zamawialiśmy latte z cynamonem i rozmawialiśmy godzinami. Teraz już nikt nie pamiętał mojej twarzy. Zamówiłem herbatę z cytryną. Usiadłem przy oknie, wyjąłem telefon i zadzwoniłem ponownie. Jeden sygnał. Drugi. Trzeci. Połączenie zostało przerwane. Przez nią.

Poczułem to jak uderzenie w policzek. Wypiłem łyk gorącej herbaty. Ręce mi się trzęsły. Wziąłem głęboki oddech i zadzwoniłem raz jeszcze. Tym razem na numer jej siostry.

– Cześć, Krzysiek – odezwała się, zaskoczona. – Coś się stało?

– Wróciłem. Na święta. Chciałem zrobić niespodziankę.

– A… no tak. – zamilkła na moment. – I co? Nie wiedziała?

– Nie było jej w mieszkaniu. Nie odbiera. Wiesz, gdzie może być?

Po drugiej stronie zrobiło się bardzo cicho.

– Z kimś się spotyka, prawda? – zapytałem wprost.

– To nie moja sprawa – odpowiedziała cicho. – Nie chcę się mieszać. Przepraszam.

– Czyli tak.

Zakończyłem połączenie i przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w wyświetlacz. Już nie miałem złudzeń. Ktoś inny zajął moje miejsce. I nie dostałem nawet ostrzeżenia. Żadnej rozmowy. Żadnego „musimy porozmawiać”. Napisałem jeszcze jednego SMS-a. Tym razem krótko: „Choinka zmarzła na klatce. Ja też”. Nie odczytała.

Najgorsza Wigilia w życiu

Wigilia nadeszła, choć tego roku wcale jej nie czekałem. Miałem zostać tylko na kilka dni, potem wrócić do pracy. Teraz każda godzina ciągnęła się jak miesiąc. W końcu poszedłem do mamy.

– Synu, ty już w Polsce? Dlaczego nic nie mówiłeś?

Nie chciałem odpowiadać. Po prostu poszedłem do niej. Uściskała mnie w progu tak mocno, że przez moment naprawdę poczułem się potrzebny. W domu pachniało kapustą z grzybami, na stole leżał biały obrus. Wszystko było tak, jak co roku. Poza mną. I poza nią. Złożyliśmy sobie życzenia, zjedliśmy barszcz. Mama próbowała mówić o wszystkim i o niczym, byleby nie zapytać o nią. A ja nie chciałem mówić, bo jak niby miałem to opowiedzieć? Że wróciłem jak idiota z nadzieją, z walizką i choinką, a zastałem tylko obojętność?

– Wszystko się jakoś ułoży – powiedziała mama w końcu. – Jesteś młody. To nie koniec świata.

Uśmiechnąłem się krzywo. Przez okno patrzyłem na światła sąsiednich domów. W jednym z nich ktoś właśnie stawiał dzieciom prezenty pod choinkę. Ktoś inny przytulał drugą osobę przy kominku. Ja tej nocy spałem na rozkładanym fotelu w dawnym pokoju, przy którym tapeta odklejała się na brzegach. Telefon milczał. Nie zadzwoniła. Nie napisała.

Jak to teraz będzie?

W pierwszy dzień świąt z samego rana poszedłem na spacer. Chciałem wyjść, zanim mama się obudzi. Śnieg skrzypiał pod butami, a powietrze było tak zimne, że aż szczypało w nozdrza. Przeszedłem obok naszego bloku. Stałem pod nim chwilę, patrząc w górę, na okno, które kiedyś było nasze. Rolety były zasłonięte. Na klatce schodowej nie było już choinki. Zniknęła. Może ktoś ją zabrał, może ktoś wyrzucił. Może przestała być potrzebna. Trochę jak ja.

Wróciłem do Norwegii trzy dni później. Chciałem jeszcze do niej zadzwonić. Miałem jeszcze tyle do powiedzenia, ale po co? Żadne słowo nie mogło już nic naprawić. Gdyby chciała cokolwiek wyjaśnić, zrobiłaby to wcześniej. Nie zrobiła.

Od tamtego czasu minęło pół roku. Nie rozmawialiśmy. Czasem jeszcze zaglądam na jej profil, ale rzadko. Przestałem śledzić, z kim się spotyka, co publikuje. Kiedyś święta były dla mnie czasem powrotu do domu. Teraz są tylko przypomnieniem, jak bardzo można się pomylić co do drugiego człowieka.

Zrozumiałem jedno – z niespodziankami trzeba uważać. Bo czasem to nie serce bije z radości, gdy się otwiera drzwi, ale pusto dźwięcząca klamka zostaje na dłoni. Cicha jak kolęda bez słów.

Krzysztof, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama