„Wróciłem z Londynu po 3 latach. Nikt się nie zainteresował, dlaczego wróciłem, a ile zarobiłem”
„W domu wszystko wyglądało tak samo. Ten sam obrus w czerwone maki, ta sama figurka Matki Boskiej na lodówce. Zegar dalej tykał nieznośnie głośno. A ja siedziałem przy stole i miałem wrażenie, że czas się tu zatrzymał. Tylko ja nie byłem już tym samym Bartkiem.
– Zjesz coś? – zapytała matka. – Karkówka się grzeje. A może rosół? Rosół najlepszy.
– Może później. – Oparłem się o krzesło i spojrzałem w sufit”.

Pamiętam, że jak tylko wsiadłem do samolotu, od razu poczułem ścisk w żołądku. Nie był to stres przed lotem. To był inny ciężar – gęsty, lepki, wdzierający się w każdą myśl. Leciałem do domu. Po trzech latach. Wszyscy czekali. Matka codziennie dzwoniła, czy na pewno mam bilet. Wysłała zdjęcie sernika, który piekła specjalnie dla mnie. Ojciec nie pił od tygodnia – podobno „na znak powitania”. Babcia zapowiadała, że przygotuje rosół, bo „chłop po zagranicy to na pewno porządnego rosołu nie jadł”.
A ja? Ja siedziałem między jakąś kobietą z dzieckiem i emerytem, który pachniał naftaliną, i zastanawiałem się, czy w ogóle chcę wracać. Właściwie nie.
Nie tęskniłem
Nie śniłem po nocach o rodzinnym domu. Nie wyobrażałem sobie, jak otwieram drzwi i wszyscy rzucają mi się na szyję. To nie był powrót z miłości. To była ucieczka. Po prostu nie miałem już gdzie być.
Tam, w Londynie, coś się we mnie rozpadło. A może nie coś, tylko wszystko? Straciłem pracę. Dziewczynę. Poczucie sensu. Przez ostatnie tygodnie spałem u znajomego, potem w hostelu, a przez chwilę... w parku. Tak, trzy dni w parku. Z kapturem naciągniętym na głowę, udając, że to tylko chwilowa przygoda. Że jestem taki „wolny duch”. A prawda była taka, że nie miałem już siły udawać, że daję radę.
Nie powiedziałem nikomu, dlaczego wracam. Matka myśli, że stęskniłem się za kotletem schabowym. Ojciec, że wreszcie „zrozumiałem, co jest w życiu ważne”. Guzik prawda. Po prostu już nie miałem dokąd iść. I modliłem się tylko, żeby nikt nie zapytał: „Dlaczego wróciłeś?”.
Bo sam nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Pociąg z Warszawy do rodzinnego miasta trząsł się jakby chciał mnie ostrzec – „Zastanów się jeszcze, chłopie, to twoja ostatnia szansa”. Ale ja już podjąłem decyzję. A raczej... nie miałem wyboru. Wysiadłem na znajomym, lekko obskurnym peronie i od razu zobaczyłem ich. Mama w czerwonym płaszczu, który nosiła od dekady. Ojciec, jak zwykle sztywno wyprostowany, w tej samej czapce z daszkiem, co zawsze. I babcia – malutka, pomarszczona, z plastikową reklamówką z marketu, pewnie z termosikiem rosołu.
– Bartek! Kochanie! – Matka wyrwała się pierwsza i rzuciła w moją stronę. Pachniała praniem i pieczonym ciastem.
– No wreszcie jesteś – powiedział ojciec, klepiąc mnie po ramieniu. – Jak tam Londyn?
– Zimny – odparłem, próbując się uśmiechnąć. To było jedyne, co przyszło mi do głowy.
– Dobrze, że wróciłeś. – Babcia uścisnęła mnie mocno. – Bo człowiek to nie może tak wiecznie po świecie się tułać.
Wsiedliśmy do auta ojca. Starego, trzeszczącego, ale zadbanego. W środku pachniało miętowymi gumami i kurzem. Matka zagadywała cały czas:
– Zrobiłam sernik z rodzynkami. Wiem, że nie lubisz, ale tak dla wspomnień. I kapuśniak! I karkówkę! Bo tam na pewno jadłeś tylko jakieś zupki z torebki. Co nie?
– A jak tam dziewczyna? – zapytał ojciec. – Nadal ta sama? Jak jej było...?
– Zuzia? – zapytała babcia. – Czy już inna? Pewnie tam w tej Anglii to same ładne...
– Nie rozmawiamy teraz o dziewczynach – przerwała matka. – Bartek pewnie zmęczony. Dajcie mu chwilę.
Milczałem. Uśmiechałem się, kiwałem głową, ale nie odpowiadałem na pytania. A jeśli już, to półsłówkami. Bo żadne z nich nie zapytało: „Jak się czujesz?”, „Czy wszystko w porządku?”.
W domu wszystko wyglądało tak samo
Ten sam obrus w czerwone maki, ta sama figurka Matki Boskiej na lodówce. Zegar dalej tykał nieznośnie głośno. A ja siedziałem przy stole i miałem wrażenie, że czas się tu zatrzymał. Tylko ja nie byłem już tym samym Bartkiem.
– Zjesz coś? – zapytała matka. – Karkówka się grzeje. A może rosół? Rosół najlepszy.
– Może później. – Oparłem się o krzesło i spojrzałem w sufit. Tamten sufit, pod którym leżałem, kiedy miałem pięć lat i bałem się ciemności.
Oni się cieszyli. Naprawdę się cieszyli, że wróciłem. Ale ja czułem się jak gość. Jak ktoś, kto przyniósł ze sobą coś ciężkiego i teraz nie wie, gdzie to położyć. I czy w ogóle może.
Zosia wpadła do kuchni z rozwianymi włosami i telefonem w dłoni.
– Ej, Bartek! – zawołała z entuzjazmem. – Zobacz, co znalazłam! Twoje stare zdjęcie z komunii. W ogóle nie wyglądałeś jak ty. A może i wyglądałeś... tylko taki bardziej... grzeczny.
Usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła oglądać galerię. Śmiała się, komentowała, wciskała mi ekran pod nos. A ja tylko kiwałem głową.
– Ej, co jest? – zmrużyła oczy. – Ty w ogóle jakoś tak... nie cieszysz się.
– Zmęczony jestem – rzuciłem odruchowo.
– Nie, to nie to – powiedziała, i nagle spoważniała. – Ty nie jesteś szczęśliwy. Co się stało?
Zamarłem. Patrzyłem na nią przez chwilę, niepewny, co powiedzieć. Bo jak wytłumaczyć trzynastolatce, że wszystko się sypnęło? Że nie jestem żadnym bohaterem, tylko facetem, który zawalił każdą możliwą sprawę?
– Nic się nie stało, Zośka. Po prostu... potrzebuję czasu.
– Bartek – przerwała. – Nie musisz mi ściemniać. Serio. Widziałam takich jak ty w szkole. Udają, że wszystko jest okej, a potem się okazuje, że płaczą po kątach.
Parsknąłem śmiechem. Chciałem jej powiedzieć, że jest jeszcze dzieckiem i nie rozumie świata. Ale nie mogłem. Bo trafiła w punkt.
– Nie płaczę po kątach – mruknąłem. – Już nie.
– To wcześniej płakałeś? – zapytała cicho.
Nie odpowiedziałem.
Zapadła cisza. Taka gęsta, że słyszałem tykanie tego przeklętego zegara z kuchni. A potem Zosia wyciągnęła rękę i położyła ją na mojej dłoni.
– Wiesz, że możesz mi powiedzieć. Nic nikomu nie powiem.
Prawie się uśmiechnąłem. Prawie.
– Zosiu... – westchnąłem. – Nie umiem jeszcze mówić o tym na głos.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
– To napisz. Na kartce. Albo nie pisz. Ale nie udawaj, że wszystko jest okej, bo to cię zeżre od środka.
Wtedy obraz mi się rozmazał. Wspomnienia uderzyły jak tsunami – brudna łazienka w hostelu, drżące dłonie, SMS od Zuzki: „Nie mogę już dłużej. Przykro mi.” Potem ulica. Pusta noc. Krzyk w głowie. I cisza. Taka, co boli.
Zosia spojrzała na mnie poważnie, z dojrzałością, której nie spodziewałbym się po trzynastolatce.
– Nie musisz być silny. Serio. Nikt nie jest cały czas.
Zabrzmiało to prosto. Ale trafiło tam, gdzie powinno.
Nie spałem prawie całą noc
Wpatrywałem się w sufit, licząc te same pęknięcia, które znałem na pamięć sprzed lat. A jednak coś było inaczej. Może ja byłem inny.
Koło drugiej usłyszałem ciche szuranie w kuchni. Matka zawsze miała ten zwyczaj – wstawała w nocy „na herbatkę”. Ojciec pewnie też nie spał. Tak jak ja. Podszedłem do drzwi, uchyliłem je i usłyszałem ich rozmowę.
– Myślisz, że coś się stało? – matka szeptała, ale wyraźnie. – Bartek jakiś... cichy jest.
– To chłopak. Pewnie przemęczony. Zobaczysz, wyśpi się i mu przejdzie – odburknął ojciec.
– Ale on się nawet nie uśmiecha. Tylko siedzi i patrzy w podłogę. I nie opowiada, co robił w Londynie.
– Może nie ma o czym opowiadać – prychnął ojciec. – Może zrozumiał w końcu, że życie nie jest takie proste. I dobrze.
– Co to znaczy „dobrze”? – Matka podniosła głos. – On wygląda, jakby go ktoś przeżuł i wypluł. A ty? Nic! Zero pytań, zero zainteresowania!
– No i co mam zrobić?! Zacząć go wypytywać jak policjant?! – Ojciec też już się nakręcał. – Przyszedł, to niech siedzi. Dostanie jeść, ma dach nad głową. Co jeszcze?
Wtedy wszedłem do kuchni. Nogi miałem jak z waty, ale serce biło mi mocniej niż kiedykolwiek.
– Dostanę jeść, mam dach nad głową, ale może ktoś w końcu zapyta, po co wróciłem?! – powiedziałem ostro, patrząc ojcu w oczy.
Matka aż odsunęła kubek z herbatą. Ojciec zamarł.
– Nie wróciłem, bo tęskniłem. Nie wróciłem, bo się stęskniłem za karkówką, za rosołem, za tymi głupimi zegarami. Wróciłem, bo już nie miałem gdzie być. Bo nie miałem siły dalej udawać, że wszystko gra!
– Bartek... – matka zaczęła coś mówić, ale uciszyłem ją gestem.
– Straciłem wszystko, mamo. Pracę. Dziewczynę. Pieniądze. Godność. Mieszkałem na zmianę u ludzi, potem na dworcach, a przez trzy dni – pod mostem. I nikomu o tym nie powiedziałem. Nawet wam. Bo się wstydziłem. Bo myślałem, że jak wrócę, to wszyscy będą na mnie patrzeć jak na nieudacznika.
– Nikt tak nie patrzy – matka zaczęła płakać. – Boże, czemu nic nie mówiłeś?
– Bo wiedziałem, że ojciec powie: „Sam sobie jesteś winny”.
Ojciec spuścił wzrok. Cisza trwała dobrą minutę. Tylko zegar tykał – uparcie, jakby na złość.
– Nie wiedziałem – powiedział w końcu ojciec. Cicho. Inaczej niż zwykle.
– Nie chciałeś wiedzieć – odpowiedziałem, a głos mi się załamał.
Matka wstała i przytuliła mnie tak mocno, że aż zabrakło mi tchu.
– Synku... tu zawsze masz dom. Ale musimy się nauczyć rozmawiać. Musimy się tego nauczyć na nowo.
I wtedy pierwszy raz poczułem, że coś się przełamało.
Rano przy stole było cicho
Nawet babcia, która zazwyczaj zagadywała wszystkich o pogodę i stan zdrowia sąsiadki z naprzeciwka, siedziała w milczeniu i mieszała herbatę, jakby od tego zależał los świata. Ojciec czytał gazetę, ale nie przewracał stron – tylko gapił się w jedno miejsce. Matka kroiła chleb na równe plasterki, jakby chciała sobie w tym znaleźć jakikolwiek porządek.
A ja w końcu postanowiłem powiedzieć wszystko.
– Nie było mnie trzy lata – zacząłem. – Myślicie, że pracowałem, że się rozwijałem, że piąłem się po szczeblach kariery. A ja przez większość czasu próbowałem tylko przeżyć.
Ojciec odłożył gazetę. Babcia podniosła głowę.
– Miałem dobrą pracę – kontynuowałem. – W firmie graficznej. Dobrze płatną. Miałem dziewczynę, z którą planowaliśmy wspólne mieszkanie. Wszystko wyglądało jak z obrazka. Aż do momentu, kiedy firma straciła duży kontrakt. Zwalniali ludzi po kolei. Ja byłem jednym z pierwszych.
– Czemu nic nie mówiłeś? – zapytała matka.
– Bo się bałem. Bo wstydziłem się przyznać, że nie jestem tym, kim wszyscy myśleli, że jestem. A potem... potem już było za późno.
Zacisnąłem pięści. Wiedziałem, że jak teraz nie powiem wszystkiego, to już nigdy nie będę mógł oddychać swobodnie.
– Zuzka... odeszła miesiąc po tym, jak mnie zwolnili. Powiedziała, że nie chce „ciągnąć związku z kimś, kto się nie ogarnia”. Straciłem mieszkanie, nie miałem pieniędzy, nie byłem w stanie płacić rachunków. Przez dwa miesiące spałem u znajomego. Potem... trafiłem do hostelu dla bezdomnych. A w końcu – na ulicę.
Matka zaczęła cicho płakać.
– Myślałem o powrocie. Ale jak miałem wrócić i co powiedzieć? Że jestem nikim? Że trzy lata wystarczyły, by wszystko stracić?
– Bartek, ty nie jesteś nikim – babcia odezwała się pierwszy raz. – Jesteś mój wnuk. I zawsze będziesz.
– Przez ostatni miesiąc byłem na skraju. Codziennie mówiłem sobie: „jeszcze jeden dzień”. I jak zobaczyłem, że nie mam już siły, po prostu kupiłem bilet. Z ostatnich pieniędzy. I jestem tutaj. Ale nie dlatego, że tęskniłem. Tylko dlatego, że nie miałem już gdzie pójść.
Ojciec siedział nieruchomo, jakby zmienił się w kamień.
– Powinieneś był powiedzieć – odezwał się w końcu.
– Nie umiałem. Ty zawsze byłeś twardy. Zawsze wiedziałeś, co robić. Ja... ja się po prostu pogubiłem.
– Każdy może się pogubić – mruknął, ale bez złości. – A mężczyzna, jak nie wie, co robić, to pyta. A nie zamyka się sam ze sobą.
– To nie było takie proste – odpowiedziałem cicho.
– Nie jest. Ale teraz jesteś tu. I nie jesteś sam – matka położyła mi dłoń na ramieniu. – I nie musisz być silny za wszystkich. Już nie.
Patrzyłem na nich i pierwszy raz od dawna poczułem coś dziwnego. To nie była radość. Ani ulga. Raczej... początek czegoś. Może zaufania. Może nadziei. Może po prostu prawdy.
Wyszedłem z domu zaraz po śniadaniu. Nie powiedziałem, dokąd idę, a nikt nie pytał. Zresztą – wiedzieli. Po takich rozmowach trzeba wyjść. Złapać oddech. Poskładać myśli, które przez całą noc huczały w głowie jak pociąg po torach.
Szło się ciężko, jakby nogi pamiętały jeszcze tamte noce na chłodnym chodniku. Minąłem stary plac zabaw. Huśtawka była ta sama, tylko przerdzewiała. I ta zjeżdżalnia, z której kiedyś spadłem i nabiłem sobie guza tak dużego, że babcia robiła mi okłady z mąki ziemniaczanej. Usiadłem na ławce. Cicho było. W końcu wieś nie potrzebuje hałasu.
– Bartek? – usłyszałem znajomy głos.
To była Zosia. Z plecakiem, w za dużym swetrze i słuchawkami na szyi. Usiadła obok, jakbyśmy się umówili.
– Myślałam, że cię tu znajdę – powiedziała. – Zawsze tu przychodziłeś, jak byłeś zły.
– Pamiętasz?
– Wszystko pamiętam. Nawet jak ukrywałeś tu czekoladki przed babcią.
Parsknąłem śmiechem. Cichy, ale szczery. Zosia popatrzyła na mnie uważnie. Nie było w niej ciekawości. Tylko troska.
– I co teraz?
– Nie wiem – odpowiedziałem. – Ale pierwszy raz od dawna nie boję się powiedzieć tego na głos.
Zosia wyciągnęła z plecaka termos i podała mi plastikowy kubek.
– Kakao – powiedziała z dumą. – Sama zrobiłam. Takie prawdziwe, nie z proszku.
Wziąłem łyk. Było gorące i za słodkie, ale... dokładnie takie, jak trzeba.
– Wiesz co? – powiedziała nagle. – Nawet jak się boisz, to i tak jesteś odważny. Bo wróciłeś.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
– Wróciłem, bo nie miałem wyjścia.
– Ale mogłeś nie wracać. Mógłbyś dalej siedzieć w tym Londynie. Mógłbyś zniknąć. A jednak wróciłeś. To znaczy, że jesteś silniejszy, niż myślisz.
Milczeliśmy chwilę
Słońce zaczynało przebijać się przez chmury. I wtedy zrozumiałem coś jeszcze – że nie muszę wiedzieć, co będzie jutro. Że czasem wystarczy po prostu być. I nie uciekać więcej.
– Dzięki, Zosiu – powiedziałem. – Za kakao. I za to, że jesteś.
– Zawsze jestem. W końcu jestem twoją siostrą, nie?
Pokiwałem głową. Tak. Była. I to znaczyło więcej, niż wszystko inne.
Zakończenie – Nie tęsknota, a ucieczka
Minęły dwa tygodnie. Dom już nie brzmiał jak muzeum starych dźwięków – zaczął oddychać. Inaczej. Cicho, ostrożnie, ale prawdziwie.
Matka nadal udawała, że wszystko wraca do normy. Piecze codziennie inne ciasto, robi porządki z dokładnością chirurga i opowiada sąsiadce przez telefon o „naszym Bartku, który teraz odpoczywa, bo zasłużył”. Ojciec milczy.
Ale nie tym chłodnym, niedostępnym milczeniem, tylko jakby... zbierał się do rozmowy. Wiem, że słyszę jego kroki pod drzwiami mojego pokoju. I czasem zostawia coś na biurku – stare zdjęcie, książkę, gazetę. Takie ojcowskie: „Nie powiem, że cię kocham, ale może zrozumiesz”.
Babcia jest jak skała. Gdyby mogła, nosiłaby mnie na rękach, jak wtedy, gdy byłem pięcioletnim chudzielcem z rozbitym kolanem. A ja?
Ja wreszcie zaczynam oddychać. Nie głęboko, nie z pełnym przekonaniem, ale... na próbę. Jakby ciało nie dowierzało, że można bez ciężaru.
Zosia zapytała ostatnio:
– Bartek, a gdybyś mógł, to byś nie wracał?
Zastanowiłem się długo.
– Wtedy bym nie wrócił – odpowiedziałem. – Ale teraz... teraz wiem, że musiałem.
Bo ten powrót to nie był happy end. To był dopiero początek. Pierwszy krok na nowo. Wszyscy musieliśmy się od nowa nauczyć siebie. I choć jeszcze czuję w sobie ten wstyd, ten żal, tę bezradność – to już ich nie nienawidzę. Są częścią mnie. Mojej drogi.
I jeśli mam gdzieś iść dalej – to tylko z nimi.
Z tą wersją mnie, która się potknęła, ale wstała. Z tą rodziną, która nie umie mówić o emocjach, ale jednak je czuje. Z tą siostrą, która bardziej rozumie świat, niż wielu dorosłych. I z tym domem, który – choć nieidealny – nie przestał być domem.
Bo czasem trzeba się rozpaść, żeby naprawdę wrócić.
Bartłomiej, 28 lat
Czytaj także:
- „Mam dosyć bycia darmową nianią i gosposią własnych dzieci. Nie pozwolę się dłużej traktować jak pomiotło”
- „Koleżanki jeżdżą do spa, a u mnie w łazience króluje szare mydło. Żałuję, że nie trafiłam na bogatego męża”
- „Teść ciągle mnie upokarzał, bo pożyczył mi pieniądze. Musiałem spłacić ten dług, choć wiele mnie to kosztowało”

