„Wróciłam z Włoch nie tylko z piękną opalenizną, ale i z nowym nazwiskiem. Nikt nie miał się dowiedzieć o naszym ślubie”
„Gdy wróciłam do Polski, byłam legalnie zamężna. Z Giorgio. Włoskim artystą i barmanem, którego znałam od niecałych dwóch tygodni. Miałam nowe nazwisko, posrebrzaną obrączkę i… wielki chaos w głowie. Planowałam zachować wszystko w tajemnicy”.

- Listy do redakcji
Czasami wystarczy jedna butelka wina za dużo i szalona najlepsza przyjaciółka obok, żeby człowiek podjął najgłupszą, a może po prostu najbardziej zwariowaną decyzję w życiu. Miałam wtedy 29 lat i byłam singielką od roku. Ale czy to powód, by... wychodzić za mąż za niemal nieznajomego? Wakacje we Włoszech miały być celebracją mojej wolności. Ja – świeżo po rzuceniu nudnej pracy w korporacji i najnudniejszego faceta na świecie – i Marta, która też miała za sobą kilka rozczarowań. Nasz plan? Gorąca plaża, opalanie się na leżaku, pyszna włoska pizza, wino i zero dramatów.
Planowałyśmy po prostu typowo babskie wakacje. Bez konkretnego planu, oczekiwań i facetów. Chciałyśmy zrelaksować się po ciężkim czasie, nabrać nowego spojrzenia na świat i odrobiny energii, która wystarczyłaby nam na zwyczajne życie w Polsce.
Opalenizna, owszem naprawdę się udała. Całe dnie spędzałyśmy bowiem na kąpielach, smarowaniu się kremem z filtrem i wylegiwaniu na gorącym, włoskim słońcu. Ale z resztą planów… No cóż, wyszło zupełnie inaczej.
Przyjaciółka miała dziwny pomysł
– Daj spokój, przecież sama mówiłaś, że chcesz zrobić coś szalonego – Marta sączyła swoje wino, patrząc na mnie znad okularów przeciwsłonecznych. – A ślub w Italii? No błagam! Kto by nie chciał przeżyć takiej szalonej przygody? Będziesz kiedyś miała co opowiadać wnukom.
– Marta… przestań, nie róbmy z siebie totalnych idiotek – parsknęłam śmiechem. – Poza tym z kim niby mam brać ten ślub? Czy ty przypadkiem ostatnio nie naczytałaś się zbyt dużo romansów? Bo zwyczajnie zaczyna ci odbijać.
Koleżanka jednak nie traciła rezonu. Wskazała w stronę baru:
– A chociażby z tamtym przystojniakiem przy barze. Ten w lnianej koszuli i z tym zawadiackim uśmiechem prezentuje się całkiem, całkiem. Tylko spójrz, wygląda jak młodszy brat George’a Clooney’a.
Spojrzałam. Miała rację. Wyglądał… całkiem apetycznie. I właśnie do nas machał. Zdaje się, że miał jakiś szósty zmysł, który podpowiedział mu, że właśnie o nim gadamy. A może po prostu zobaczył, że obie się na niego gapimy, niemal wskazując go palcem? Chyba jednak to drugie, bo moja przyjaciółka wcale nie starała się być dyskretna.
Wszyscy się zgodzili
Giorgio okazał się barmanem, artystą, właścicielem starej vespy i… człowiekiem, który miał w sobie więcej uroku, niż wszyscy moi byli razem wzięci. Zaczął flirtować, opowiadał o lokalnym życiu, robił najlepsze cappuccino w okolicy. Było pyszne. Jeszcze nigdy w życiu nie piłam takiej kawy. No i zaproponował mi „randkę marzeń”. A co zrobiła Marta? Oczywiście, że go podpuściła.
– A wiecie co, zróbmy tak – zakrzyknęła pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy stoliku w niewielkiej knajpce nad jeziorem Como. – Zorganizujmy ślub! Taki dla zabawy. Ceremonia, przysięgi, wieczór panieński, wszystko! Bez żadnych oficjalnych papierów. Żart, ale z rozmachem!
Myślałam, że Giorgio zareaguje śmiechem. Albo po prostu każe nam spadać. A on tylko się uśmiechnął i powiedział:
– Pewnie. Jutro. W białej sukni. Pod oliwkami.
Ja słuchałam i jakoś nie potrafiłam przerwać tego całego szaleństwa. Wiedziałam, że to totalna niedorzeczność. Że powinniśmy po prostu jeszcze nieco poflirtować, wypić na pożegnanie po lampce dobrego włoskiego wina i zwyczajnie się pożegnać. Ale... ale chyba zadziałała atmosfera tego miejsca. Słyszeliście kiedyś, że Włochy naprawdę są magiczne? No to potwierdzam to z pełnym przekonaniem. Nie wiem, czy tak działa słońce, czy otwartość mieszkańców Italii, ale tutaj człowiek zupełnie inaczej czuje, myśli i się zachowuje.
Śmiałam się do pewnego momentu
Marta i Giorgio dobrze przygotowali się do realizacji swojego zwariowanego pomysłu. Myślałam, że przez noc wywietrzeją im z głowy bąbelki, a wraz z nimi to całe szaleństwo. Ale nie. Nikt się nie wycofał. A i ja nie powiedziałam stop. Byłam przekonana, że robimy po prostu zabawne przedstawienie, które stanie się moją przygodą życia, dlatego poddałam się chwili.
I tak pojawił się włoski urzędnik, który miał udawać księdza. Giorgio miał przygotowany garnitur. Marta zdobyła biały letni kombinezon, który całkiem nieźle udawał suknię ślubną. Byli nawet świadkowie. Nie, nie. Żadnej z tych ról nie pełniła Marta. Na naszą uroczystość zaproszony został kelner z knajpki, gdzie pracował „mój wybranek” i starsza sąsiadka Giorgio. Niska, okrągła czterdziestolatka z burzą czarnych włosów i ogromnym uśmiechem, która mocno przytuliła mnie do piersi na przywitanie.
Naprawdę zachowywała się zupełnie jak niedoszła włoska teściowa, a nie przypadkowa kobieta biorąca udział w naszej grze. To właśnie ona płakała ze wzruszenia podczas składania przysięgi, mimo że zupełnie nie wiedziała, kim jestem.
A potem Giorgio powiedział:
– Si.
Ja też to powtórzyłam, choć nie do końca rozumiałam, co do mnie mówił urzędnik. Na rękę włożyliśmy sobie posrebrzane obrączki, kupione na jakimś przypadkowym straganie z pamiątkami dla turystów.
A wtedy urzędnik skinął głową i... wręczył nam dokument. Zerknęłam na niego i dostrzegłam jakieś pieczątki. Włoskiego dobrze nie znałam, ale podana mi kartka wyglądała zupełnie jak prawdziwy akt ślubu.
– Gratulacje. Jesteście małżeństwem – powiedział ten obcy człowiek w ciemnym garniturze.
Zbladłam. Marta zaczęła się śmiać. Giorgio pocałował mnie w policzek. A ja… Ja zamarłam. Bo zaczęłam uświadamiać sobie, że coś tutaj chyba jest nie tak. Kim był ten człowiek? Dlaczego podaje nam dokument, który wygląda zaskakująco autentycznie? I czy to w ogóle możliwe, że właśnie wzięłam z tym zupełnie obcym człowiekiem prawdziwy ślub?
– Giorgio, przecież to miał być żart?! – wyszeptałam.
– Ja nie żartuję z miłości – odpowiedział spokojnie. – Powiedziałaś „tak”. I nie zapomniałem cię zapytać. Pytałem twoje oczy – odpowiedział, wpatrując się we mnie.
Miałam mętlik w głowie
Rany! Co ja najlepszego narobiłam? Miałam ochotę udusić Martę. Też mi przyjaciółka. Twierdziła, że nad wszystkim panuje. Że to tylko niewinny żart. Nieco głupia zabawa, która jest bez znaczenia. Ot, szalone wspomnienie z włoskich wakacji. Jak ta dziewczyna mogła wkopać mnie w coś takiego? Ufałam jej, że wszystko posprawdzała.
Gdy wróciłam do Polski, byłam legalnie zamężna. Z Giorgio. Włoskim artystą i barmanem, którego znałam od niecałych dwóch tygodni. Miałam nowe nazwisko, tą posrebrzaną obrączkę i… wielki chaos w głowie.
Planowałam zachować wszystko w tajemnicy. Ale nagle mleko się wylało. Dlaczego? Bo Marta wstawiła zdjęcia z naszej ceremonii na mój profil na Facebooku. Tak, skorzystała po prostu z mojego telefonu, gdzie byłam zalogowana na profil. I wrzuciła fotkę ze mną, Giorgiem i tym urzędnikiem wręczającym nam akt ślubu. Z wymownym podpisem:
„Mój spontaniczny włoski ślub. Właśnie zaczynam nowe życie”.
Dlaczego to zrobiła? Ponoć dla żartu. Była przekonana, że ludzie właśnie tak potraktują tę fotkę. Że będą mieli świetną zabawę i będą mi gratulować zakręconych wakacji. Wszyscy wzięli to jednak na serio. Mama dostała prawie zawału. Koleżanki z pracy myślały, że to fotomontaż. A Marta? Była z siebie dumna jak paw.
– To najlepsza rzecz, jaką zrobiłaś od czasów, gdy rzuciłaś Przemka przez SMS-a – komentowała.
Ja nie byłam już taka pewna. Z jednej strony Giorgio codziennie przysyłał mi maile, zdjęcia, wiadomości głosowe. Pisał o miłości, przesyłał szkice z podpisem „mojej żonie”.
Z drugiej – przecież znałam go zaledwie chwilę. Ba, jakie znałam? Te kilka przegadanych chwil przy kolejnych kieliszkach wina trudno przecież nazwać prawdziwą znajomością. Miałam poczucie, że zrobiłam coś absolutnie irracjonalnego.
Musiałam zrealizować plan B
Po miesiącu postanowiłam wrócić do Włoch. Z rękami zaciśniętymi ze zdenerwowania i z duszą na ramieniu. Giorgio czekał na mnie na lotnisku. Z bukietem lawendy. Nie róż, ale właśnie fioletowej lawendy o oszałamiająco słodkim zapachu. Czy którakolwiek z was dostała kiedykolwiek od swojego faceta lawendę?
– Potem ja przylatuję do ciebie – powiedział. – Ale tylko jeśli pozwolisz mi być twoim mężem. No wiesz, tak naprawdę, a nie tylko na papierze – powiedział zaskakująco poważnie.
Spojrzałam na niego. I nagle wszystko wydało mi się bardzo proste.
– Możesz zacząć od pozmywania naczyń – odpowiedziałam. – A potem... porozmawiamy o planie na resztę naszego życia.
Dzisiaj mamy wspólne mieszkanie w Krakowie. Giorgio uczy się polskiego, a ja próbuję gotować po włosku. Czasami nie wiemy, jak to wszystko się udało. Bo my naprawdę się w sobie zakochaliśmy i świetnie się dogadujemy.
Jak mówi mój mąż:
– Ślub był żartem. Miłość – absolutnie nie.
Czy ktoś mógłby się spodziewać, że tak skończy się moja wielka włoska przygoda?
Anna, 33 lata
Czytaj także:
- „Zakochałam się w przystojniaku z aplikacji randkowej. Szkoda, że na trzeciej randce poznałam jego żonę”
- „Chciałam jechać pociągiem do Chorwacji, ale mąż uparł się na samolot. Po tych wakacjach już nic nie było takie samo”
- „Na wakacjach znaleźliśmy portfel wypchany gotówką w euro. Poczułam zapach luksusu, ale potem ogarnął mnie odór wstydu”

