„Wróciłam z Warszawy z podkulonym ogonem. Byłam przekonana, że moje życie się skończyło, ale wtedy wydarzył się cud”
„Znalazłam najemców na mieszkanie, spakowałam rzeczy i przeniosłam się do rodzinnego domu. Koniec z błyskotliwą karierą, dobrymi zarobkami i pochwałami zarządu. Byłam załamana. Ile można, w wieku ponad 30 lat, chować się w swoim dziecięcym pokoju?”.

Od zawsze byłam ambitna. Świadectwa z czerwonym paskiem, wygrywanie szkolnych olimpiad, wzorowe zachowanie, reprezentowanie klasy na zawodach sportowych. Gdy dostawałam ze sprawdzianu piątkę, nie cieszyłam się tak, jak moje koleżanki. Ja zastanawiałam się, dlaczego to nie była szóstka.
– Szóstka jest dla osób wybitnie uzdolnionych z danego przedmiotu. Dla prawdziwych pasjonatów. Ty jesteś humanistką. Nie możesz zadręczać się i kuć całymi nocami, żeby mieć szóstki z biologii – próbowała mi tłumaczyć ciotka Agata, moja chrzestna, którą traktowałam prawie jak przyjaciółkę.
– Alicja ma szóstkę z biologii – zawieszałam głos, doskonale wiedząc, że zwyczajnie nie mogę znieść tego, że koleżanka z klasy jest w czymś ode mnie lepsza.
– A co ma z polskiego? Historii? Angielskiego? Też wygrała wojewódzką olimpiadę językową i konkurs na najlepszy wiersz o przyrodzie? – ciotka, która sama była nauczycielką, próbowała racjonalnie mi tłumaczyć, że nie muszę być we wszystkim najlepsza.
Teraz wiem, że miała zdrowe podejście do życia i ze wszystkich sił chciała mi je zaszczepić. Że wcale nie muszę być najlepsza ze wszystkich w każdej możliwej dziedzinie życia. Wystarczy, że będę najlepszą możliwą wersją siebie. I że będę szczęśliwa. Ale dopiero zaczynam rozumieć to teraz. Po kilkunastu latach od tamtego momentu.
Sukcesy innych odbierałam jako moją porażkę
Skąd mi się to wzięło? Myślę, że z jednej strony to była cecha charakteru. Wrodzona ambicja, której nikt nie pomógł mi właściwie pokierować. Z drugiej, duży wpływ na to miała moja matka, która zawsze wymagała ode mnie więcej. Coś jakby chciała ulepić z plasteliny doskonałą córkę. Taką, której będą jej wszyscy zazdrościć i która spełni jej niespełnione marzenia.
Była święcie przekonana, że po liceum pójdę na medycynę.
– Nieźle się uczysz, masz piątki z biologii i chemii. Na pewno dobrze zdasz maturę i zdobędziesz wystarczającą liczbę punktów – mówiła z pewnością w głosie. – Już z ojcem odkładamy pieniądze na twoje studia w Warszawie – nie mam pojęcia, skąd wzięła te ambitne plany.
Po maturze pierwszy raz się zbuntowałam. Za namową ciotki Agaty. To właśnie ona cierpliwie mi tłumaczyła, że nie muszę być wybitnym kardiologiem, żeby być szczęśliwa.
– Zastanów się Sabina, czy to naprawdę jest twoje marzenie. Czy to właśnie ty chcesz być lekarzem – jej spokojny uśmiech zawsze koił moje skołatane nerwy.
Nie chciałam. Poszłam na marketing, co matka potraktowała niczym swoją osobistą porażkę.
– Marketing? Przecież to kierunek dla przeciętniaków, którzy nie bardzo wiedzą, co chcą w życiu robić. Gdzie ty chcesz znaleźć po tym pracę, gdy konkurencja jest tak duża, a prestiżu żadnego? – recytowała jednym tchem. – Zmarnujesz talent! Nie myśl, że ja się do tego dołożę – zakończyła.
Wtedy po raz pierwszy wtrącił się ojciec. Do dzisiaj nie mam pojęcia, co powiedział matce i jakich argumentów użył. Jednak dostawałam pieniądze na wynajem mieszkania i utrzymanie podczas studiów.
Na uczelni musiałam być najlepsza
Na studiach na nowo odezwały się jednak moje ambicje. Znowu musiałam być najlepsza na roku. Zagraniczna wymiana studencka? Oczywiście, nie mogłam jej odpuścić. Nie powstrzymał mnie nawet mój chłopak, z którym dopiero się poznawaliśmy i który nie chciał tworzyć związku na odległość. Przewodnicząca samorządu studenckiego i koła naukowego. Redaktor naczelna uczelnianej gazety. Reprezentantka uczelni podczas prestiżowego konkursu w Hamburgu. Znowu łapałam kilka srok za ogon, tracąc przy tym okazję na beztroską zabawę charakterystyczną dla młodości.
Z czasów studenckich pamiętam głównie zakuwanie do kolejnych egzaminów, działania we wszystkich możliwych kołach naukowych, udział w konferencjach. No i pochwały wykładowców cieszących się, że trafiła się im tak ambitna studentka.
Imprezy do białego rana? Koncerty i szaleństwa w klubach studenckich? Beztroskie wyjazdy w góry? Domówki z przyjaciółkami przy winie, popcornie i komediach romantycznych? To nie dla mnie. Mnie szkoda było na to wszystko czasu.
Swoje ambicje przeniosłam do pracy
Już na trzecim roku zaczęłam biegać na praktyki do dużej korporacji z zagranicznym kapitałem. To była firma z tradycjami, w której wszyscy chcieli pracować. Miała prestiż i płaciła naprawdę dobre pieniądze. Znajomi z roku mogli jedynie pomarzyć o zaczepieniu się w tym miejscu. Mnie poleciła wykładowczyni, która na co dzień była jednym z menadżerów właśnie w tej firmie. Po praktykach przyszedł czas na staż. A później dostałam umowę na pół etatu. Po obronie dyplomu przeszłam na cały etat i zaczęłam piąć się po szczeblach kariery.
Przychodziłam do biura jako pierwsza, wychodziłam wieczorem. Szybko utarło się, że Sabina zawsze ma czas i poradzi sobie z każdym zadaniem. Nieprzewidziane poprawki w projekcie naniesione przez klienta tuż przed weekendem? Oczywiście, bardzo chętnie. Przygotowanie prezentacji na ważną branżową konferencję? Kto da sobie radę, jak nie ja? Trzeba ratować umowę, bo klient Premium nie jest zadowolony z efektów kampanii? Przecież nie muszę iść na wesele kuzynki. I tak już od wieków się z nią nie widziałam.
Zerwałam, żeby mieć więcej czasu na pracę
To, że byłam sama, nie miało większego znaczenia. I tak nie miałam czasu na bieganie na randki. Jakiś czas spotykałam się z pewnym Tomkiem, który również był zapracowanym człowiekiem. Myślę, że tylko dlatego udało się nam wytrzymać razem prawie rok. Ale w pewnym momencie, nawet on nie wytrzymał.
– Sabina, bardzo cię lubię, ale to nie ma sensu. I tak praktycznie się nie widujemy. Zamieszkać razem nie chcesz, spotkania wciąż odwołujesz, bo wypada ci coś ważnego – w jego głosie wyraźnie było słychać smutek.
– Jak to? Przecież byliśmy razem w kinie i na pizzy – w ogóle nie rozumiałam, o co mu chodzi.
– Tak, ale to było trzy tygodnie temu. Pamiętasz? A w tej pizzerii i tak większość czasu spędziłaś ze słuchawką przy uchu, bo dzwonili z pracy.
– Oj tam, przecież to była sytuacja awaryjna – próbowałam mu tłumaczyć, ale przerwał mi w pół słowa.
– Jasne, sytuacje awaryjne u ciebie w firmie są zawsze. A ja już dobiegam trzydziestki i powoli chciałbym się ustatkować, może nawet pomyśleć o rodzinie. A zdaje się, że to nie są twoje priorytety, prawda?
Nie były. Akurat nasza firma podpisała umowę na kampanię dla dużego banku. Klient Premium, duże pieniądze, wprost wymarzona okazja, żeby się wykazać. Doszłam do wniosku, że potrzebuję więcej czasu, a Tomek i tak nie był tym wymarzonym.
– Na stały związek jeszcze przyjdzie czas – tłumaczyłam ciotce Agacie przez telefon.
Czy mi się zdawało? Czy naprawdę usłyszałam nutkę rezygnacji w jej głosie? E tam, pewnie jestem przewrażliwiona. Zignorowałam więc ten chwilowy przebłysk i na nowo zakopałam się w pracy. Tak minęło kolejne cztery lata. W głowie miałam tylko briefy, dedline’y, konwersję, słupki sprzedaży.
W międzyczasie udało mi się kupić dwupokojowe mieszkanie na kredyt. Oczywiście w wersji pod klucz. Bo niby kiedy miałabym wybierać płytki, panele czy drzwi? Szkoda było na to czasu. Kupiłam jedynie modne meble i sprzęty AGD, urządziłam kuchnię.
Dopiero z czasem zauważyłam, że moje mieszkanie przypomina szpital. Jest przestronne, nowoczesne i stylowo urządzone, ale zupełnie bezosobowe. Bez obrazków, dekoracji, wazoników, roślin i tych wszystkich bibelotów, które sprawiają, że cztery kąty stają się prawdziwym domem. Ale kiedy miałam myśleć o podlewaniu kwiatków, gdy cały czas w biurze czekały na mnie kolejne zadania, a kursor na ekranie laptopa migał, zachęcając, żebym wprowadzała kolejne poprawki do projektów?
Dostałam wypowiedzenie i świat się zawalił
Pewnie dalej żyłabym tylko pracą, gdyby nasza firma nie została sprzedana konkurencyjnej spółce. Właściciele zarobili na tej transakcji grube miliony, a ja… wylądowałam na bruku. Druga firma miała swój własny dział i nie planowała przedłużyć mi umowy. Zostałam bez pensji i w zupełnej rozsypce. Za to z ogromną ratą kredytu za mieszkanie i samochód.
Niemal całkowicie się rozsypałam. I wtedy na ratunek ruszyła ciotka Agata. To właśnie ona przekonała mnie, żebym wynajęła swoje mieszkanie i wróciła do rodziców.
– Odpoczniesz, nabierzesz dystansu i pomyślisz, co dalej – jej uśmiech dodał mi otuchy i pozwolił uwierzyć, że może być jeszcze dobrze.
Rzeczywiście, znalazłam najemców, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i przeniosłam się do rodzinnego domu. Byłam przekonana, że moje życie właśnie się skończyło. Koniec z błyskotliwą karierą, dobrymi zarobkami i pochwałami zarządu. Miałam oszczędności, ale doskonale wiedziałam, że muszę poszukać na nowo swojej drogi. Bo ile można, w wieku ponad trzydziestu lat, chować się w swoim dziecięcym pokoju?
Ten cud zmienił moje życie
Nie miałam jednak ani siły, ani pomysłu na zmiany. I właśnie wtedy wydarzył się cud. Czy to ingerencja opatrzności? Czy znowu sprawka ciotki Agaty? Pewnie jedno i drugie po trochu. Bo to właśnie ona namówiła mnie do złożenia CV do działu promocji naszego gminnego ośrodka kultury, gdzie z moim doświadczeniem szybko dostałam posadę.
Powoli na nowo zaczęłam się odnajdywać w pracy. Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze, że właśnie tam poznałam Kamila, z którym planujemy ślub.
– Nie ma co odkładać szczęścia na później – powiedziałam, gładząc się po brzuchu i uśmiechając do ciotki Agaty.
To właśnie z nią pierwszą podzieliłam się szczęśliwą nowiną. Tak, jestem w ciąży i chyba dorosłam do założenia rodziny. Nie, wcale nie chyba. Na pewno dorosłam.
Sabina, 34 lata
Czytaj także:
- „Wsiadłam do pociągu i wyjechałam na dobre życiowe tory. Drogę do szczęścia pokazał mi nieznajomy z przedziału”
- „Wszystko w pracy zaczęło się od niewinnej plotki i dowcipu. Teraz moja najlepsza przyjaciółka nie chce mnie znać”
- „Jako bogata emerytka z Warszawy korzystałam z życia. A teraz przez jedno nasionko będę znowu mamą”

