Reklama

Zawsze wydawało mi się, że jestem tą, na której można polegać. Gdy ktoś z rodziny miał kłopot, przychodził do mnie. Miałam pracę, oszczędności, nie narzekałam. Lubiłam pomagać, czułam się wtedy potrzebna. Przez lata przekonywałam samą siebie, że jestem ważna – nie tylko jako portfel, ale jako ktoś, kto daje wsparcie, zrozumienie, ciepło. Przymykałam oko na drobne zgrzyty, bo przecież „rodzina to rodzina”. Wierzyłam, że kiedy ja będę potrzebować pomocy, oni też staną na wysokości zadania. Naiwna. Dopiero kiedy wszystko straciłam, zrozumiałam, ile naprawdę znaczę. I komu właściwie przez te lata ufałam.

Rodzina to przecież wszystko

– Może byś nam pożyczyła na ten remont? Wiesz, tylko dwa tysiące. Oddamy za trzy miesiące – powiedziała Basia, moja kuzynka, podczas świątecznego obiadu, jakby prosiła o sól do zupy.

Siedzieliśmy przy stole u mojej mamy. Święta zawsze spędzaliśmy razem. Ja, kuzyni, ich dzieci, czasem ktoś nowy – partner, partnerka, bywało różnie. Lubiłam te spotkania. Czułam się wtedy częścią większej całości. Gdy Basia to powiedziała, spojrzałam na nią zdziwiona, ale tylko skinęłam głową.

– Jasne, nie ma sprawy. Przeleję ci jutro.

Uśmiechnęła się szeroko i wróciła do rozmowy z resztą. Nie było w tym nic dziwnego – już wcześniej kilka razy pomagałam jej i innym. Dla siostry kupiłam komputer, dla kuzyna opłaciłam kurs prawa jazdy. Nikt mnie nie zmuszał, sama wychodziłam z inicjatywą.

Mama mówiła:

– Ty to masz dobre serce, dziecko. Tylko nie daj się wykorzystać.

Zawsze się uśmiechałam na te słowa. Wierzyłam, że nikt z bliskich nie zrobiłby czegoś takiego. Przecież to moja rodzina. Tyle razem przeszliśmy – pogrzeby, wesela, narodziny dzieci. Jak można nie ufać takim ludziom? Z czasem takich drobnych przysług było coraz więcej. A ja, choć coraz częściej miałam wątpliwości, dalej kiwałam głową i sięgałam po telefon, żeby zrobić kolejny przelew. Bo przecież rodzina to wszystko, prawda?

Byłam ich skarbonką

Zaczęło się niewinnie, od jednej prośby, potem drugiej. W pewnym momencie przestałam nawet liczyć, komu i ile pożyczyłam. Robiłam przelewy z taką łatwością, jakby chodziło o zakupy w osiedlowym sklepie.

Przecież wiesz, że ci oddamy – mówił mój brat, Jarek, kiedy poprosił o pięć tysięcy na naprawę samochodu. – Bez auta nie mam jak jeździć do pracy. Nie zostawisz mnie chyba z tym?

Nie zostawiłam. Przecież to mój brat. I tak już kiedyś mu pomagałam. Jego partnerka nawet nie podziękowała, ale tłumaczyłam sobie, że może się krępuje.

– Słuchaj, gdyby nie ty, nie wiem, co byśmy zrobili – powiedziała kiedyś kuzynka Ewa. – W sumie jesteś jak nasza skarbonka, co?

Zaśmiała się. Ja też się zaśmiałam, chociaż coś mnie wtedy ukłuło. Tylko nie wiedziałam jeszcze co. Przelew poszedł, jak zwykle. Zawsze powtarzałam sobie, że to tylko przejściowe, że jak będą mogli, to oddadzą. Przecież wiedzieli, ile lat odkładałam na wkład własny do mieszkania. Oszczędzałam regularnie, nie kupowałam drogich rzeczy, nie wyjeżdżałam na wakacje. Marzyłam o małym mieszkaniu z balkonem. Wszystko po kolei.

Kiedy więc brat pożyczył po raz trzeci, a Basia przestała odpowiadać na wiadomości, coś zaczęło mnie uwierać. Jednak wtedy jeszcze nie potrafiłam postawić granicy. Tłumaczyłam to sobie: może zapomnieli, może są zajęci. Przecież są rodziną. Nie zrobią nic złego.

Małe przysługi, wielkie kwoty

Kiedy mama trafiła do szpitala po złamaniu biodra, wszystko zwolniło. Byłam przy niej codziennie. Pilnowałam badań, rehabilitacji, opiekunek. I właśnie wtedy zrozumiałam, jak bardzo zostałam sama.

– Będę u niej w przyszłym tygodniu, mam teraz ciężki okres – mówiła Ewa przez telefon. – No i te dzieciaki… Ty i tak jesteś najbliżej, najlepiej się tym zajmiesz.

Kolejne dni upływały mi między szpitalem, pracą, a kolejnymi powiadomieniami z banku. Oszczędności malały szybciej, niż się spodziewałam. W końcu zaczęłam spisywać na kartce, komu i ile pożyczyłam. Sama się zdziwiłam. Kwota przekraczała czterdzieści tysięcy złotych. A ja dalej byłam tą dobrą.

– To tylko chwilowo, potem ci oddam – zapewniał mnie Jarek, kiedy zadzwonił po raz kolejny. – Wiesz, u nas teraz gorzej, ten leasing mnie zjadł.

– Jarek… ja już naprawdę nie mam z czego – powiedziałam pierwszy raz z oporem w głosie.

– Jak to nie masz? Przecież miałaś te oszczędności… No weź, nie rób problemu – rzucił chłodno.

Zrobiło mi się zimno. Ton jego głosu był inny niż zwykle. Jakby nagle z osoby potrzebującej stał się kimś, kto ma do mnie pretensje. Po tej rozmowie długo siedziałam w ciszy. Wpatrywałam się w kartkę z liczbami i nazwiskami. I po raz pierwszy od miesięcy zaczęłam płakać. Nie z żalu do nich, tylko z jakiegoś dziwnego, trudnego do opisania wstydu.

Nie odbierają, nie oddzwaniają

Zaczęłam pisać wiadomości. Nie agresywne, nie z pretensjami. Po prostu przypomnienia. „Hej, jak tam? Kiedy planujesz oddać te dwa tysiące?” albo „Cześć, potrzebuję odzyskać choć część kwoty, daj znać, co z przelewem”. Najczęściej zostawały bez odpowiedzi.

Zadzwoniłam do Basi.

– Oj, teraz to nie bardzo… – powiedziała szybko. – Właśnie wyjeżdżamy na Mazury, wiesz, dzieciaki, rezerwacje… Ale pamiętam, pamiętam!

Nie zapytałam, jakim cudem stać ją na wakacje, skoro nie może mi oddać pieniędzy. Po prostu odłożyłam słuchawkę. Ewa z kolei napisała, że ma nadzieję, że się nie gniewam, ale teraz ma ważniejsze wydatki. Zostawiła mi serduszko na końcu wiadomości, jakby to miało cokolwiek zmienić. Czułam się coraz bardziej niewidzialna.

Brat przestał odbierać po trzecim telefonie. Wysłał raz wiadomość: „Jestem zawalony robotą, odezwę się później”. Nie odezwał się. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy dokładnie przestałam być człowiekiem, a stałam się kontem bankowym. Nikt nie zapytał, czy sama sobie radzę. Nikt nie zaprosił na kawę. Nawet mama – choć kochana i wdzięczna – zdawała się nie zauważać, że jestem zmęczona.

Któregoś wieczoru usiadłam z laptopem i weszłam na konto. Zostało mi niewiele. Nie na wkład, nie na mieszkanie, ledwo na przetrwanie kilku miesięcy. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam: „Oni nie wrócą. Nie oddadzą. Bo nigdy nie chodziło o mnie”.

Czy naprawdę byli tacy ślepi?

Zaczęłam się cofać myślami do wszystkich tych chwil, w których powinnam była coś zauważyć. Te półuśmiechy, szybkie zmiany tematu, kiedy ktoś wspominał o pieniądzach. Niby drobiazgi, ale teraz układały się w całość. Czy naprawdę byli tacy ślepi? A może po prostu dobrze udawali?

Spotkałam kiedyś Ewę na mieście. Stała w kolejce do kawiarni, elegancko ubrana, rozmawiała z kimś przez telefon o zakupach na wesele. Kiedy mnie zobaczyła, odwróciła wzrok, jakby mnie nie zauważyła.

– Cześć – powiedziałam cicho.

– O, hej! – rzuciła z wymuszonym uśmiechem. – Słuchaj, musimy się spotkać! Teraz biegnę, pa!

Oczywiście nigdy się nie odezwała. Te sytuacje miały też wpływ na moją pracę. Trudniej było mi się skupić, chodziłam podenerwowana. Szef zapytał, czy wszystko u mnie w porządku. Skłamałam, że tak. Przecież nie powiem, że najbliżsi mnie po prostu zostawili.

Mama wypisała się ze szpitala, a ja coraz częściej myślałam, że chcę się od wszystkich odciąć. Zmienić numer. Zniknąć. Choć na chwilę odpocząć od tej iluzji, że jesteśmy blisko. Kiedy powiedziałam mamie, że nie zamierzam więcej pożyczać, spojrzała na mnie z zaskoczeniem.

– No ale przecież… to tylko pieniądze, nie ma co się aż tak przejmować – mruknęła.

Wtedy zrozumiałam, że nawet ona tego nie rozumie. Że to nie chodzi o złotówki. Tylko o to, że przez lata byłam dla nich wygodna. Nic więcej.

Ode mnie już nic nie wezmą

Pewnego ranka obudziłam się z poczuciem dziwnej lekkości. Nie było to szczęście, raczej rezygnacja pomieszana z ulgą. Usiadłam przy stole z kubkiem herbaty i zaczęłam spisywać plan: ograniczyć kontakty, odzyskać choć trochę stabilności, skupić się na sobie. Nie brzmiało to jak bunt, tylko jak konieczność.

Przez kilka kolejnych dni przestałam odbierać telefony od tych, którzy nagle przypomnieli sobie o moim istnieniu. Dzwonili zwykle wtedy, kiedy potrzebowali kolejnej przysługi: podwózki, opieki nad dziećmi, podpisania czegoś „na szybko”. Odpuszczałam bez wyrzutów sumienia. Nie miałam już siły udawać, że wszystko jest w porządku.

– Ostatnio trudno się z tobą skontaktować – powiedziała mama, gdy przyszłam do niej w odwiedziny.

Muszę zadbać o siebie – odpowiedziałam spokojnie.

– Zawsze dbałaś o innych… – westchnęła. – Może rzeczywiście czas to zmienić.

Jej słowa nie naprawiły całej reszty, jednak poczułam coś na kształt zrozumienia. Niewystarczającego, lekko spóźnionego, lecz jednak prawdziwego.

Nie walczyłam już o kontakt z tymi, którzy od miesięcy nie potrafili znaleźć dla mnie chwili. Nie wypominałam im długu, nie tłumaczyłam się, nie zabiegałam o uwagę. Zbyt długo żyłam w przeświadczeniu, że wartość człowieka mierzy się tym, ile potrafi dać innym. Teraz wiedziałam, że jeśli to działa tylko w jedną stronę, kończy się właśnie tak: pustym kontem i jeszcze pustszym sercem.

W końcu zamknęłam notatnik, wypiłam do końca herbatę i spojrzałam za okno. Świat toczył się dalej, niezależnie od moich rozczarowań. Miałam wybór: tkwić w żalu albo zacząć coś nowego, nawet jeśli małego. Wybrałam siebie. Po raz pierwszy od wielu lat.

Lidia, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama