Reklama

Z zewnątrz wyglądało, jakbym miała wszystko. Mąż – Paweł – nigdy mnie nie uderzył, nie pił, nie krzyczał. Dzieci – zdrowe, zadbane. Dom – może nie pałac, ale ciepły, stabilny. Praca – etat w biurze rachunkowym, bez szaleństw, ale i bez stresów. Ludzie z zewnątrz mówili: „Marta, ty to masz poukładane życie”. A ja tylko się uśmiechałam. Tylko że nie czułam nic.

Wieczorami, kiedy dzieci już spały, siedziałam w kuchni z kubkiem herbaty i słuchałam, jak Paweł ogląda wiadomości. Nie rozmawialiśmy. O nic już się nie spieraliśmy. A najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miałam pojęcia, kiedy to wszystko się rozjechało. Kiedy przestaliśmy się dotykać. Kiedy zaczęłam się czuć, jakbyśmy byli tylko współlokatorami.

Zaczęłam biegać. Najpierw dla zdrowia psychicznego, potem z potrzeby ucieczki. Wcześnie rano, zanim dom się obudził, zakładałam legginsy, bluzę, słuchawki i znikałam na godzinę. Tylko wtedy nikt niczego ode mnie nie chciał. Tylko wtedy byłam sama ze sobą. I tylko wtedy… czułam się żywa.

– Chcesz więcej ziemniaków? – zapytał Paweł, podając mi półmisek podczas obiadu.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam spokojnie, nie podnosząc wzroku znad talerza.

Dzieci dziś odrobiły wszystko? – dopytywał, krojąc schabowego.

– Tak, siedziałam z nimi. Michał ma jutro sprawdzian z matmy – odparłam i napiłam się wody.

Dobrze, dobrze… – mruknął i zamilkł. Przez kolejne pięć minut słychać było tylko stukanie sztućców o talerze.

Tak właśnie wyglądało nasze małżeństwo. Punktualna kolacja, cisza, kilka wymuszonych zdań, seriale i sen. Czasem zastanawiałam się, czy on tego nie czuje. Czy naprawdę mu to odpowiada. A może po prostu tak już miało być? Po tylu latach? Tylko… czy ja naprawdę miałam spędzić resztę życia z człowiekiem, przy którym gasłam? To był początek. Początek końca.

Jakbyśmy się znali od zawsze

To był chłodny, mglisty poranek. Listopad dopiero się rozkręcał, ale powietrze już pachniało zimą. Biegałam jak zwykle tą samą trasą – przez park, potem wzdłuż wału i z powrotem. Miałam w słuchawkach jakąś listę z melancholijnymi piosenkami i próbowałam nie myśleć. Po prostu być.

Wtedy zobaczyłam go pierwszy raz. Duży wilczur, a za nim mężczyzna. Szli mi naprzeciw. On miał kaptur naciągnięty na głowę, dłonie schowane w kieszeniach, nonszalancki krok. Zwróciłam na niego uwagę, bo pies wyglądał, jakby znał mnie od zawsze – zamerdał ogonem i podbiegł, zatrzymując mnie w pół kroku.

– Bruno, zostaw panią w spokoju! – zawołał mężczyzna i podszedł bliżej. – Przepraszam, on czasem wybiera sobie ludzi – uśmiechnął się lekko.

Zatrzymałam muzykę.

– Spokojnie, nic się nie stało. Jest piękny – powiedziałam i przykucnęłam, żeby pogłaskać psa.

Tak myślałem, że panią polubi – rzucił mężczyzna, obserwując mnie spod kaptura. – A może… po prostu wyczuł samotność? – dodał pół żartem, pół serio.

Zerknęłam na niego. Miał smutne oczy. Takie oczy, które mówią więcej niż słowa.

– W takim razie jesteście zgraną parą – odpowiedziałam, prostując się. – Często tu chodzicie?

– Codziennie. To nasza terapia. Z żoną… znaczy… z byłą… różnie bywa. Ale pies jest wierny – uniósł kącik ust.

Nie dopytywałam. Po prostu skinęłam głową i pobiegłam dalej. Ale czułam jego wzrok na plecach.

Następnego dnia znów tam był. I Bruno znów do mnie podbiegł. Tak się zaczęło. Od kilku zdań, od przypadkowych spotkań. Od tego, że nagle ktoś patrzył na mnie, jakby naprawdę mnie widział.

Zaczęłam uciekać w marzenia

Z początku spotykaliśmy się przypadkiem. Ja biegłam, on szedł z Brunem. Czasem tylko zamieniliśmy słowo, czasem dwa. A potem... zaczęliśmy się umawiać. „O 7:00, ten sam zakręt, co zwykle?” – napisał kiedyś na kartce, którą podał mi bez słowa. Schowałam ją do kieszeni, jakby to było coś nielegalnego.

Nie od razu zdawałam sobie sprawę, że to kłamstwo. Że każda poranna „przebieżka” to tak naprawdę ucieczka do niego. Nie przedłużałam porannej kawy z Pawłem, nie odwoływałam żadnych spotkań. Po prostu… wymyślałam preteksty. Że muszę zostać dłużej w pracy. Że muszę jechać do mamy. Że jestem zmęczona.

Z Adamem było inaczej. Siedzieliśmy na ławce z kawą w ręku, on rzucał patyk Brunowi, a ja mówiłam. O dzieciach, o Pawle, o tym, że czasem nie mam siły być żoną, matką, pracownicą i że nie wiem, kiedy ostatnio byłam po prostu Martą. A on słuchał. I nigdy nie oceniał.

– A ty? – spytałam kiedyś, kiedy milczenie między nami zrobiło się zbyt gęste. – Co robisz, kiedy nie jesteś tutaj?

Czekam, aż znów cię zobaczę – odpowiedział cicho.

To wtedy mnie pocałował. Delikatnie, nieśmiało, jakby bał się mnie spłoszyć. Nie odepchnęłam go. Przeciwnie. Przymknęłam oczy i przez chwilę poczułam się jak ktoś ważny. Chciany.

Tego wieczoru Paweł czekał z kolacją. Dzieci hałasowały, Michał rozlał sok, a Lena płakała, że zgubiła kredkę.

Marta, co jest? – spytał Paweł, zirytowany moim roztargnieniem. – Ty się ostatnio zupełnie nie interesujesz, co się dzieje w domu.

– A ty kiedy ostatni raz zapytałeś, co się dzieje ze mną?! – wybuchnęłam.

– Z tobą?! Ja tu haruję, ogarniam wszystko, a ty tylko wzdychasz i uciekasz z domu. Może powiesz wprost, że masz mnie dosyć!

– Może i mam... – powiedziałam cicho i wyszłam, zanim dzieci zdążyły coś zrozumieć.

Zaryzykowałam dla niego wszystko

Zbierałam się na odwagę kilka dni. Układałam słowa w głowie, próbuję przewidzieć jego reakcję. Ale Paweł zawsze był… spokojny. Nigdy nie podnosił głosu, nie trzaskał drzwiami. Może dlatego tak trudno było mu zauważyć, że ja już od dawna jestem nieobecna.

W końcu usiadłam naprzeciwko niego w kuchni. Dzieci spały, zegar tykał głośno, aż mnie irytował.

Chciałabym ci coś powiedzieć – zaczęłam i od razu poczułam, że głos mi drży.

– Coś z dziećmi? – oderwał wzrok od telefonu.

– Nie. Ze mną.

Zamilkł. Patrzył na mnie uważnie, pierwszy raz od dawna.

Zakochałam się – powiedziałam.

Chyba czekał na coś gorszego. Albo bardziej przewidywalnego. Choroba, remont, zdrada z szefem. Ale nie to. Patrzył bez słowa dłuższą chwilę.

– W kim? – spytał po dłuższej chwili.

– To nieistotne. Ważne, że… zrozumiałam, że nie jestem szczęśliwa. Od dawna. Że żyjemy obok siebie. Że... ja już dłużej tak nie mogę.

Wstał od stołu. Powoli. Poszedł do salonu. Przez chwilę myślałam, że po prostu mnie zostawi z tym wszystkim, że mu to obojętne. A potem usłyszałam łkanie. Pierwszy raz w życiu słyszałam, jak mój mąż płacze. Nie wiedziałam, co mam zrobić.

Wieczorem zadzwoniłam do Adama. Miałam mokre od łez oczy, ale powiedziałam stanowczo:

– Zrobiłam to. Powiedziałam mu. Chcę być z tobą.

Odpowiedziała mi cisza.

– Halo, Adam?

– Marta, wiesz… Monika wróciła. Moja żona.

– Co?

– Ona… była w szpitalu. Miała nowotwora. Walczyła z nim przez rok. Nie mówiłem ci, bo... sam nie wierzyłem, że dożyje do końca leczenia. Ale się udało, wróciła do domu. I ja… Muszę spróbować jeszcze raz. Z nią. Dla niej. Dla siebie. Przepraszam.

Zaniemówiłam. W słuchawce słyszałam tylko szum i jego cichy szept:

– Nie chciałem cię ranić…

Mówił coś jeszcze, ale już nie słyszałam. Rozłączyłam się. A potem… zapłakałam. Głośno, z bólem, który rozdzierał mnie od środka. Zostałam z niczym. Z winą. I z mężem, do którego nie chciałam wracać.

Straciłam swoją szansę

Nie wyprowadziłam się. Paweł też nie. Chodziliśmy po tym samym mieszkaniu jak duchy, które nie potrafią opuścić swojego dawnego domu. Dzieci coś wyczuwały. Michał częściej się zamykał w pokoju, Lena przestała pytać, czemu mama płacze w łazience. Paweł mnie unikał. Kiedy już musieliśmy ze sobą rozmawiać, było sucho, rzeczowo. „Michał ma jutro wf, przygotuj mu strój”. „Lena ma wywiadówkę, pójdziesz ty?”. Bez złości, ale i bez ciepła. Jakby wyłączył emocje, żeby się nie rozpaść.

Już nie biegałam. Nie mogłam. Bałam się, że znów spotkam Adama. I że się złamię. Zamiast tego siedziałam w kuchni, patrząc w pustkę z kubkiem herbaty, której nie piłam. Paweł czasem tylko rzucał krótkie spojrzenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale zawsze rezygnował. Miałam ochotę na niego krzyknąć. Żeby coś powiedział. Żeby mnie znienawidził. Ale on milczał.

Zadzwoniłam do Moniki, mojej przyjaciółki. Wiedziała, że coś się dzieje.

Spotkajmy się – powiedziała krótko.

Siedziałyśmy w jej kuchni, z winem, które zwykle piłyśmy przy urodzinach. Teraz smakowało jak kara.

Zdradziłam Pawła – powiedziałam cicho.

Monika spojrzała na mnie uważnie.

– A on o tym wie?

– Tak. Powiedziałam mu. A potem ten... Adam... powiedział, że wrócił do żony. I tyle. A ja zostałam z niczym.

Zamilkła na chwilę.

– Marta, ja cię nie oceniam. Ale… powiedz mi jedno. Ty naprawdę myślałaś, że to będzie coś trwałego?

– Nie wiem – wyszeptałam. – Chciałam… żeby ktoś mnie widział. Żeby ktoś mnie chciał. Żeby poczuć, że jeszcze żyję.

– A teraz?

– Teraz boję się, że już nigdy nie poczuję nic.

Monika nie powiedziała nic więcej. Po prostu mnie przytuliła. A ja pierwszy raz od dawna poczułam, że nie jestem zupełnie sama.

Wiedziałam już wszystko

Nie mogłam tego tak zostawić, wisząc w próżni. Musiałam go zobaczyć. Twarzą w twarz. Choćby po to, żeby mieć pewność, że to koniec. Że to nie był tylko zły sen. Znalazłam go przez pretekst – miał moją ulubioną książkę, którą pożyczyłam mu kiedyś „na chwilę”. Napisałam, że chciałabym ją odebrać. „Jasne” – odpisał. – „Wpadnij jutro. Po szesnastej będę sam”.

Drzwi otworzył mi boso, w rozciągniętym swetrze. Bruno szczeknął gdzieś w głębi mieszkania, ale zaraz ucichł. Adam patrzył na mnie tak, jakby nie wiedział, co powiedzieć.

– Proszę – podał mi książkę. – Chyba to twoja?

– Tak. Ale to nie książka była powodem, dla którego przyszłam.

Skinął głową. Odsunął się w głąb przedpokoju. Usiedliśmy na kanapie. Ja – z ramionami skrzyżowanymi, napięta. On – ze spuszczonym wzrokiem.

– Powiedz mi chociaż jedno – zaczęłam. – Czy to dla ciebie coś znaczyło?

– Marta… Oczywiście, że znaczyło – westchnął. – Ale Monika… Ona przeszła piekło. Leżała, straciła włosy, całymi dniami miała mdłości. A teraz wróciła do życia. Nie potrafię jej zostawić. Nie teraz.

Ale mnie zostawiłeś. Bez jednego słowa. Bez żadnej obietnicy. Po prostu… wyparowałeś.

– Nie wyparowałem. Próbowałem sobie wszystko poukładać. To był błąd. Powinienem powiedzieć wcześniej.

– Tak, powinieneś – odpowiedziałam, z trudem powstrzymując drżenie głosu. – Ale nie zrobiłeś tego. Wiesz co, Adam? Ty byłeś tchórzem. Chciałeś mieć wszystko – czułość nowego uczucia i świętość starego małżeństwa.

– Masz rację – powiedział cicho.

Nie płakałam. Wyszłam bez pożegnania z książką w ręku, ale z dziurą w środku, której nic nie mogło wypełnić. Nie obejrzał się, kiedy zamykał za mną drzwi.

Szukam sensu w sobie

Zostałam. Nie dla męża. Nie dla dzieci. Nie z obowiązku. Zostałam, bo nie miałam dokąd pójść. Nie było nikogo, kto by czekał. Paweł nie zapytał, czy chcę wrócić. Nie było wielkiej rozmowy, żadnych deklaracji. Po prostu któregoś dnia podał mi herbatę bez słowa. I zaczął odkładać zakupy do lodówki tak, jak robił to zawsze.

Żyjemy obok siebie. W jednej kuchni, w jednej sypialni, ale z osobnymi światami wewnętrznymi. Czasem widzę, że patrzy na mnie długo, jakby próbował zrozumieć, kim teraz jestem. Ale nie pyta. Dzieci… one są jedynym powodem, dla którego nie rozpadłam się zupełnie. Michał znów zaczął się do mnie przytulać. Lena pyta, kiedy pójdziemy razem na plac zabaw. Odpowiadam, że niedługo.

Zaczęłam znowu biegać. Ale teraz nie po to, żeby kogoś spotkać. Nie po to, żeby uciec. Biegnę dla siebie. W słuchawkach panuje cisza. Tylko mój oddech i bicie serca. Żeby pamiętać, że żyję. Czasem przypominam sobie oczy Adama i jego słowa. Czułość, którą dawał. Ucieczkę, którą symbolizował. To już nie boli tak jak wcześniej. Teraz czuję tylko wstyd. Nie za to, że kochałam. Za to, że uwierzyłam, że ktoś może mnie uratować.

Nikt cię nie uratuje. Tylko ty możesz spróbować poskładać siebie na nowo. Czy da się odbudować to, co się raz rozpadło? Nie wiem. Ale wiem jedno: nie szukam już odpowiedzi w oczach kogoś innego. Szukam ich tylko w sobie.

Marta, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama