Reklama

Wprowadzenie się do własnego domu miało być spełnieniem marzenia, które pielęgnowałam latami. Po latach wynajmowania mieszkań, ciasnych klitek i sąsiadów zza cienkich ścian, w końcu mogłam odetchnąć pełną piersią. Nowa dzielnica była spokojna, zielona, a dom – dokładnie taki, jak sobie wymarzyłam: z ogrodem, przestronną kuchnią i tarasem. Myślałam, że w końcu zaznam ciszy, prywatności i spokoju. Niestety, rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Zamiast ciszy usłyszałam basy. Zamiast prywatności – krzyki. A sąsiedzi? Cóż… oni po prostu kochali imprezować. Codziennie.

Czułam się jak w raju

Pierwsze dni były jak z pocztówki. Świeżo pomalowane ściany pachniały nowością, śniadania jadłam na tarasie, patrząc na budzący się ogród. W tygodniu panował błogi spokój – tylko śpiew ptaków, czasem szczekanie psa zza płotu. Nawet sąsiedzi wydawali się mili. Po prawej stronie mieszkało młode małżeństwo, które uśmiechało się grzecznie na przywitanie. Po lewej – dwupiętrowy dom z dużym podjazdem i kilkoma samochodami. Nigdy nie widziałam, ile dokładnie osób tam mieszka, ale codziennie ktoś nowy wchodził i wychodził. Machałam na powitanie, dostawałam krótkie „hej” i tyle.

W piątek po południu zauważyłam, że przed domem obok ktoś ustawia składane stoły i głośniki. Pomyślałam – może urodziny? Nie mam nic przeciwko zabawie. Wieczorem było już głośno, ale nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo. Włączyłam serial, zamknęłam okna i zignorowałam muzykę w tle.

Sytuacja zmieniła się w sobotę. Już od południa ogród sąsiadów zamienił się w klub plenerowy. Głośniki buczały basami, ktoś darł się do mikrofonu, a w międzyczasie pojawił się dmuchany basen i tłum ludzi. Miałam wrażenie, że całe osiedle przyszło się tam bawić. Z mojego tarasu widziałam dziewczyny w bikini, chłopaków z piwem w rękach i psa, który co chwilę biegał do mnie pod ogrodzenie i szczekał. To miała być sobota z książką. Skończyła się próbą zagłuszenia wszystkiego zatyczkami do uszu.

Nie znali się na zegarku

Wieczorem nie było już zabawnie. Gdy zegar wskazał 22:30, a impreza dopiero nabierała tempa, postanowiłam działać. Najpierw grzecznie – wyszłam na zewnątrz, podeszłam do ogrodzenia i zawołałam:

– Przepraszam, czy moglibyście trochę ściszyć muzykę? Jest już dość późno...

Zauważyła mnie jakaś dziewczyna z drinkiem w ręce, uśmiechnęła się szeroko i krzyknęła:

– Jasneee, już już! – po czym odwróciła się i wróciła do tańca.

Muzyka nie ucichła ani na sekundę.

Godzinę później spróbowałam jeszcze raz, ale tym razem nikt już mnie nie słuchał. Goście byli coraz głośniejsi, niektórzy zaczęli śpiewać, ktoś przewrócił krzesło, ktoś inny próbował rozpalić ognisko, choć w ogródku było zaledwie kilka metrów trawy. Poczułam złość, której dawno nie czułam. Po tylu latach życia w mieszkaniach, gdzie każdy starał się być choć trochę wyrozumiały dla innych, nagle wylądowałam obok ludzi, którym ewidentnie nic nie przeszkadzało.

Zadzwoniłam na straż miejską. Przyjęli zgłoszenie, ale uprzedzili, że weekend, że zgłoszeń dużo, że nie wiadomo kiedy ktoś przyjedzie. Po północy zamknęłam wszystkie drzwi i okna, wsadziłam w uszy słuchawki z muzyką relaksacyjną i próbowałam zasnąć. Nie udało się. Około drugiej w nocy ktoś wrzeszczał, ktoś się śmiał, ktoś tłukł butelki. Wtedy zrozumiałam, że to nie była jednorazowa sytuacja. Tylko początek.

Moje granice cierpliwości

W niedzielę rano poszłam na spacer, żeby oczyścić głowę. Chciałam spojrzeć na to wszystko z dystansem – może przesadzam, może trafiłam na wyjątkową okazję, może to się już nie powtórzy. Niestety, wystarczyło, że wróciłam do domu i zobaczyłam widok zza płotu. Puste butelki walające się po trawie, nadmuchany basen pełen liści i rozlana czerwona ciecz na moim chodniku. Coś lepkiego i brzydko pachnącego.

Zadzwoniłam domofonem do sąsiadów, ale nikt nie odebrał. Pewnie spali. Postanowiłam zostawić to na później. Wieczorem, kiedy wreszcie zobaczyłam jednego z domowników, podeszłam z nadzieją na spokojną rozmowę.

– Cześć, jestem waszą sąsiadką, mieszkam obok. Chciałam tylko pogadać… o tych imprezach. Wczorajsza noc była naprawdę trudna – powiedziałam najspokojniej jak się dało.

Mężczyzna spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem i wzruszył ramionami.

– No wie pani, sobota. Młodzi muszą się wyszaleć. Poza tym... nikomu innemu to nie przeszkadza.

– Ale ja tu mieszkam. I chyba mam prawo do spokoju w nocy?

– Jasne, jasne. Następnym razem postaramy się ciszej.

Nie wierzyłam mu. I, jak się później okazało, słusznie. Kolejny weekend był jeszcze gorszy. Muzyka zaczynała się już w piątek wieczorem. Tym razem było więcej ludzi, głośniejszy sprzęt i nawet fajerwerki. Wtedy przestałam udawać, że to tylko chwilowy problem. Przestałam też być miła.

Chcę tylko ciszy

W poniedziałek rano zgłosiłam sprawę do wspólnoty. Okazało się, że dom sąsiadów był własnością kogoś, kto go wynajmował „na doby” przez internet. Rotacja lokatorów, ciągłe imprezy – wszystko miało sens. To nie byli stali mieszkańcy, tylko goście, którym nikt nie ustalał żadnych granic. Wspólnota była świadoma problemu, ale – jak to zwykle bywa – nie miała za bardzo jak zareagować. Pozostało mi zgłaszać hałas każdorazowo na policję.

I tak się zaczęło. W piątek wieczorem usłyszałam znajome dudnienie basów i od razu sięgnęłam po telefon. Po drugiej interwencji tego wieczoru usłyszałam pukanie do drzwi.

– Dobry wieczór, pani dzwoniła? – zapytał jeden z funkcjonariuszy. – Spisaliśmy dane, ale oni mówią, że to impreza rodzinna, że nie przeszkadzają.

– Nie wiem, jaką rodzinę oni mają, ale chyba bardzo liczną i bardzo rozrywkową – odpowiedziałam sucho.

Sytuacja powtarzała się co tydzień. Każda kolejna noc przypominała pojedynek. Oni puszczali muzykę – ja dzwoniłam. Oni uciszali się na chwilę – potem wracali ze zdwojoną siłą. Czasem czułam się, jakbym mieszkała obok klubu, który funkcjonował wbrew jakimkolwiek zasadom.

Zaczęłam dokumentować wszystko: nagrania, zdjęcia, godziny. Miałam już całą teczkę dowodów. Rozważałam sprawę sądową, ale to oznaczało czas, pieniądze i nerwy. Póki co miałam tylko jedno pragnienie – przespać noc bez krzyków za oknem. A wtedy wydarzyło się coś, co całkowicie zmieniło układ sił.

Kiedyś to się musiało wydarzyć

To był sierpniowy weekend, wyjątkowo upalny. Już w piątek po południu zobaczyłam, jak pod sąsiedni dom zjeżdżają się samochody. Tym razem było ich więcej niż zwykle – ludzie parkowali gdzie popadnie, nawet częściowo na moim trawniku. Zrobiłam zdjęcia i z ciężkim westchnieniem wróciłam do środka. Wiedziałam, co mnie czeka.

Wieczorem znowu ruszyła impreza. Tym razem jednak to nie hałas był największym problemem. Około północy usłyszałam jakiś dziwny dźwięk – jakby pisk, potem trzask. Wybiegłam na zewnątrz i zobaczyłam ogień. Ktoś odpalił race – jedna z nich przeleciała przez mój ogród i wylądowała na dachu altany. Plastikowe panele zaczęły się topić, dym poszedł w górę.

Zadzwoniłam po straż pożarną i biegałam z wężem ogrodowym, próbując powstrzymać pożar. Po chwili sąsiedzi – ci mieszkający na stałe – też wybiegli z domów. Wspólnie ugasiliśmy ogień, zanim dotarła straż. Goście z domu obok? Patrzyli z ogrodu, pijani, zdezorientowani. Jeden coś bełkotał o tym, że „to nie było specjalnie”.

– Spalisz mi dom i jeszcze się śmiejesz? – krzyknęłam do jednego z nich, ręce mi się trzęsły z wściekłości.

Strażacy spisali raport, policja również. Tym razem nie skończyło się na mandacie. Ktoś wreszcie zapytał właściciela domu, co się dzieje z jego nieruchomością. Tydzień później na bramie sąsiadów zawisła tabliczka: „NA SPRZEDAŻ”.

Nowe zasady gry

Po tamtej nocy coś się zmieniło. Nie tylko u mnie – cała ulica zaczęła patrzeć na „imprezowy dom” inaczej. Sąsiedzi, którzy wcześniej wzruszali ramionami, nagle zaczęli rozmawiać o tym, jak długo to wszystko trwało. Ktoś zorganizował spotkanie wspólnoty, padły konkretne pomysły – ograniczenia w regulaminie, powiadomienia do urzędu miasta, nawet petycja do właściciela domu.

Właściciel zareagował szybciej, niż się spodziewaliśmy. Tabliczka „Na sprzedaż” pojawiła się prawie z dnia na dzień. Nagle zrobiło się cicho. Przez kilka tygodni nie było tam nikogo – ani gości, ani muzyki, ani imprez. Tylko echo minionych nocy odbijało się w mojej pamięci.

Zaczęłam znowu spać spokojnie. Wieczorami czytałam książki na tarasie, bez zatyczek w uszach. Nawet ogród odżył – pożar zniszczył tylko altanę, ale wszystko inne udało się uratować. Czułam się, jakbym odzyskała dom. Nie tylko budynek, ale poczucie, że to moje miejsce. I że mogę w nim żyć normalnie.

Nowi właściciele pojawili się we wrześniu. Starsze małżeństwo, które – jak powiedzieli – szukało spokojnej okolicy na emeryturę. Uśmiechnęłam się, kiedy to usłyszałam. Może to właśnie był początek nowego rozdziału. Takiego, w którym dom znów znaczył dom. Nauczyłam się też czegoś ważnego. Że nawet marzenie trzeba czasem obronić. Nawet jeśli oznacza to wojnę o ciszę.

Oliwia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama