Reklama

Mam 38 lat, wykształcenie wyższe, biegłą znajomość angielskiego i hiszpańskiego, dwa certyfikaty z zarządzania zespołem. Do niedawna pracowałam w dziale HR dużej korporacji. Uważałam się za kobietę sukcesu. Może nie jak z reklam perfum, ale taką, która „ogarnia” życie i potrafi poradzić sobie w dzisiejszej rzeczywistości.

A potem świat postanowił mi powiedzieć: „Zaraz, zaraz, Dorotko. Trochę za gładko ci to wszystko idzie, nie sądzisz?”. W ciągu jednego poranka wszystko się zawaliło. Dyrektor przysłany prosto z centrali, reorganizacja działu, optymalizacja kosztów, konieczność cięć, bo budżety się nie spinają. Nowy dyrektor po prostu wręczył mi wypowiedzenie.

– Przykro mi – powiedział mechanicznym głosem, ale doskonale widziałam, że przykro mu wcale nie jest.

Obok niego siedział jakiś nowy gość w zielonej marynarce, mój bezpośredni manager Karol i Aśka z działu kadr. Ta ostatnia dwójka jeszcze próbowała mnie pocieszać na tym spotkaniu w sali z nazwą „Barcelona” (o ironio), że na pewno szybko sobie coś znajdę, bo moje doświadczenie mówi samo za siebie. Jasne.

Minął miesiąc, potem drugi i trzeci. Prawa do odprawy nie miałam. Oszczędności kurczyły się w zastraszającym tempie, a zasiłek ledwie wystarczał na rachunki. Wiem, wiem, powinnam była gromadzić poduszkę finansową w czasach swojego prosperity. No, ale zupełnie nie przypuszczałam, że mogą mnie zwolnić. Tak po prostu, z dnia na dzień, bez realnego powodu. Tylko, dlatego że ktoś uznał moją osobę za zbędny koszt blokujący dalszy rozwój firmy.

Zarabiałam nieźle, ale nieco zachłysnęłam się pieniędzmi i nie oszczędzałam. A szkoda. Teraz naprawdę potrzebowałam tej gotówki, która poszła na drogie wyjścia, ciuchy, kosmetyki, gadżety, kawy na mieście, lunche w modnej knajpce niemiłosiernie zdzierającej z klientów za każdy listek zielonej sałaty.

Wysyłałam CV wszędzie. Szybko zorientowałam się, że nie mogę celować tylko w swoją niszę i znane korporacje z porządnym kapitałem. Obniżyłam nieco loty i zaczęłam uderzać do mniejszych przedsiębiorstw. Nawet do firm, które produkowały coś, czego nie umiałam wymówić. Ale telefon milczał, a ja powoli opadałam z sił i traciłam nadzieję na szybkie zatrudnienie.

Wtedy zaczęłam kłamać. Tak, wiem, że to dziecinne, niepoważne i po prostu głupie. Ale samo tak jakoś wyszło, a ja szybko wkręciłam się w swoją zmyśloną historię i już nie potrafiłam jej cofnąć, bo musiałabym po prostu do wszystkiego się przyznać.

Jestem rekruterką w Barcelonie

Zaczęło się od drobnostki. Mama zadzwoniła i pomiędzy opowieścią o grillu u ciotki Adeli a narzekaniem na wciąż rosnące ceny i długie kolejki w przychodni zdrowia rzuciła:

– Kochanie, a jak tam praca? Dają ci spokój, czy wciąż siedzisz na tych kamerkach i innych spotkaniach on-line?

Zamiast powiedzieć, że całymi dniami siedzę w dresach i jem tanie zupki chińskie przy kuchennym oknie z widokiem na szarą ścianę sąsiedniego bloku, odpowiedziałam:

– Oj, wiesz, mamuś, wciąż jest bardzo intensywnie. Mamy nowy projekt – rekrutuję do filii w Barcelonie. Dużo rozmów, spotkań online, koordynacji… Praca z ludźmi z Hiszpanii to bajka. Wreszcie przydała się moja intensywna nauka hiszpańskiego już od liceum.

Mama aż pisnęła z zachwytu, a ja poczułam coś dziwnego. Ulgę i chyba... satysfakcję?

Kłamstwo zaczęło rosnąć. Mama szybko przekazała informację dalej. Tacie, babci, bratu, ciotce Adeli, sąsiadce, pani Agnieszce z pobliskiego warzywniaka. Fama poszła dalej, a ja musiałam brnąć w kłamstwa. Bo niby co innego miałam teraz zrobić? Rodzinie powiedziałam, że dostałam dużą podwyżkę. Że rozważają przeniesienie mnie do nowoczesnego biura w centrali w Hiszpanii. Że rozmawiam z dyrektorem o nowych benefitach, o których przeciętny człowiek mógłby tylko pomarzyć

A w rzeczywistości… W rzeczywistości siedziałam na Woli w swoim mieszkaniu. W bloku, który coraz bardziej przypominał klatkę. Pieniądze topniały w zastraszającym tempie, zasiłek ledwie pokrywał podstawowe rachunki, a ja nie miałam siły i motywacji, żeby wziąć się w garść i naprawdę zacząć szukać pracy na mieście. Nawet porządnej kawy nie było za co kupić, więc parzyłam resztki sypanej, rozcieńczone jak moje morale.

Jako specjalistka od HR doskonale wiedziałam, że liczą się kontakty. Ale jak miałam je uruchomić, skoro wszyscy myśleli, że mam świetną pracę? Kto miał mnie polecić? Kogo miałam pytać o wakaty, które nie trafiały do oficjalnego obiegu, czyli na popularne portale ogłoszeniowe? Nawet w mediach społecznościowych nie mogłam dodać postu, że szukam pracy, bo od razu moje kłamstwa wyszłyby na jaw. Mama wprawdzie z nich nie korzystała, ale jej koleżanki już tak.

Robiłam spacery pełne wstydu

Żeby utrzymać pozory, wychodziłam z domu codziennie o ósmej rano, ubrana w elegancką koszulę, garsonkę, i z torbą na ramieniu, jakbym zaraz miała spotkanie z zarządem. W rzeczywistości szłam do biblioteki miejskiej albo siadałam w parku na ławce i udawałam, że czytam coś zawodowego. Raz nawet odpisałam bratu z ławki, że jestem na lunchowej przerwie i nie mogę gadać, bo szef siedzi tuż obok.

Czasami mijałam sąsiadkę, panią Teresę. Raz mnie zagadnęła:

– I co, Dorotka, kiedy jedziesz do tej Barcelony?

– Jeszcze nie teraz, ale może w czerwcu. Zobaczymy, jak wyjdą rozmowy z centralą.

Uśmiechałam się sztucznie, a wewnątrz chciało mi się wyć. Już naprawdę nie miałam siły dalej ciągnąć tego całego teatrzyku.

Kłamstwo zawsze ma krótkie nogi

Stare powiedzenia i mądrości jednak skądś się wzięły. To wcale nie banały. A to o kłamstwie i krótkich nogach szybko mnie dopadło. Pewnego dnia zadzwonił mój brat, Tomek.

– Słuchaj, mamy z Asią urlop we wrześniu. Lecimy do Barcelony. Możesz nam pokazać miasto? Na pewno już świetnie je znasz, będzie super! Wiesz, że u nas słabo z hiszpańskim, a wszędzie się przecież nie dogadamy po angielsku. Szkoda wydawać na przewodnika, gdy siostra może pomóc – zakończył z energią w głosie, zadowolony, że trafiła mu się taka świetna okazja. W jednej chwili mnie sparaliżowało. Zrobiło mi się słabo, spociłam się, nogi miałam jak z waty, a serce mi zamarło.

– Eee... No wiesz co, akurat wtedy mamy globalny onboarding, nie wiem, czy mnie wypuszczą… ale dam znać, dobra?

– No pewnie! Tylko nie pracuj tak dużo, bo całkowicie zwariujesz. Człowiek też potrzebuje chwili oddechu, a nie tylko wiecznego zagrzebania w tabelkach.

Ja już dawno zwariowałam. Siedziałam potem na podłodze i beczałam jak dziecko. Chciałam po prostu powiedzieć: „Nie mam pracy. Żyję na zasiłku. Ledwo wiążę koniec z końcem i codziennie boję się otworzyć skrzynkę, bo mogą tam być kolejne niezapłacone rachunki”. Ale nie potrafiłam tego zrobić. Bałam się ich współczucia. Tych spojrzeń pełnych litości. No i tego, że ktoś powie: „Oj, Dorotka, a taka byłaś zdolna. Co to się z tobą porobiło, co?”.

Czułam się bezwartościowa

Było mi strasznie wstyd. Doszło do tego, ze coraz trudniej było mi oddzielić, co jest jeszcze prawdą, a co już tylko jednym z moich wymysłów stworzonych na potrzeby kłamstwa. Tego, które już dawno wymknęło mi się spod kontroli i zaczęło żyć swoim własnym życiem. Bo przecież miałam potencjał i ambicje. Chciałam się rozwijać, chciałam być kimś.

Ale system nie zna litości. Prawie czterdziestka na karku, bez dzieci, bez partnera, bez pracy. Czy tak wygląda współczesny człowiek sukcesu? Nie pasowałam do żadnego algorytmu stosowanego w działach HR. Byłam potencjalnym problemem dla firmy, a nie cennym zasobem. Zaczęłam więc budować ten swój fałszywy świat. Bo choć bolało i było ciężko, to przynajmniej w nim byłam kimś.

Wszystko rozpadło się w pewną sobotę, gdy przyszła do mnie mama. Bez uprzedzenia.

– Zrobiłam twój ulubiony sernik. Pomyślałam, że skoro teraz pracujesz zdalnie, to może wpadnę na kawę i posiedzimy chwilkę razem.

Zamurowało mnie. Zanim zdążyłam ją powstrzymać, weszła do środka mieszkania. Zobaczyła pusty stół, kubki po zupkach chińskich, stos listów z niezapłaconymi rachunkami. No i ten najważniejszy – wysłany z urzędu pracy.

– Dorota… – zaczęła, ale nie mogła nic dodać.

Patrzyła na mnie, a ja po raz pierwszy od miesięcy poczułam, jak odpadają ze mnie te wszystkie warstwy udawania.

– Mamo… ja nie mam pracy. Od czterech miesięcy jestem na zasiłku. Nie pracuję z klientami z Barcelony, nie szykują tam dla mnie biura, nie mam projektów, nie było żadnej podwyżki. Kłamałam. Wstydziłam się.

Prawda wyszła na jaw

Usiadła obok. Przez chwilę nie mówiła nic. Potem tylko cicho wyszeptała:

– Kochanie, ja się nie gniewam. Tylko przykro mi, że byłaś z tym sama. Już dawno powinnaś powiedzieć mi prawdę. W końcu komu, jak nie własnej matce?

To był początek nowego etapu. Nadal nie znalazłam pracy, ale przestałam udawać. Powiedziałam prawdę bratu. I przyjaciółce. I sobie. Że jestem zmęczona, że mi źle, że czasem nie chce mi się wstać z łóżka. Ale próbuję. I nie jestem gorsza przez to, że teraz mam trudniej.

Zaczęłam pomagać w fundacji, dla której tłumaczę teksty z hiszpańskiego. To są małe rzeczy, ale dają mi poczucie sensu. A może właśnie na tym polega życie? Nie na wielkich tytułach, karierze, projektach, pochwałach szefa, benefitach, pieniądzach? Tylko na tym, żeby, pomimo wszystkiego, co złe, wstawać każdego dnia z łóżka i dalej próbować?

Nie wiem, kiedy znajdę swoją wymarzoną pracę w HR. Czy w ogóle ją znajdę, czy będę musiała poszukać innej drogi. Ale wiem jedno: nie chcę już żyć w kłamstwie. Nie chcę tworzyć fikcji, tylko dlatego, bo boję się, że w oczach innych ludzi nie będę idealna.

Życie to nie Instagram. Czasami pachnie sernikiem od mamy, a czasami starą kawą, zupką chińską i strachem. Ale nadal jest moje. I nadal jest warte, aby je przeżyć.

Dorota, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama