Reklama

Nie jestem jedną z tych kobiet, które od dziecka sprzedawały lemoniadę sąsiadom i zbierały monety do skarbonki z napisem „na firmę”. Jednak zawsze miałam to gdzieś z tyłu głowy – że kiedyś będę pracować na siebie. Nie wiedziałam jeszcze dokładnie, co chciałabym robić. Najpierw jednak był etat. Nudny, stabilny i… bezpieczny. Potem kursy, szkolenia, podcasty z motywującymi hasłami w tle. Aż wreszcie – wielkie klik. Pomysł, plan i działanie. Założyłam firmę. I wiecie co? Długo wydawało mi się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Dopiero kiedy zaczęło się walić, zrozumiałam, że do tej pory jedynie bawiłam się w biznes. A pieniądze? Te prawdziwe zaczęły się dopiero wtedy, gdy straciłam wszystko.

Byłam pewna siebie

Pierwszą sprzedaż pamiętam do dziś. Nie spałam całą noc. Pięć razy sprawdzałam, czy płatność przeszła, mimo że powiadomienie z banku wyskoczyło od razu.

To się naprawdę dzieje – szeptałam do siebie, patrząc w ekran laptopa. – Ktoś kupił mój produkt…

– Wiesz, że ja w ogóle nie rozumiem, co ty właściwie sprzedajesz? – zapytała mama.

– Konsultacje. Dla kobiet, które chcą otworzyć swój biznes. Plany, strategie, takie rzeczy.

– No dobrze, ale kto ci za to zapłaci?

– Klientki. Pierwsza już zapłaciła. Z USA, wyobrażasz sobie?

Mama uniosła brwi.

– Z zagranicy? Tobie?

Uśmiechnęłam się, pewna siebie jak nigdy wcześniej. To było moje pięć minut. Włożyłam miesiące pracy w stworzenie strony, materiałów, oferty. Kiedyś wydawało mi się, że trzeba mieć biuro, sekretarkę i kredyt w banku. Teraz wystarczył laptop i pomysł.

– Kochanie… tylko proszę cię, nie rzucaj od razu pracy w urzędzie – powiedziała, siadając naprzeciwko. – Co zrobisz, jak nikt więcej nie kupi?

Zacięłam się. Co zrobię? Nie wiedziałam.

– Już to zrobiłam – powiedziałam spokojnie.

Zamarła. A potem potrząsnęła głową.

– Boże, dziecko… obyś się nie przejechała.

Nie odpowiedziałam. Miałam przecież plan. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Bujałam w obłokach

Pierwsze tygodnie bajeczne. Wszystko wydawało się możliwe, ekscytujące, nowe. Uczyłam się wszystkiego na bieżąco – jak wystawiać faktury, jak prowadzić sesje, jak nie brzmieć jak amator.

– Masz chwilę? – zapytała Magda, moja przyjaciółka, dzwoniąc w niedzielne popołudnie. – Jak ty to zrobiłaś, że masz klientki?

– Serio? Wszystko wrzucałam na swój profil w mediach społecznościowych. Pokazywałam, jak pracuję, co wiem, co umiem. No i ludzie zaczęli się zgłaszać. Najpierw jedna, potem dwie… samo się rozkręciło.

– „Samo”? Ty chyba żartujesz. Codziennie o ósmej wrzucasz posty, rolki, robisz lajwy… Sama się do ciebie zapiszę, bo mam już dość pracy u mojego szefa-idioty.

– No to zapisuj się, zrobię ci zniżkę – zaśmiałam się.

– A pieniądze? Wychodzisz na zero?

Mam więcej niż na etacie.

– Serio?

– Serio. Jak tak dalej pójdzie, to za trzy miesiące zapiszę się na szkolenie w Barcelonie.

– To wspaniale – powiedziała. – Jeszcze dwa miesiące temu płakałaś, że się boisz, że nie dasz rady.

– No i dalej się boję. Tylko teraz… to inny strach. I przynajmniej mam poczucie, że żyję.

Nie powiedziałam jej jednego. Że codziennie, wieczorem, kiedy wyłączałam laptopa, dopadała mnie jedna, niewygodna myśl: a co, jeśli to wszystko zaraz się skończy? Intuicja już wtedy próbowała mnie ostrzec. Tylko ja nie chciałam jej słuchać.

Załamałam się

Pamiętam dzień, w którym coś się zmieniło. Budzik zadzwonił o 6:30, chociaż przecież nie miałam już pracy na etacie. Po prostu nie mogłam sobie pozwolić na przespanie dnia. Wstałam, przetarłam oczy i włączyłam laptopa. Czekały na mnie trzy nieprzyjemne wiadomości. Trzy klientki zrezygnowały. Jedna napisała, że „nie widzi efektów”. Druga, że „to jednak nie dla niej”. Trzecia nawet nie podała powodu. Spojrzałam na konto bankowe. Zostało trochę ponad 1400 zł.

Nie panikuj – mówiłam do siebie. – To normalne. Fluktuacje. Sezonowość. Kiedyś czytałam o tym na blogu ekspertek.

Kiedy dwie godziny później kolejna konsultacja się nie odbyła, bo klientka „zapomniała”, a ja siedziałam z umalowaną twarzą, w bluzce wyprasowanej tylko z przodu – coś we mnie pękło. Zadzwoniłam do Magdy.

– Ej, co się dzieje? – zapytała od razu, słysząc mój głos.

Wszystko się sypie. Mam tylko jedną klientkę na przyszły tydzień. A koszty się nie zmniejszają.

– Jak to?

– Nie wiem. Może się wypaliłam? Może to wszystko było tylko iluzją?

– No bez jaj. Masz markę, masz konto, masz społeczność. Coś się wymyśli. Zrób promocję, warsztat…

– Nie chcę nic robić. Chcę zniknąć. Najlepiej do jakiejś nory. Jak wąż zrzucić skórę i udawać, że nigdy mnie tu nie było.

– Przestań. Wszyscy mamy gorsze dni. Nie jesteś porażką, jasne?

Spojrzałam przez okno. Miałam ochotę się rozpłakać.

Wylądowałam na dnie

Przez kilka dni chodziłam jak w letargu. Laptop leżał zamknięty na stole, telefon ustawiony na „nie przeszkadzać”. Spałam do południa, a potem włączałam telewizję, by zagłuszyć ciszę. W końcu mama zapytała się mnie wprost.

Co się dzieje? – jej głos brzmiał bardziej stanowczo niż zwykle. – Nie masz spotkań, nie wrzucasz nic na ten swój internet.

– Mamo, wszystko dobrze – skłamałam. – Po prostu przerwa.

– Przerwa? Wiesz, jak brzmisz? Jak ja, gdy zwolnili mnie z pracy. Przyjedź na obiad, pogadamy.

Nie chciałam, ale pojechałam. Mama podała mi zupę i patrzyła, jak dłubię łyżką w talerzu.

– No mów – westchnęła. – Co się stało?

Nie mam klientów. Straciłam większość przychodów. Myślałam, że to wszystko będzie prostsze.

Mama sięgnęła do kredensu i wyciągnęła starą kopertę.

– Widzisz to? – położyła ją na stole. – Nasze oszczędności na czarną godzinę. Kiedy twój tata zbankrutował, zostało nam tylko tyle. Nie masz pojęcia, ile nocy przepłakałam. To właśnie wtedy nauczyliśmy się zarabiać.

Spojrzałam na nią zdziwiona.

– Jak to „nauczyliście się”?

– Przestaliśmy gonić za tym, co ładnie wygląda, a zaczęliśmy robić to, czego ludzie naprawdę potrzebują. Piekłam ciasta, tata jeździł po wsiach i sprzedawał. Bez reklamy, bez fanfar, ale uczciwie. I wiesz co? Przeżyliśmy.

Milczałam.

Porażka to nie koniec – mama położyła mi dłoń na ręce. – To instrukcja obsługi na przyszłość.

Po raz pierwszy od tygodni poczułam, że ktoś zrozumiał mój lęk. Że może da się z tej dziury wyjść – tylko w inny sposób niż dotąd.

Chciałam się wygadać

Po rozmowie z mamą wróciłam do mieszkania z głową pełną pytań. Laptop znów stał na stole. Jak wyrzut sumienia. Przez kilka dni chodziłam wokół niego, aż w końcu otworzyłam. Przejrzałam swoje posty, nagrania, oferty. Wszystko wyglądało tak, jakby prowadził je ktoś inny – pewna siebie dziewczyna, której nie brakowało odwagi. Wieczorem napisała Magda.

„Spotkajmy się. Serio, musisz z kimś pogadać” – przeczytałam.

Zgodziłam się. W kawiarni siedziała już z cappuccino, machając mi ręką.

– Co z tobą? – spytała. – Wyglądasz, jakbyś wróciła z wojny.

– Może i wróciłam. Z wojny ze swoimi złudzeniami – westchnęłam.

– Przesadzasz. Masz potencjał, tylko może źle go użyłaś.

– Może. Tylko nie wiem, w którą stronę iść. Konsultacje przestają działać, warsztaty się nie sprzedają, a ja nie chcę całe życie udawać kogoś, kim nie jestem.

Magda zamyśliła się.

– A gdybyś zaczęła robić coś zupełnie innego? Wiem, że kochasz pisać, opowiadać historie. Może to twoja droga?

– A rachunki? Kredyt? Życie? – roześmiałam się gorzko. – Bajkami nimi nie zapłacę.

– Na razie może nie, ale… – urwała, patrząc mi prosto w oczy. – To nie jest tak, że porażka cię definiuje. Ona cię tylko przesuwa z jednego toru na inny. Sama musisz znaleźć, na który.

Wróciłam do domu, powtarzając jej słowa. Niczego jeszcze nie wymyśliłam. Ale pierwszy raz od dawna czułam, że nie muszę mieć od razu gotowego rozwiązania. Że może warto chwilę pobłądzić, zanim zbuduję coś nowego. Laptop wciąż był otwarty. Wpatrywałam się w pusty ekran, a w głowie powoli zaczynał się kształtować inny pomysł.

Odbiłam się od dna

Minęły cztery miesiące. Nie, nie zostałam milionerką. Nie miałam spektakularnego powrotu ani wiralowego posta, który wszystko zmienił. Jednak zaczęłam od nowa – po cichu, bez presji.
Napisałam pierwszy tekst. Potem drugi. Nie publikowałam ich nigdzie. Po prostu pisałam. Dla siebie. O kobietach takich jak ja – pogubionych, ambitnych, zmęczonych. Pewnego wieczoru wysłałam jeden z tekstów Magdzie.

– Przeczytaj – napisałam. – Tylko szczerze.

Cisza trwała godzinę. W końcu zadzwoniła.

To było mocne. Prawdziwe. Takie… twoje.

– Serio?

– Serio. Wiesz, że ja nie lukruję. Wrzucisz to gdzieś?

– A po co?

– Bo ktoś inny też może się w tym odnaleźć. Może właśnie tego komuś trzeba.

Zamknęłam oczy i westchnęłam. Lęk dalej siedział mi na karku. Ale coś się zmieniło – już mu nie wierzyłam bezkrytycznie. Dwa dni później opublikowałam tekst na blogu. Bez wielkich zapowiedzi. Bez planu sprzedażowego. Po prostu – klik. A potem drugi. I trzeci. Komentarze zaczęły się pojawiać powoli.

„Dziękuję. To o mnie”;

„Czytałam, płacząc”;

„Masz dar”.

Wiedziałam, że to początek. Inny niż poprzedni – spokojniejszy, mniej szalony. Prawdziwszy. Klientki kupowały moje kursy. Bo byłam w tym autentyczna. Mama zadzwoniła wieczorem.

Widzę, że wróciłaś do życia – powiedziała.

– Wróciłam. Tylko… tym razem inną drogą.

– I bardzo dobrze – westchnęła. – Może mniej pieniędzy, ale więcej ciebie.

Uśmiechnęłam się. To była bezcenna lekcja.

Judyta, 47 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama