Reklama

To miał być nasz pierwszy poważny urlop razem. Łukasz zarezerwował apartament w małej miejscowości niedaleko Dubrownika, położony na wzgórzu z widokiem na Adriatyk. Byłam zachwycona – bielone ściany, niebieskie okiennice, winorośl wijąca się wokół tarasu. Tak właśnie wyobrażałam sobie raj.

Właścicielka apartamentu, Marija, od razu zrobiła na mnie dobre wrażenie – starsza od nas kobieta o pogodnej twarzy, z chrypką w głosie i mocnym uściskiem dłoni. Częstowała nas domową rakiją i figami z ogrodu. Powiedziała, że traktuje nas jak własne dzieci. I rzeczywiście – Łukasz najwyraźniej świetnie się z nią dogadywał. Zbyt dobrze, jak na mój gust. Pierwsze dni spędziliśmy na plażach i w knajpkach. Dużo się śmialiśmy, piliśmy lokalne wino, trzymaliśmy za ręce. A jednak... coś zgrzytało. Łukasz coraz częściej zostawał „jeszcze chwilę” na tarasie z Mariją, a ja czułam się, jakbym mu przeszkadzała w tych rozmowach.

Pamiętam, jak któregoś wieczoru powiedział:

– Marija zna tu wszystkich. Takie osoby to skarbnica historii, trzeba korzystać!

Uśmiechnęłam się, ale wewnętrznie zadrżałam. Dlaczego nie mówił w ten sposób o mnie?

Zaczęły się też drobne kłótnie. Ja chciałam jechać do Dubrownika, zobaczyć stare miasto, pałac Rektorów, przespacerować się murami. On z kolei – jak mówił – wolał „chillować”. Najlepiej na tarasie, z rakiją. Marija przynosiła mu coraz to nowe nalewki, a ja coraz częściej chodziłam sama.

Czułam się rozdarta – z jednej strony chciałam mu ufać, z drugiej... coś było nie tak. Miałam wrażenie, że rozmawia z nią o wiele chętniej niż ze mną. Kiedyś nawet powiedział jej więcej o swojej pracy niż mnie przez pół roku. Wmawiałam sobie, że przesadzam. Że może to po prostu ta chorwacka gościnność. Ale w głębi serca wiedziałam, że coś się zmienia. I nie był to dobry kierunek.

On udawał, że nic się nie stało, a ja nie miałam siły dociekać

Pierwszy raz usłyszałam ich śmiechy późnym wieczorem. Było już po północy. Leżałam w łóżku sama, przewracając się z boku na bok, kiedy przez uchylone drzwi balkonowe dotarł do mnie śmiech Mariji. Śmiech kobiety, która miała być babcią dla turystów, a nie... towarzyszką mojego faceta.

Wstałam i wyszłam na taras.

– O, kotku, nie śpisz jeszcze? – zagadnął mnie Łukasz, siedząc przy małym stoliku z kieliszkiem rakiji w dłoni. Marija właśnie nalewała mu kolejny.

– Nie mogłam zasnąć – powiedziałam. – Słychać was aż w sypialni.

– Ojej, przepraszam – Marija teatralnie przyłożyła dłoń do ust. – Po prostu... ten twój chłopak opowiada takie zabawne historie!

– Może na dzisiaj wystarczy już tej rakiji? – spojrzałam na Łukasza.

– Nie przesadzaj, kochanie – zaśmiał się. – Przecież nic się nie dzieje. Tylko gadamy. Gościnność, pamiętasz?

Nie miałam ochoty się kłócić. Weszłam z powrotem do środka i położyłam się, ale sen nie przyszedł tak łatwo. Nasłuchiwałam. Słyszałam jeszcze przez chwilę ich rozmowy, potem dźwięk odsuwanych krzeseł. Kiedy wrócił, udawałam, że śpię. Czułam, jak kładzie się obok, jak poprawia poduszkę. Pachniał winem i ziołami, ale coś w tym zapachu mnie drażniło. Zamknęłam oczy, a w głowie tłukła mi się jedna myśl: Czy ja naprawdę wariuję? Czy to tylko rakija? Rano nie powiedziałam ani słowa. On udawał, że nic się nie stało, a ja nie miałam siły dociekać. Ale coś zaczęło się we mnie dziać.

To zaczyna być chore

Zaczęło się od ulotek. Znalazłam je na stole w kuchni, obok owoców. Propozycje wycieczek – Korčula, Mostar, rejs po wyspach Elafickich. Wszystkie z adnotacją „godne polecenia”, a na jednej nawet notatka długopisem: „Lena, to ci się spodoba!”.

– Marija ci to zostawiła – powiedział Łukasz, kiedy zobaczył, że trzymam w dłoni jedną z nich. – Mówiła, że zna świetnego przewodnika. Możesz się wybrać, skoro lubisz takie rzeczy.

– A ty? Nie jedziesz? – zapytałam bez większych nadziei.

– Wolę tu zostać. Wiesz, mnie te tłumy i zwiedzanie... wolę posiedzieć. Popracuję trochę przy laptopie.

Popracuję. Jasne.

I tak minął kolejny dzień. Pojechałam. Autobus był pełen Niemców i Anglików, przewodnik gadał przez mikrofon o murach Dubrownika, ale ja miałam wrażenie, że jestem za szybą. Niby tam byłam, robiłam zdjęcia, piłam kawę w knajpce z widokiem na port, ale jednocześnie myślami błądziłam gdzieś na tarasie naszego apartamentu. Kiedy wróciłam, zastałam go z kieliszkiem w dłoni. Siedział sam, ale kieliszki były dwa. Marija właśnie schodziła po schodkach ogrodu, jakby wracała z toalety. Uśmiechnęła się, pomachała mi ręką. Jakby nic.

– I jak było? – zapytał beztrosko Łukasz.

– To zaczyna być chore – rzuciłam, zrzucając torbę z ramienia. – Jesteś tu ze mną, czy z nią?

Zamilkł na chwilę, zaskoczony moim tonem.

– Ej, ej, co ty sobie wyobrażasz? – podniósł głos. – Mówiłem, że to nic takiego. Siedzimy, gadamy. Nie ufasz mi? To już paranoja jakaś! Psujesz cały urlop.

– Ja psuję? Ja?! – nie wierzyłam. – Codziennie wracam i widzę cię na tym cholernym tarasie z kieliszkiem! Ona wysyła mnie na wycieczki, a ty zostajesz, bo „nie lubisz tłumów”? Przestań mnie robić w balona.

– Lena, proszę cię, ogarnij się. Nic się nie dzieje. Przysięgam. To tylko pogaduchy i stare historie.

Ale ja już mu nie wierzyłam. Złapałam ręcznik i poszłam pod prysznic. Woda była zimna, ale lepsza niż jego słowa.

W głowie miałam tylko jedno: jak łatwo człowiek daje się wypchnąć z własnego związku. Wystarczy uśmiech, trochę procentów i kobieta, która wie, jak się rozsiąść na tarasie mojego życia.

„Łatwa do zmanipulowania”, tak?

Wracałam wcześniej niż zwykle. Wycieczka do jaskiń została odwołana z powodu pogody. Przewodnik rozkładał ręce, a ja pomyślałam tylko: Dobrze. Bo coś kazało mi wracać. Intuicja, która do tej pory była zagłuszona przez głos rozsądku. Kiedy podeszłam do apartamentu, usłyszałam śmiechy. Ciche, ale pełne tej swobody, jaką mają tylko ludzie czujący się bezpiecznie – jakby świat był gdzieś obok. Drzwi balkonowe były uchylone. Zbliżyłam się po cichu, stąpając ostrożnie po kamieniach ścieżki.

– Ona znowu dała się wysłać – powiedziała Marija. Jej głos był miękki, z wyraźnym akcentem. – Taka łatwa do zmanipulowania.

– No coś ty – Łukasz się zaśmiał. – Po prostu lubi zwiedzać.

– A ty lubisz siedzieć ze mną – odpowiedziała cicho Marija.

Nie zaprzeczył.

Pchnęłam drzwi tarasowe z takim impetem, że oba kieliszki podskoczyły na stole.

– Co tu się dzieje?! – powiedziałam, starając się nie wrzeszczeć, choć cała się trzęsłam.

Łukasz zamarł. Marija również. Próbowała zachować fason, uśmiech jakby lekko przygasł, ale w oczach miała tę samą pewność, którą widziałam od początku.

– Lena, kochanie... – zaczął Łukasz, ale przerwałam mu ruchem ręki.

– Słyszałam was. Wszystko. „Łatwa do zmanipulowania”, tak? Co to znaczy?

– Och, Lena... To nie miało zabrzmieć tak, jak...

– A jak miało zabrzmieć?! – głos mi się załamał. – Nie jestem idiotką. Ty ją wysyłasz, żeby mieć czas z nim. A ty? – spojrzałam na Łukasza. – Co? Flirt, zabawa, a może coś więcej?

Zapanowała cisza.

Łukasz spuścił wzrok. Marija odwróciła się i zaczęła zbierać kieliszki, jakby to był najważniejszy problem świata.

– Trochę mnie poniosło – powiedział w końcu Łukasz, cicho. – Ale... to nic nie znaczyło.

Poczułam, jak coś się we mnie łamie. Jakby kawałek po kawałku odpadały cegły z muru, który zbudowaliśmy razem. A może tylko ja go budowałam.

– Dziękuję za szczerość – powiedziałam. – Nie musisz mnie już manipulować. Poradzę sobie.

Odwróciłam się i weszłam do środka. I nagle wszystko było jasne.

Po prostu życie mi się trochę posypało

Spakowałam się w piętnaście minut. Wrzucałam ubrania do torby bez składania, nie patrząc na nic. Łukasz nie próbował mnie zatrzymać. Siedział na tarasie, jakby dalej był jego sanktuarium, jakby chciał przeczekać to, co się stało. A może po prostu wiedział, że to koniec.

Zamknęłam za sobą drzwi i ruszyłam w dół, ku miastu. Szłam bez celu, z torbą przewieszoną przez ramię, w sandałach, które obcierały mnie od pierwszego dnia. Nagle całe to piękno – błękit nieba, biel ścian, krzewy rozmarynu – wydawało się obce, jakby wszystko grało przeciwko mnie. Na nabrzeżu roiło się od turystów. Patrzyłam na nich, jak robią sobie zdjęcia, śmieją się, całują. I czułam się kompletnie sama. Usiadłam w barze przy porcie. Był niemal pusty, tylko starszy barman przecierał szklanki, zerkając raz po raz na fale.

– Jedno martini, proszę – powiedziałam, nie rozglądając się.

Barman spojrzał na mnie z wyczuciem, które mają tylko ci, którzy widzieli już zbyt wiele rozbitych ludzi przy barze.

– Z lodem czy bez? – zapytał łagodnie.

– Z lodem. I ciszą – odpowiedziałam.

Przyniósł mi szklankę i odszedł bez słowa. Siedziałam tak kilka minut, sącząc napój, który palił mnie w gardle.

Po chwili usłyszałam głos:

– Wszystko w porządku?

To był on – barman. Stał oparty o ladę, z troską w oczach.

– Tak. Po prostu życie mi się trochę posypało – odpowiedziałam i niespodziewanie się uśmiechnęłam.

Nie wiem, czy bardziej do niego, czy do siebie.

Pierwszy raz od dawna czułam, że coś wraca. Może nie wiara, może nie nadzieja, ale chęć. Żeby się podnieść. Żeby przestać być tą „łatwą do zmanipulowania”.

Dla mnie to nie było „bez znaczenia”

Wróciłam pod apartament późnym popołudniem. Powietrze było ciężkie od słońca i kurzu, wszystko jakby zwolniło – nawet cykady. Łukasz siedział na schodkach, jakby wiedział, że przyjdę. A może po prostu nie wiedział, gdzie indziej miałby iść.

– Myślałem, że już nie wrócisz – powiedział cicho, jakby sam do siebie.

– Wracam tylko po rzeczy – odpowiedziałam.

Patrzył na mnie tak, jakby chciał powiedzieć wszystko naraz, ale nie miał słów. Może pierwszy raz w życiu.

– Lena... Wiem, że to wszystko... Że zawaliłem. Nie powinienem był... – urwał. – Ale to nie była zdrada, przysięgam. Po prostu się zagubiłem. To nic nie znaczyło.

– Zagubiłeś się? – powtórzyłam. – W czym? W jej komplementach, w tym, że ktoś cię słuchał, kiedy ja byłam za rogiem?

– To był moment. Tylko kilka rozmów. Trochę flirtu. Bez znaczenia. Serio, Lena.

– Ale dla mnie to nie było „bez znaczenia” – spojrzałam mu prosto w oczy. – Wiesz, co boli najbardziej? Że nawet teraz próbujesz to umniejszyć. Że traktujesz to jak coś małego, jak plamkę na koszuli. A to był fundament. Fundament, który pękł, bo ty go olałeś.

Zamilkł. W końcu powiedział:

– Więc co teraz? Odchodzisz?

– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Ale nie uciekam. Wychodzę z godnością. Nie będę się prosić o uwagę ani o szacunek.

– To naprawdę koniec?

– Dla mnie tak. A dla ciebie? – zapytałam, choć wiedziałam, że odpowiedź nie ma już znaczenia.

Nie odpowiedział. Wstałam, zabrałam torbę i zeszłam na ulicę. Nie oglądałam się za siebie. Nie musiałam. Wszystko, co miałam z Łukaszem, zostało tam – na tym cholernym tarasie.

Przede mną trudna droga

W samolocie było duszno. Słońce przez iluminator raziło mnie w oczy, ale nie chciałam go zasłaniać. Patrzyłam na chmurki, jakby mogły dać mi odpowiedzi. A może tylko chciałam widzieć coś miękkiego, spokojnego, czego nikt nie próbuje mi odebrać. Obok mnie siedziała para – młodzi, pewnie po ślubie. Całowali się co chwilę, trzymali za ręce, szeptali sobie coś do ucha. Byli tacy, jacy my kiedyś byliśmy. Przez moment poczułam ukłucie pustki w sercu. Wiedziałam, że to jeszcze nie koniec cierpienia. Że wrócę do Polski, do mieszkania, które dzieliliśmy. Że będą rzeczy do zabrania, decyzje do podjęcia, rozmowy do przejścia. Ale też wiedziałam jedno: coś się we mnie zmieniło.

Już nie jestem tą samą kobietą, która przyjechała do Chorwacji z nadzieją i walizką pełną letnich sukienek. Ta kobieta wierzyła, że wystarczy być wierną, lojalną, zakochaną. A ja już wiem, że to nie wystarcza. Że trzeba być też silną. Gotową odejść, kiedy ktoś z tobą igra. Nie wiem, co będzie dalej. Związek, miłość, zaufanie – to wszystko wydaje się teraz bardzo odległe. Ale jedno wiem na pewno: nie pozwolę się więcej rozpychać na własnym tarasie. Samolot zaczął zniżać lot. Przede mną było lądowanie. I nowe życie. Na razie samotne, ale moje.

Lena, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama