Reklama

Nie wiem, który dziś dzień. Wiem tylko, że jest ciemno, zimno i pada. Krople deszczu uderzają o kaptur mojego płaszcza, kiedy wychodzę z biura, po raz kolejny po godzinach. Klawiatura zdążyła wrosnąć mi w palce, a kubek po szóstej kawie trzymam jak relikwię. Nikt się nie żegna, nikt nie mówi „do jutra”, jakbyśmy wszyscy byli duchami, dryfującymi przez open space w rytmie deadline’ów i zoom calli. Winda jak zwykle zepsuta, więc schodzę pieszo, stukając obcasami o marmurowe schody — moje kroki to jedyny dźwięk, który towarzyszy mojemu wyjściu.

Idę chodnikiem, unikając kałuż, ale one i tak znajdują mnie pierwsze. Autobus jak zwykle się spóźnia, a ja patrzę w ciemność, odbijającą się w ekranie telefonu. Zero powiadomień. Zero wiadomości. Cisza. Czasem łapię się na tym, że tęsknię za czymkolwiek — nawet za irytującym „co u ciebie” od kogoś z podstawówki.

Mam trzydzieści pięć lat, pracuję w korporacji, żyję od poniedziałku do piątku, a weekendy przeciekają mi przez palce. Czasem myślę, że życie mi się skurczyło do tych paru metrów między komputerem a kuchenką mikrofalową. A potem znów nastaje poniedziałek. I znów to samo.

„Czy ja w ogóle jeszcze żyję?” – pytam siebie czasem w myślach. – „Czy tylko funkcjonuję?”.

Nikt mnie nie zauważa. W windzie nikt nie patrzy w oczy. W pracy jestem od tego, żeby wykonywać zadania. A po pracy? Nikt nie czeka. Nikt nie pyta, jak minął dzień. Nikt nie wie, że czasem wracam do pustego mieszkania i włączam telewizor tylko po to, żeby usłyszeć ludzki głos.

W moim kalendarzu nie ma nic oprócz spotkań. Nie mam planów. Nie mam bliskich, nawet kota. Ludzie mówią, że samotność to wybór. Może.. ale nie mój. Moja samotność po prostu się wydarzyła. Powoli. Po kawałku. Jakby mnie ktoś po trochu wymazywał.

Deszcz się nasila. W końcu nadjeżdża autobus. Wsiadam. Patrzę przez zaparowaną szybę i myślę, że może tak właśnie wyglądają dusze — jak twarze ludzi w autobusie, zamazane, niewyraźne, zmęczone. Chciałabym się obudzić. Poczuć coś, cokolwiek.

Czy to jakiś żart?

Wtedy też stałam na przystanku z ramionami schowanymi głęboko w kieszeniach płaszcza. Deszcz sączył się z nieba jednostajnie, jakby już nigdy nie miał przestać. Ulica była niemal pusta, tylko od czasu do czasu przejeżdżał samochód, zostawiając za sobą smugę światła i dźwięk rozchlapywanej wody. Czekałam już ponad dziesięć minut, marząc tylko o tym, żeby wreszcie wsiąść, usiąść i zniknąć za szybą.

Usłyszałam stukot obcasów i kątem oka zauważyłam, że zbliża się do mnie kobieta. Ubrana była elegancko, z klasą, jakby deszcz jej nie dotyczył. Miała jasny szal, który wydawał się absurdalnie czysty jak na taką pogodę. Usiadła na ławce obok, bez pośpiechu, bez rozglądania się. Sprawiała wrażenie, jakby dobrze znała to miejsce. Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu, obie zapatrzone w kierunku nadjeżdżających świateł.

— Taki dzień jak ten potrafi wyssać z człowieka duszę — powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do mnie.

Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. Nie oczekiwałam rozmowy, zwłaszcza nie takiej.

— Dzień jak co dzień — odpowiedziałam z nutą goryczy w głosie.

Uśmiechnęła się lekko, ale nie było w tym ani ironii, ani politowania.

— Pracujesz niedaleko? — zapytała.

— Tak — mruknęłam. — W biurowcu przy rondzie. Zostaję często po godzinach, chociaż i tak nie ma po co się spieszyć do domu.

— Nie masz rodziny? — dopytywała.

— Mam... znaczy miałam. — Przygryzłam wargę. — Teraz raczej jestem sama. Nie czekają na mnie kolacje ani światło w oknie.

Pokiwała głową, jakby rozumiała więcej, niż powiedziałam.

— Ja też tu kiedyś stałam — zaczęła. — Wtedy myślałam, że przystanek to wszystko, co mi zostało. Czekanie na coś, co się może w końcu wydarzy.

Nie odpowiedziałam. Czułam, że jeśli się odezwę, coś we mnie pęknie. A nie miałam już siły zbierać się z ziemi.

— Żyję — dodała po chwili. — Ale dopiero od niedawna. Wcześniej tylko funkcjonowałam. Wiesz, o czym mówię?

— Aż za dobrze — wyszeptałam.

Wyciągnęła z kieszeni małą karteczkę, złożoną na czworo, i podała mi ją z wyraźnym namysłem.

— W środę przyjdź na próbę chóru. Nie trzeba śpiewać, wystarczy być — oświadczyła.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Czy to jakiś żart? Próba chóru? Ja?

— Naprawdę? — wykrztusiłam.

— Naprawdę. — Uśmiechnęła się lekko. — Sala parafialna przy kościele na Kwiatowej. O dziewiętnastej.

Zanim zdążyłam zadać kolejne pytanie, nadjechał autobus. Wstała i skinęła głową.

Do zobaczenia — rzuciła z uśmiechem i weszła do środka.

Zostałam na przystanku z karteczką w ręku, jakby ktoś właśnie podał mi mapę do miejsca, którego przestałam szukać. Zastanawiałam się, czy pójdę. Nie miałam żadnych planów. Ale przecież i tak ich nigdy nie miałam.

Nie wiedziałam, czy wrócę

Karteczka w moim portfelu przeleżała cztery dni. Przekładałam ją między przegródkami jak coś, czego nie mogłam się pozbyć, ale i nie miałam odwagi dotknąć. Co wieczór, gdy wracałam z pracy, myślałam o niej. Czy ta kobieta naprawdę była poważna? Czy to nie był tylko przypadkowy gest, coś, co powiedziała z litości? Głos w mojej głowie powtarzał, że to nie dla mnie. Że nie umiem śpiewać. Że nie pasuję. Ale karteczka wciąż tam była.

We wtorek wieczorem, siedząc na kanapie w piżamie, wpatrywałam się w ekran telefonu. Wyszukałam adres kościoła na Kwiatowej. Sala parafialna. Niewielka, z białym ogrodzeniem. Nawet zobaczyłam zdjęcie wnętrza — plastikowe krzesła, stół z czajnikiem, tablica korkowa. Nic specjalnego. I może właśnie to mnie przekonało.

W środę ubrałam się bez przekonania. Włożyłam ciemny sweter, jeansy, płaszcz. Nie zakładałam, że zostanę tam długo. Właściwie szłam tylko po to, żeby udowodnić sobie, że nie ma sensu chodzić w takie miejsca. Że próbowałam, ale nie wyszło.

Gdy weszłam do środka, zatrzymałam się w progu. Sala była oblana ciepłym światłem. Pachniało herbatą i czymś słodkim. Kilka osób rozmawiało ze sobą przy stole, ktoś właśnie parzył wodę. Byli w różnym wieku — młodzi, starsi, ktoś z dzieckiem na ręku. Nie znałam nikogo. Poczułam się jak intruz.

Zamierzałam się wycofać, ale wtedy zobaczyłam ją. Stała przy krześle, rozmawiała z jakimś mężczyzną. Zauważyła mnie od razu. Podeszła z uśmiechem, zupełnie jakbyśmy znały się od lat.

— Cieszę się, że przyszłaś — powiedziała. — Bałam się, że to może za dużo. Ale dobrze, że jesteś.

— Nie wiem, co tu właściwie robię — przyznałam szczerze. — Nie śpiewam.

— I bardzo dobrze — odpowiedziała, jakby to była najlepsza możliwa odpowiedź. — Nie musisz śpiewać. Wystarczy być.

Zaproponowała mi herbatę i miejsce przy stole. Usiedliśmy razem. Poznałam Marię, która zawsze piecze ciasto, Artura, który przynosi gitarę, i pana Władka, który czasem śpiewa za głośno, ale nikt nie ma mu tego za złe. Każdy był jakiś. I nikt nie był oceniany.

Kiedy zaczęli próbę, usiadłam z boku. Nie brałam udziału — tylko słuchałam. Patrzyłam, jak się uśmiechają, jak patrzą na siebie, jak ktoś komuś poprawia tekst, a ktoś inny podaje kubek. Nikt się nie spieszył. Nikt nie sprawdzał telefonu. Byli tylko tam. Razem.

Na koniec Teresa podeszła do mnie jeszcze raz.

— Przyjdź za tydzień — zachęciła. — Albo za dwa. Albo kiedy będziesz mogła. Nie śpiewaj, jeśli nie chcesz. Po prostu bądź.

Przytaknęłam. Nie wiedziałam, czy wrócę, ale coś we mnie się poruszyło. Coś cicho szepnęło, że może to jednak miejsce, w którym nie muszę być kimś więcej niż sobą.

Coś się zmieniło

Wróciłam tam po tygodniu. Nie planowałam tego. Cały dzień w pracy był taki sam jak zwykle — za długi, bez sensu. Kiedy wyszłam z biura, skręciłam w stronę przystanku, ale nogi jakby same mnie poniosły w inną stronę. Poszłam. W tym samym swetrze, bez żadnego przygotowania.

Tym razem drzwi do sali były otwarte. Słyszałam śmiech i jakiś fałszywy akord z gitary. Weszłam niepewnie. Ktoś odwrócił się i pomachał mi ręką. Maria już stawiała drugi kubek na stole. Teresa podeszła bez słowa, tylko przytuliła mnie lekko, krótko, jakby zupełnie naturalnie. Nikt nie pytał, co u mnie. Nikt nie oczekiwał wyjaśnień. To było najdziwniejsze — i najprostsze.

Usiadłam z boku, jak ostatnio. Przez większość próby milczałam. Słuchałam. Patrzyłam, jak ludzie rozkładają teksty, jak Teresa pokazuje palcem nuty, jak ktoś się śmieje, gdy pomyli melodię. Nikt się nie denerwował. Nie było wyścigu. Nikt nie próbował być lepszy.

Po trzecim utworze Teresa poprosiła, by ktoś przeczytał tekst pieśni — cichy, prosty wiersz, bez nut. Nikt się nie zgłaszał. Spojrzała w moją stronę.

— Dorota, może ty? — zaproponowała.

Zamarłam. Już miałam zaprzeczyć, już miałam się cofnąć, ale wtedy Maria powiedziała:

Masz ładny głos. Taki spokojny.

I tekst był już w moich rękach. Przełknęłam ślinę. Kartka drżała. Wzięłam oddech.

— „Nie trzeba słów, gdy oczy mówią więcej” — zaczęłam cicho. Głos mi zadrżał, ale czytałam dalej: — „Nie trzeba gestów, gdy obecność staje się światłem”.

Kiedy skończyłam, zapadła cisza. Potem ktoś klasnął. Teresa tylko uśmiechnęła się lekko i powiedziała:

— Dziękuję. Pięknie.

Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc nic nie mówiłam, ale zostałam na herbatę. Usiadłam z nimi przy stole. Artur opowiadał coś śmiesznego o swoim psie, Maria wspominała o ciastkach, które jej nie wyszły, a pan Władek narzekał na pogodę. Śmiałam się z nimi. Śmiałam się naprawdę. Może trochę za głośno, może niepewnie, ale pierwszy raz od dawna poczułam, że jestem częścią czegoś.

Wieczorem, wracając do domu, szłam wolno. Nie spieszyłam się. Coś się zmieniło. Nie potrafiłam jeszcze tego nazwać. Ale już nie czułam się przezroczysta. Ktoś zauważył, że przyszłam. Ktoś chciał, żebym została. A ja chciałam wrócić.

Chodziło o ludzi

Minął rok, odkąd pierwszy raz usiadłam w tamtej sali. Wciąż pamiętam tamten wieczór, deszcz, przystanek, karteczkę. Teraz śpiewam. Nie najlepiej, ale nikt tu nie oczekuje doskonałości. Każdy głos ma swoje miejsce.

Znam wszystkich po imieniu. Maria zawsze przynosi ciasto — ostatnio było drożdżowe z kruszonką. Artur gra na gitarze i nie przestaje żartować, nawet gdy nikt nie rozumie pointy. Pan Władek potrafi zanucić każdy utwór z pamięci. A Teresa? Nadal powtarza: „Nie musisz śpiewać. Wystarczy być”.

Tylko że teraz już wiem — ja naprawdę jestem. I to wystarcza. Po próbie siadamy razem przy stole. Planowaliśmy niedawno mały występ, ktoś rzucił pomysł wyjazdu integracyjnego. Śmiałam się, że potrzebuję urlopu po samym planowaniu, ale w duchu cieszyłam się, że jestem zapraszana. Już nie czuję się obca.

Czasem nachodzi mnie myśl, jak blisko byłam, by w ogóle się tam nie pojawić. Jak łatwo można przejść obok czegoś, co może zmienić życie. Czasem wracam myślami do tamtego przystanku. Widzę siebie stojącą w deszczu, zziębniętą, zmęczoną, jakbym już dawno zrezygnowała z czegokolwiek więcej niż przetrwanie. Pamiętam, jak wyglądała Teresa. Pamiętam karteczkę i słowa, które wtedy uznałam za dziwne, może nawet przypadkowe. A przecież to właśnie one zaprowadziły mnie do miejsca, które odczarowało moją codzienność.

Nie chodziło o chór. Nie o śpiew. Chodziło o ludzi. O spojrzenie. O to, że ktoś zapamiętał moje imię. Że ktoś zapytał, czy przyjdę za tydzień. Że przestałam być nikim.

Długo myślałam, że potrzebuję celu. Ale tak naprawdę potrzebowałam obecności. Drugiego człowieka, który po prostu usiądzie obok i nie będzie wymagał nic więcej. Potrzebowałam siebie — tej, która potrafi się śmiać, której głos może zadrżeć, ale nie milknie. Nie wiedziałam, jak bardzo brakowało mi ludzi. I jak bardzo brakowało mi siebie.

Dorota, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama