Reklama

Od dwunastu jestem wdową. Oba moje skarby wyfrunęły z gniazda już dawno: córka do Hiszpanii, syn do Norwegii. Wyemigrowali „za chlebem”, jak to się kiedyś mówiło. I choć oboje co roku zapewniają, że „w przyszłym roku na pewno się uda przylecieć”, ja już nie robię sobie wielkich nadziei.

— Mamo, w przyszłym roku może uda się przylecieć — powiedziała mi kilka dni temu moja Ania przez telefon. Za nią, w tle, słyszałam dzieci krzyczące coś po hiszpańsku.

— Wiem, kochanie. Rozumiem — odparłam spokojnie, bo przecież co miałam powiedzieć.

Tak miało być i w te święta: samotny barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami wyciągnięte z zamrażarki. Mały biały obrus na stole, jedno nakrycie i rozmowa przez Skype’a. Już się przyzwyczaiłam. Tak trochę. Pamiętam, jak wyglądały święta, kiedy jeszcze był Zbyszek, mój mąż. Kiedy dzieci były małe, a cały dom pachniał grzybami i tym jego ulubionym kompotem z suszu, który tylko on umiał dobrze zrobić. Wtedy stół się uginał, a śmiech dzieciaków mieszał się z trzaskiem ognia w kominku. Teraz… trwała teraz cisza. Czasem aż za głośna.

„Może to i lepiej” — myślałam czasem. — „Mniej sprzątania, mniej gotowania. Cisza też jest jakaś… znajoma”.

Nie narzekam. Mam zdrowie, książki, krzyżówki i codzienny spacer do sklepu po świeże bułki. Ludzie mówią, że jestem pogodna, że mam „mądre spojrzenie”. A ja po prostu nauczyłam się nie rozczulać nad sobą. Choć... czasem, wieczorami, gdy wszystko ucichnie, pozwalam sobie na tęsknotę za rozmową, za czyjąś obecnością, za pytaniami o to, jak spałam. W te święta nie spodziewałam się niczego innego. A jednak – los miał dla mnie zupełnie nowy plan.

Zawsze byłam ostrożna

Wszystko zaczęło się dzień przed Wigilią, późnym popołudniem. Siedziałam właśnie przy stole, obierając buraki na barszcz, kiedy usłyszałam dziwne szuranie na korytarzu. Przez chwilę myślałam, że może dzieci sąsiadów bawią się na klatce, ale zaraz potem usłyszałam pukanie do drzwi: ostrożne, niemal nieśmiałe. Otworzyłam, jeszcze z fartuszkiem zawiązanym w pasie.

Przed progiem stał pan Jan z mieszkania na dole. Zawsze mijaliśmy się w milczeniu, czasem kiwał mi głową na dzień dobry, ale nigdy nie zamieniliśmy ze sobą więcej niż kilku słów. Teraz wyglądał, jakby dopiero wrócił z jakiejś dalekiej przeprawy. Buty całe mokre, kurtka przesiąknięta wodą, a twarz czerwona z zimna.

— Przepraszam… wiem, że to niezręczne, ale ta woda… już nawet nie wiem, gdzie dzwonić — powiedział cicho, patrząc gdzieś obok mnie.

Wychyliłam się i spojrzałam na schody. Woda sączyła się z sufitu, tworząc małą kałużę przed jego drzwiami. Zadrżałam na samą myśl o wilgoci, jaka musiała już panować u niego w mieszkaniu.

— Chodź pan — powiedziałam i odsunęłam się, robiąc mu miejsce. — Herbata się robi. I proszę zdjąć buty, będzie cieplej.

Zawahał się przez ułamek sekundy, ale wszedł. Zamknęłam drzwi i spojrzałam na niego raz jeszcze. Stał teraz nieco speszony, jak chłopiec wezwany do dyrektora. W kuchni zaparzyłam herbatę i postawiłam przed nim parującą szklankę. Siedział sztywno, nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękami.

— Dziękuję… Pani wybaczy, że tak… Ale zalało mi pół kuchni i łazienkę. Krany pozakręcałem, ale to chyba jakaś większa usterka. Mówiąc szczerze, trochę się pogubiłem — dodał z zakłopotanym uśmiechem.

Pokiwałam głową. Sama nie wiedziałabym, co zrobić w takiej sytuacji. Chciałam coś powiedzieć, może uspokajającego, ale zanim zdążyłam, przyszła myśl, która mnie zatrzymała. Zawsze byłam ostrożna. Nie wpuszczałam do mieszkania obcych, nie pchałam się w cudze sprawy. A jednak coś mnie pchnęło, żeby otworzyć drzwi. Może ten wzrok, zmęczony i trochę nieobecny, przypomniał mi mojego męża, kiedy chorował.

Zostanie pan na chwilę. Może do wieczora. Zadzwonimy do administracji. Zobaczymy, co się da zrobić — powiedziałam, zaskakując samą siebie.

— Nie chcę robić kłopotu…

— Nie robi pan — ucięłam. — Trzeba sobie jakoś radzić.

Zapadła cisza, w której usłyszałam dźwięk gotujących się buraków. Poszłam do kuchni, żeby zmniejszyć ogień, a kiedy wróciłam, pan Jan siedział już nieco swobodniej. W dłoniach trzymał szklankę, z której unosił się zapach malinowej herbaty. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta niezręczna wizyta zmieni coś więcej niż tylko moje plany na samotne święta.

Dzień mijał powoli

W Wigilię obudziłam się wcześniej niż zwykle. Na zewnątrz panowała mglista szarość, śnieg dopiero lekko pokrył chodniki. Pan Jan spał na rozkładanym fotelu w dużym pokoju, przykryty wełnianym kocem. Oddychał głęboko, spokojnie, jakby pierwszy raz od dawna mógł naprawdę odpocząć. Przez chwilę stałam w progu i patrzyłam na niego w ciszy, czując, że w tym obrazie jest coś dziwnie domowego.

Dzień mijał powoli. Krzątałam się po kuchni, gotowałam, doprawiałam, rozmrażałam pierogi. Nie planowałam uczty, ale pomyślałam, że nie wypada postawić na stole byle czego. Przyzwoicie, skromnie — tak miało być. Gdy zbliżała się pora kolacji, wyjęłam z szafki biały obrus. Jeden. Taki sam od lat. Położyłam go ostrożnie na stole i wygładziłam dłońmi jego zagniecenia. Z pudełka wyjęłam serwetkę: jedną, bo więcej nie miałam. Wszystko było pojedyncze. Jedna miska barszczu, kilka pierogów, kawałek karpia kupionego wcześniej na promocji. Zwykle wystarczało. Ale teraz, kiedy spojrzałam na dwa nakrycia, coś mnie ścisnęło w żołądku. Niby mała rzecz, a jednak.

Pan Jan przyszedł do kuchni tuż przed kolacją. Ubrany był schludnie, choć skromnie — wyprasowana koszula, marynarka, której rękawy były już trochę wytarte. Przyniósł ze sobą opłatek.

— Pani Elżbieto… Nie wiedziałem, czy wypada, ale pomyślałem… no, Wigilia. Nie powinno być bez opłatka — powiedział z lekkim zakłopotaniem.

— Dziękuję. To bardzo miłe – odparłam cicho, wyczuwając we własnym głosie pewną miękkość.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Przy stole nie było niezręczności — raczej coś, co przypominało ciszę między dwójką ludzi, którzy niczego nie muszą sobie udowadniać.

— Pani syn… Paweł? — spytał Jan po chwili. — Miał rude włosy i zawsze zaczytywał się w Lemie?

Spojrzałam na niego z zaskoczeniem. Przez moment nie byłam pewna, czy dobrze słyszałam.

— Boże… tak, dokładnie. Jak pan pamięta?

— Uczyłem go fizyki. Dawno temu, ale niektórych uczniów się nie zapomina.

Poczułam, jak serce mi zadrżało. W głowie przelatywały obrazy: Paweł, zaczytany w książkach, z tą swoją burzą rudych loków, wiecznie zamyślony. Byłam pewna, że nikt już go takiego nie pamięta. A tu nagle siedzi przede mną człowiek, który znał go z czasów, gdy jeszcze nie był dorosły, nie wyjechał, nie zniknął z mojego życia.

— Przy tym stole nagle poczułam, że nie jestem sama. Że ktoś pamięta mojego syna takiego, jakim był naprawdę — powiedziałam bardziej do siebie niż do niego.

Nie odpowiedział, ale w jego oczach zobaczyłam coś, co przypominało zrozumienie. Jedliśmy w ciszy, przerywanej jedynie cichym brzękiem sztućców i ciepłem wspomnień.

Pocałowaliśmy się w policzek

Po kolacji nie od razu wstaliśmy od stołu. Pan Jan dolał mi kompotu z suszu, sam wypił jeszcze herbatę. Rozmawialiśmy długo: spokojnie, bez pośpiechu, jakby świat na zewnątrz przestał się liczyć. Opowiadał mi o swojej żonie. Zmarła pięć lat temu. Nie mieli dzieci. Mówił cicho, z jakimś rodzajem spokoju, który przychodzi dopiero wtedy, gdy ból zdąży osiąść w człowieku i stać się bardziej przytłumiony.

— Ostatni raz dzieliłem się opłatkiem… chyba cztery lata temu — powiedział nagle, przerywając opowieść.

Podałam mu kawałek.

— To podzielmy się za te wszystkie lata, co minęły — odpowiedziałam.

Pocałowaliśmy się w policzek, tak niepewnie, jakbyśmy się uczyli tego od nowa. Potem śmialiśmy się, wspominając dziecięce jasełka, święta w szkolnych klasach, pierwsze bożonarodzeniowe kolacje po przeprowadzce do tego bloku. Z każdym kolejnym słowem, spojrzeniem, czułam, jak coś się otwiera. Nie znałam tego człowieka, a jednak opowiadałam mu o rzeczach, których nie mówiłam nikomu od lat. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy przy tym stole. Na koniec zgasiłam świece.

Wystarczyła nam obecność

Został jeszcze kilka dni. Powiedział, że nie chce wracać do chłodu i wilgoci, a ja nie potrafiłam odmówić. Rano razem robiliśmy zakupy, potem wspólnie gotowaliśmy. On kroił warzywa z dokładnością nauczyciela, ja tłumaczyłam, dlaczego do rosołu nie dodaje się liści laurowych. Wieczorami oglądaliśmy stare filmy. Czasem komentowaliśmy je, czasem milczeliśmy. Nie potrzebowaliśmy zbyt wielu słów. Wystarczyła nam obecność, ciepła herbata, dwie pary kapci pod stołem.

W Sylwestra usmażyliśmy placki ziemniaczane i wypiliśmy po kieliszku wina. O północy złożyliśmy sobie życzenia, nieśmiało, prawie szeptem. Wyszliśmy na balkon. Ktoś odpalał petardy. Ja drżałam z zimna, a Jan narzucił mi na ramiona swój szalik.

— Może nie potrzebujemy osobnych mieszkań do życia w samotności? — spytał nagle.

Popatrzyłam na niego z zaskoczeniem. Nie śmiałam pytać, czy mówi poważnie.

— A co powiedzą dzieci?

— Że ich matka nie chce już być sama. I to chyba dobrze — odpowiedział.

Długo tej nocy nie zasnęłam. Myśli krążyły mi po głowie, serce biło nierówno. Nie wiem, co przyniesie ten rok, ale pierwszy raz od dawna czekam na jutro.

Jesteśmy razem codziennie

Minęło kilka miesięcy. Wiosna przyszła powoli, nieśmiało. Teraz, gdy to piszę, Jan siedzi w dużym pokoju i rozwiązuje krzyżówkę. Czasem pyta mnie o hasło, czasem sam podpowiada. Mieszka piętro niżej, ale w praktyce… jesteśmy razem codziennie. Nie jesteśmy parą w tym sensie, który zna się powszechnie. Mamy swoje rytuały, swoje kąty, swoje przyzwyczajenia. Ale też mamy siebie. Jesteśmy dla siebie towarzyszami: w codzienności, w prostych sprawach, w ciszy.

Święta, które miały być samotne, zmieniły bieg mojego życia. Nie przez cud, nie przez wielkie wydarzenie, a przez jedno zaproszenie, przez kubek herbaty, przez spojrzenie człowieka, który potrzebował pomocy. I przez to, że odważyłam się pomóc. Czasem patrzę wieczorem przez okno. W kuchni świeci się ciepłe światło. Jan często zostawia je zapalone, kiedy wie, że jeszcze szyję coś na maszynie albo czytam do późna. Takie drobiazgi. A jednak to właśnie one budują bliskość.

Elżbieta, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama