„Wigilia z synową to była udręka. Ale gdy zobaczyłam, jak ta paniusia odstawiła się na pasterkę, spaliłam się ze wstydu”
„Zza drzwi słychać było szelest materiału, odgłosy kroków, otwierane szuflady. Syn krzątał się w przedpokoju, szukał szalika. Wszystko zdawało się toczyć zwyczajnie, aż do chwili, gdy usłyszałam stukot obcasów na panelach. Wtedy pierwszy raz od dawna zrobiło mi się głupio”.

- Redakcja
Zawsze wyobrażałam sobie, że kiedy mój syn się ożeni, wreszcie poczuję, że mam córkę. Kogoś, z kim mogę piec pierniki, dzielić się przepisami i usiąść przy kawie, dzieląc radości i troski codzienności. Chciałam, żeby święta były czasem wspólnej magii, kiedy zapachy w kuchni splatają się z serdecznymi rozmowami. Tymczasem jego wybranka, Justyna, od początku jawiła mi się jak ktoś wyjęty z innej bajki – elegancka, chłodna, zorganizowana.
W jej świecie nie było miejsca na moje stare obyczaje, a każde moje spojrzenie zdawało się spotykać z cichym osądem. To, co wydarzyło się w ubiegłą Wigilię, zmieniło coś we mnie. Gdy wracam myślami do tamtej nocy i do pasterki, uświadamiam sobie, że w jednym spojrzeniu można odkryć więcej prawdy niż w tysiącu słów.
Nie tak wyobrażałam sobie święta
– Mamo, w tym roku Wigilia będzie u nas, dobra? – zaproponował mój syn przez telefon, a ja przez chwilę nie mogłam w to uwierzyć.
Siedziałam akurat przy kuchennym stole, obierając orzechy do makowca. Gdy usłyszałam te słowa, orzech wypadł mi z dłoni i potoczył się po blacie.
– U was? To znaczy u Justyny? – dopytałam, siląc się na spokojny ton, choć w sercu pojawił się jakiś cień zawodu.
– No… u nas – poprawił się.
Nie chciałam robić scen. Nie jestem matką, która rzuca się na podłogę, bo pierogi nie były lepione w jej kuchni. Ale zabolało. Od kiedy mój syn ożenił się z Justyną, widywałam go coraz rzadziej. Wcześniej wpadał co kilka dni, dzwonił z drobiazgami. Teraz? Raz na tydzień, często z pośpiechem w głosie. Z początku sądziłam, że to nowożeńcy, że chcą mieć czas dla siebie. Ale z czasem zaczęłam dostrzegać, że Justyna odsuwa go ode mnie powoli, ale skutecznie.
Na Wigilię przyjechałam z naręczem siatek. Śledzie w śmietanie, pierogi z kapustą i grzybami, kutia, kompot z suszu – wszystko moje, domowe. Chciałam, żeby choć smaki były znajome. Wnosiłam to wszystko na czwarte piętro ich nowego bloku, dysząc ciężko, ale z poczuciem misji.
Justyna przywitała mnie przy progu z wyuczonym uśmiechem.
– Oj, nie trzeba było! – świergotała, zerkając na moje torby z niechęcią, jakby miały zagracić jej idealne mieszkanie.
Wiedziałam, że według niej to nie te siatki, a ja tutaj „nie pasuję” – do wnętrza w stylu skandynawskim, do białych ścian bez firanek, do kuchni bez obrusów.
Czułam się jak intruz
– Mamo, zrobiłaś pierogi? – zapytał mój syn, zaglądając do siatki. Ucieszył się, aż mu się oczy zaświeciły.
Poczułam ciepło w sercu. Może jednak nie wszystko stracone?
– No pewnie, z kapustą i grzybami. Takie, jak lubisz – odpowiedziałam z uśmiechem, starając się nie patrzeć na Justynę.
– Ale przecież mieliśmy zrobić wersję wegańską... – wtrąciła z delikatnym grymasem.
Spojrzałam na nią, unosząc lekko brwi.
– A co to niby jest, jak nie wegańska? Kapusta i grzyby. Bez mięsa, bez jajek. Mąka, woda, sól. Eko jak się patrzy! – powiedziałam, siląc się na serdeczność, choć serce już zabiło głośniej.
Justyna przewróciła oczami, jakby moje pierogi były zagrożeniem dla klimatu. Potem zaczęła z nerwowym pośpiechem układać sztućce i poprawiać serwetki, jakby chciała zapomnieć o tym nieprzyjemnym incydencie. W tle leciała jazzowa składanka. Nie kolędy, tylko coś, co brzmiało jak muzyka z windy w ekskluzywnym hotelu. Zawsze miałam w domu wzruszające dźwięki "Cichej nocy", a teraz słuchałam trąbki i bębnów, czując się jak intruz.
W końcu usiedliśmy do stołu.
– U nas w domu się nie dzieliło opłatkiem – oznajmiła Justyna, ledwo siadła. – Rodzice byli raczej nowocześni, a zresztą opłatek to dla mnie taki trochę przeżytek.
Poczułam nieprzyjemny ścisk w środku, ale nie zareagowałam. Spojrzałam na syna – spuścił wzrok. Nie wiedziałam, co bardziej mnie bolało – jej słowa, czy jego milczenie.
Wszystko było inaczej
Zupa była z torebki. Próbowałam to zignorować, ale smak był nie do pomylenia. Barszcz z kartonu, podany w nowoczesnych, płaskich talerzach, wyglądał jak woda z dodatkiem barwnika. Uszka leżały w środku jak wyrzut sumienia. Milczałam i jadłam łyżka po łyżce, chociaż miałam ochotę odwrócić się na pięcie i wrócić do siebie.
– A pierniczki? – zapytałam, próbując uratować sytuację.
– Upiekłam wegańskie, bez glutenu i cukru. Z dynią – odpowiedziała z dumą.
Spróbowałam jednego. Gryzłam i gryzłam, a on się nie kończył. Jakbym żuła tekturę. Zastanawiałam się, czy moje zęby dadzą radę.
– Pyszne – skłamałam i popiłam kompotem. Przynajmniej jego smak znałam.
Między daniami Justyna mówiła o „praktykowaniu uważności” i o tym, że prezentów w tym roku nie robią, bo „konsumpcjonizm zabija ducha świąt”. Spojrzałam na reklamówkę, w której miałam ciepłe swetry, ręcznie zapakowane w papier z gwiazdkami. Czułam się, jakbym popełniła jakieś faux-pas, bo chciałam dać coś od serca.
Po kolacji usiedliśmy w salonie. Atmosfera była dziwnie napięta, mimo że nikt już nic nie mówił. Na stoliku leżały niedojedzone pierniczki, a obok stały filiżanki z resztkami herbaty z hibiskusa, którą zaparzyła Justyna. Nie pachniało świętami, pachniało jak w SPA. Siedziałam na narożniku, opatulona swetrem, próbując nie czuć się obco w tym idealnie wystylizowanym mieszkaniu. Wszystko było tu z katalogu – szarości, beże, złote dodatki. Brakowało tylko... ciepła.
Chciałam pójść na pasterkę
W tle sączyły się jakieś relaksacyjne melodie, które miały pewnie uspokajać, ale mnie tylko drażniły. Ja chciałam dźwięków kolęd, dziecięcych głosików, rozmów z sercem. Chciałam gwaru, śmiechów, krzątania się po kuchni. Nie ciszy, nie tej pustej doskonałości. Ziewnęłam, patrząc przez okno. Za szybą migotały światełka na balkonach sąsiadów, śnieg delikatnie osiadał na parapecie. Zrobiło mi się smutno. Przełknęłam ślinę.
– Może pójdziemy na pasterkę? – rzuciłam niepewnie. – Chociaż na chwilę? Co roku chodzę.
Cisza, która zapadła, wydała mi się dłuższa, niż była w rzeczywistości. Syn się wyprostował, spojrzał na mnie.
– W sumie... czemu nie?
Poczułam maleńką ulgę. Jakby ktoś zapalił we mnie światełko nadziei. Spojrzałam na Justynę, zamarła na sekundę. Jej oczy przesunęły się po mnie chłodno, ale potem skinęła głową z wymuszoną lekkością.
– Jasne – powiedziała po chwili. – To się przebiorę.
Zniknęła za drzwiami sypialni. Siedziałam w fotelu, przygładzałam spódnicę, czując się jak przed podróżą w nieznane. Przecież to tylko pasterka, myślałam. Tradycja, wspólny moment. Może w kościele, wśród ludzi i śpiewów, znajdziemy jakąś nić porozumienia?
Zza drzwi słychać było szelest materiału, odgłosy kroków, otwierane szuflady. Syn krzątał się przy przedpokoju, szukał szalika. Wszystko zdawało się toczyć zwyczajnie, aż do chwili, gdy usłyszałam stukot obcasów na panelach. Wtedy pierwszy raz od dawna zrobiło mi się głupio. Jak uczennicy, która przyszła na galowe przedstawienie w za dużym swetrze.
Spaliłam się ze wstydu
Justyna zeszła po schodach powoli, stawiając każdy krok tak, jakby brała udział w pokazie mody. Obcasy jej błyszczały, odbijając światło choinki. Sukienka opinała jej sylwetkę, bordowa, połyskliwa, z dekoltem, który raczej pasował na imprezę sylwestrową, a nie do kościoła. Na szyi miała długi, ciężki naszyjnik, a kolczyki mieniły się złotem. Pachniała jak stoisko z luksusowymi perfumami – intensywnie, egzotycznie. I pięknie, choć z zupełnie innego świata.
Stałam w przedpokoju w moim klasycznym, wełnianym płaszczu. W botkach na płaskim obcasie, z torebką, która swoje już przeszła. Czułam, jak oblewa mnie rumieniec wstydu.
– Gotowa? – uśmiechnęła się do mnie, poprawiając włosy w lustrze.
– Ty tak na pasterkę? – wyrwało mi się.
– A co? – zapytała spokojnie, bez złości, ale też bez skruchy.
– No... myślałam, że... – zająknęłam się, nie kończąc zdania. Nie wiedziałam, co dalej powiedzieć. Że pasterka to nie gala? Że ludzie będą patrzeć? Że nie wypada?
– Przecież są święta, nie? – rzuciła z tym swoim chłodnym uśmieszkiem i minęła mnie, zostawiając za sobą smugę zapachu i... mojego zmieszania.
W kościele były tłumy. Światła choinki mieniły się nad ołtarzem, ludzie śpiewali „Bóg się rodzi”. Obok nas siedziała starsza pani z różańcem, dzieci w świątecznych swetrach, dziadkowie, młode pary. Wszyscy razem. I Justyna – jak z innej bajki. Siedziała prosto, nie spuszczała wzroku, nawet nie udawała, że czuje się nieswojo.
Czułam, jak obok niej się kurczę. Jakbym przy niej była wyblakła. Ktoś obejrzał się przez ramię, ktoś szepnął do drugiego. A potem spojrzenie jednej starszej kobiety – krótkie, ale pełne znaczenia. Z politowaniem i pytaniem w oczach: „To twoja synowa?”.
Poczułam, jak mnie pali. To był wstyd za to, jak wyglądała, ale też wstyd za siebie. Za to, że przez cały wieczór patrzyłam na nią krytycznie, jak na konkurencję. A przecież ona – choć inna – była żoną mojego syna. Może nie chciała mnie zranić. Może po prostu próbowała być sobą, a ja nie dawałam jej na to miejsca.
W końcu ją zaakceptowałam
Wracaliśmy w ciszy. Śnieg skrzypiał pod butami, latarnie świeciły, a powietrze miało w sobie coś rześkiego, czystego. Szłyśmy obok siebie, ja i Justyna, i choć milczałyśmy, ta cisza nie bolała już tak, jak wcześniej. Po powrocie do mieszkania zdjęła buty, westchnęła głęboko i poszła do kuchni. Nie teatralnie, normalnie. Zmęczona, trochę zmarznięta. Po chwili wróciła z talerzykiem.
– Może makowca? Zrobiony według twojego przepisu. Znalazłam kiedyś na lodówce. Wyszło?
Stanęła przede mną jak zwyczajna dziewczyna, bez tej sztucznej otoczki. Spojrzałam na ciasto, było idealne. Równy plaster, gruba warstwa maku, lekko błyszcząca polewa. Pachniało cytryną i wanilią. Moje smaki. Wzięłam kawałek i ugryzłam. Był wilgotny, słodki, ale nie za bardzo. Dokładnie taki, jaki robiła moja mama, i jaki ja przekazywałam dalej.
– Dobry – powiedziałam cicho, przełykając ślinę razem z emocjami.
– Cieszę się. Zależało mi, żeby ci smakował – odpowiedziała szczerze. Bez uśmiechu, bez pozowania.
I wtedy poczułam coś, czego nie umiałam nazwać. Może ulgę, może coś w rodzaju pojednania. Nie dlatego, że nagle wszystko było idealnie. Ale dlatego, że obie – na swój sposób – próbowałyśmy. I może właśnie to było najważniejsze.
– Dziękuję, Justynko – wyszeptałam.
Pierwszy raz od dawna naprawdę poczułam, że mam córkę. Tylko trochę inną, niż sobie wyobrażałam.
Danuta, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W prezencie od dzieci dostałam wyjazd do sanatorium. Wzbraniałam się, ale zimowy kulig od razu roztopił moje serce”
- „Z dobroci serca wyprawiłam Wigilię dla samotnych. Chciałam pomóc, a zostałam bez grosza przy duszy i o suchym chlebie”
- „Myślałam, że ferie świąteczne przyniosą mi spokój. Ale gdy córka wyznała, co znalazła w komputerze męża, wściekłam się”

