Reklama

Wielkanocne śniadania w naszej rodzinie zawsze miały swój niepowtarzalny klimat. Pachnący żurek, suto zastawiony stół i obowiązkowa rozmowa o polityce, która kończyła się zazwyczaj trzaskaniem drzwi. W tym roku miało być inaczej. Spokojniej. Teść, po raz pierwszy od lat, zaproponował spacer po obiedzie, twierdząc, że musi spalić makowiec i poprawić trawienie. Zgodziłam się bez wahania – każdy powód, by na chwilę wyrwać się z rodzinnego zgiełku, był dobry. Nie spodziewałam się jednak, że ten niewinny spacer przyniesie coś więcej niż poruszenie mięśni. I że po powrocie do domu będę inna niż przed wyjściem.

Makowiec i marszrutka:

– Spacer? – zdziwiłam się, patrząc na teścia, który z trudem wciągał brzuch po świątecznym obżarstwie.

– Dla zdrowia, Ewelinko. I dla spokoju ducha – dodał, wycierając usta serwetką i unosząc do góry kieliszek z nalewką. – No i żeby teściowa przestała suszyć mi głowę. Wiesz, jak jest…

Teściowa faktycznie już po raz trzeci przypominała mu, że powinien się ruszać, bo ciśnienie, bo cholesterol, bo znowu zasnął w połowie „Pasji” w telewizji. Pokiwałam głową i podniosłam się od stołu. Czułam wdzięczność – naprawdę potrzebowałam się przewietrzyć. Nie spodziewałam się jednak, że towarzyszem będzie akurat on.

Ubraliśmy kurtki i czapki. Było zimno jak na kwiecień. Śnieg co prawda nie leżał, ale powietrze miało w sobie coś lutowego. Milczeliśmy przez pierwsze minuty. On powoli, z rękami splecionymi za plecami, jakby szedł przez park w jakimś filmie. Ja próbowałam rozchodzić wyrzuty sumienia – w końcu zjadłam dwa kawałki makowca i pół mazurka.

– Nie tęsknisz czasem za czymś innym? – odezwał się w końcu. Zdziwiłam się. Spojrzałam na niego z boku, ale nie odważyłam się zapytać, co ma na myśli. Jeszcze.

– W sensie… za czym?

– Za sobą sprzed lat. Za czymś, co miało sens.

Zrobiło mi się ciepło. Albo od jego tonu, albo od tego, że dokładnie wiedziałam, o czym mówi.

Nie tego się spodziewałam:

Szliśmy dalej parkową aleją, a jego słowa krążyły mi po głowie jak pszczoły nad wiosennym krzakiem bzu. „Za czymś, co miało sens”. Brzmiało zbyt znajomo. Zbyt blisko. Zbyt niebezpiecznie.

– A pan... znaczy, ty... też tęsknisz? – zapytałam w końcu cicho, nie patrząc mu w oczy.

– Oczywiście – odpowiedział bez wahania. – Tylko że ja jestem stary i już nic mnie nie zaskoczy. Ty jesteś młoda. Jeszcze wszystko możesz zmienić.

To nie była rozmowa, jakiej się spodziewałam. W głowie miałam raczej standardowe narzekania: że jajka już mu się przejadły, że Halinka za głośno chrapie, że dzieciaki znowu coś rozbiły. Nie spodziewałam się metafizycznych rozterek. I jeszcze w moim kierunku.

– Ale chyba nie wszystko trzeba zmieniać... – bąknęłam, próbując dodać tej scenie trochę rozsądku. – Niektóre rzeczy się przecież układają, same z siebie.

Zatrzymał się. Podniósł na mnie wzrok. Spojrzenie miał intensywne, ale spokojne.

– Układają się. Albo się zostawia, żeby wyglądały na ułożone.

Przełknęłam ślinę. Odruchowo poprawiłam rękaw kurtki.

– Wiem, że nie powinniśmy o tym rozmawiać. Ale czasem człowiek się musi wygadać komuś, kto go nie oceni. Ty jesteś... inna niż reszta.

Poczułam, jak drży mi dłoń. Nie ze strachu. Raczej z dezorientacji. Bo przecież to tylko spacer. Tylko rozmowa. A nagle miałam wrażenie, że skręcamy w jakąś uliczkę, z której nie będzie łatwo zawrócić.

Słowa, których nie cofniesz:

– Ewelina – powiedział nagle, łamiąc ciszę, która wisiała między nami jak pajęczyna. – Mogę ci coś powiedzieć? Tylko obiecaj, że nie uciekniesz.

Zatrzymałam się. Pół żartem, pół serio uniosłam brwi.

– Mam nadzieję, że to nie będzie wyznanie w stylu kryminalnym – zażartowałam nerwowo, ale śmiech ugrzązł mi w gardle, kiedy zobaczyłam jego poważną twarz.

– Gorzej – odpowiedział cicho. – Powiem coś, czego nie powinienem.

Otworzyłam usta, ale nic z nich nie wyszło. Serce przyspieszyło. Wiedziałam już, co nadchodzi. A przynajmniej przeczuwałam.

– Zawsze myślałem, że jesteś zbyt dobra dla mojego syna – te słowa uderzyły mnie jak otwarta dłoń. – I nigdy ci tego nie powiedziałem, bo wiedziałem, że to... nie moje miejsce.

– To prawda – odpowiedziałam po chwili, zaskoczona, że potrafię być aż tak szczera. – Ale chyba nikt nie jest na swoim miejscu.

Uśmiechnął się smutno.

– Gdybyś była tylko moją synową, pewnie bym tego nie mówił. Ale czasem człowiek czuje, że ktoś rozumie więcej, niż powinien. Że widzi więcej.

– A czasem człowiek mówi za dużo, bo ktoś w końcu go słucha – szepnęłam.

Staliśmy tak – dwoje ludzi, których dzieliło wszystko i jednocześnie łączyło coś trudnego do nazwania. Wiał zimny wiatr, a ja nie miałam pewności, czy marznę z temperatury, czy z emocji.

I wtedy powiedział to, czego nie dało się już cofnąć:

– Gdyby moje życie wyglądało inaczej... wybrałbym ciebie.

Jego ręka na moim ramieniu:

Nie odpowiedziałam. Chyba nawet nie oddychałam przez dłuższą chwilę. Jego słowa wisiały w powietrzu, ciężkie jak wilgotna mgła. Patrzyłam przed siebie, na pustą alejkę, na gołe gałęzie drzew, jakbym tam mogła znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie. Jakby tam było wyjście awaryjne. Poczułam jego dłoń na swoim ramieniu. Ciepłą, szorstką, zaskakująco delikatną.

– Nie bój się. Niczego od ciebie nie chcę – powiedział cicho. – Tylko... czasem trzeba coś powiedzieć, żeby nie zwariować.

Odwróciłam się powoli. Patrzył na mnie z takim smutkiem, że aż mnie ścisnęło w gardle. Może nie był to żaden podryw. Może nie był to flirt. Może to był tylko człowiek, który zbyt długo milczał.

– Powiedziałeś, że byś mnie wybrał – odezwałam się w końcu, starając się mówić spokojnie. – Ale to przecież tylko słowa. Prawda?

Skinął głową.

– Tylko słowa. Ale czasem słowa robią większy bałagan niż czyny.

I właśnie wtedy, właśnie w tym jednym ułamku sekundy, poczułam, jak coś się we mnie przełamuje. Nie było to uczucie zakochania. Nie było to pożądanie. To było... współczucie. Dla niego. Dla mnie. Dla całej tej naszej pokręconej rodziny. Położyłam dłoń na jego ręce i przez chwilę nic nie mówiliśmy. Tylko tak staliśmy – dwoje ludzi, których połączyło coś dziwnego, może nie do końca przyzwoitego, ale cholernie ludzkiego. A potem usłyszeliśmy kroki. Ktoś nadchodził alejką.

W krzakach, w cieniu i w sekrecie

Odruchowo cofnęliśmy się kilka kroków. On pierwszy puścił moją rękę, a ja zrobiłam półobrót, jakbym chciała się przyjrzeć drewnianej ławce, której nawet wcześniej nie zauważyłam. Kroki były szybkie, stanowcze – ktoś ewidentnie nas mijał, nie zwracając uwagi na naszą obecność. Młody chłopak z psem. Minął nas bez słowa. Wypuściłam powietrze z ulgą, nawet nie zauważając, że do tej pory wstrzymywałam oddech.

– Może usiądziemy? – zapytał cicho, wskazując ławkę, której chwilę temu nie znałam. Skinęłam głową.

Usiedliśmy. Ale już nic nie było takie jak wcześniej. Żadne z nas nie zaczęło rozmowy. Każde chyba układało sobie w głowie, co się właściwie wydarzyło.

– Ewelina... – odezwał się po dłuższej chwili. – Obiecaj, że nikomu nie powiesz o tej rozmowie.

– Nie powiem – odpowiedziałam niemal automatycznie. – I... ty też nie mów. Nikomu.

Skinął głową.

Tylko między nami – powtórzył.

Siedzieliśmy jeszcze chwilę, jakbyśmy próbowali wrócić do tej chwili sprzed wszystkiego. Ale to nie było już możliwe. Słowa zostały wypowiedziane. Dotyk się wydarzył. I nawet jeśli nie przekroczyliśmy żadnej fizycznej granicy – coś się stało. W końcu wstałam.

– Musimy wracać – powiedziałam. – Teściowa pomyśli, że zgubiliśmy się w lesie.

– Albo że polegliśmy w bitwie z makowcem – zażartował słabo, ale nie było w tym śmiechu.

Szliśmy z powrotem wolniej, niż przyszliśmy. Każde z nas ze swoim cieniem. A między nami coś jeszcze. Coś, co już nigdy nie zniknie.

Nie powiem nikomu

Wróciliśmy dokładnie w momencie, gdy teściowa zaczynała trzecią rundę opowieści o tym, jak kiedyś na święta zapomniała ugotować ziemniaki. Wszyscy siedzieli przy stole, popijając herbatę i czekając na kolejny kawałek makowca. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby ten spacer był zwyczajnym elementem świątecznej tradycji, a nie subtelnym trzęsieniem ziemi. Teść usiadł na swoim miejscu, poprawił okulary i z niezmienionym wyrazem twarzy zapytał:

– A czy ktoś zostawił dla mnie ostatni kawałek? Bo ja, proszę państwa, zasłużyłem. Spacer był długi i pełen przemyśleń.

Zaśmiali się wszyscy. I ja też się uśmiechnęłam. Ale tylko na zewnątrz. Usiadłam obok męża. Pocałował mnie w skroń i podał mi filiżankę z herbatą, jak zawsze. Te same gesty, ten sam ciepły dotyk. Ale wewnątrz mnie już było inaczej. Nie dlatego, że coś zdradziłam. Nie. Bo nie zdradziłam nikogo. A przynajmniej nie fizycznie. Ale był we mnie ktoś, kto już wie, że nie wszystko w życiu jest takie, jak się wydaje. Że czasem wystarczy jeden spacer, by spojrzeć inaczej. Na siebie. Na innych. Na życie.

Spojrzałam ukradkiem na teścia. Jadł makowiec, oblizując palce, jakby świat nie miał żadnych tajemnic. Tylko ja wiedziałam, że to nieprawda. Że ten dzień już zawsze będzie miał w sobie coś więcej niż lukier i mak. Pod stołem dotknęłam jego łokcia. Na sekundę. Tylko po to, żeby wiedział.

Tylko między nami – szepnęłam w myślach.

I tylko tam to zostało.

Natalia, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama