Reklama

Wielkanoc to u nas święto nie tylko duchowe, ale i kulinarne. Co roku szykuję stół, jakby miało przyjść pół parafii, choć najczęściej pojawia się najbliższa rodzina i kilka starych znajomych. W tym roku chciałam zaskoczyć czymś wyjątkowym – i wtedy przypomniałam sobie o przepisie babci Stasi. Jej sernik z kruszonką i lekką nutą pomarańczy był legendą w naszej rodzinie. Zrobiłam go z pietyzmem, według starego zeszytu z pożółkłymi kartkami. Wyszedł idealnie. Goście mlaskali z zachwytu. Wszyscy... poza jedną osobą.

Zaczęło się od telefonu

W Wielką Środę, kiedy już miałam wszystko rozpisane – barszcz do ugotowania, żurek na zakwasie, jajka do faszerowania – zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się imię, którego nie widziałam od lat: Anka. Kiedyś byłyśmy blisko. Bliżej niż z siostrą. Potem się posypało. Ostatni raz rozmawiałyśmy na weselu Eweliny, mojej kuzynki, pięć lat temu. Po tym wydarzeniu przestałyśmy się odzywać. Nie wiem nawet, kto kogo bardziej zawiódł. A teraz – proszę bardzo – Anka.

– Hej, słyszałam, że robisz święta u siebie – powiedziała od razu, bez wstępów. – A ja mam doła i nie chcę siedzieć sama. Mogę wpaść?

Zawahałam się. Z jednej strony czułam ukłucie radości. Z drugiej – coś mnie ścisnęło w żołądku.

– No jasne – powiedziałam w końcu. – Przyjeżdżaj.

Nie chciałam być małostkowa. Święta to czas pojednania, prawda? Przecież się nie pokłócimy o jakieś zaszłości. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Wieczorem wyjęłam zeszyt babci Stasi. „Sernik – tylko ten. Innych nie rób!” – napisała przy przepisie. Czułam jej obecność, kiedy mieszałam masę twarogową, ucierałam masło z cukrem i dodawałam skórkę z pomarańczy. Pachniało dzieciństwem. Pachniało spokojem. W tamtej chwili nie mogłam wiedzieć, że sernik – zamiast połączyć – jeszcze mocniej wszystko rozwarstwi. I że ktoś przy tym stole będzie trawić wspomnienia, a nie smak.

Wszyscy jedzą, a ona się krzywi

Wielkanocne śniadanie rozlało się leniwie na cały dzień. Stół uginał się pod półmiskami – jajka w majonezie, pasztet z żurawiną, sałatka jarzynowa, kiełbasy wszelakie. A na środku, na podwyższeniu z lnianej serwetki – mój sernik. Zrumieniony, z lekko popękaną kruszonką, pachnący tak, że nawet najmłodszy brat Krzyś, który zwykle wolał batoniki, sięgnął po kawałek z błyszczącymi oczami.

– Ciociu, to jest jak ciasto z nieba – powiedział z pełnymi ustami.

Siedziałam naprzeciw Anki. Dostała największy kawałek. Podziękowała uśmiechem – sztucznym, jak z reklamy pasty do zębów. Wzięła widelec, oderwała maleńki kęs i… zawiesiła się. Przeżuła powoli. Zmarszczyła czoło. Drugi kawałek już nie przeszedł jej przez gardło.

– Coś nie tak? – spytałam, starając się, by brzmiało to jak troska, a nie oskarżenie.

– Nie, nie… – zaczęła, ale zawahała się. – Po prostu... nie wiem, chyba coś mi się stało ze smakiem. Może ten antybiotyk... – rzuciła z przepraszającym tonem, odkładając widelec.

Spojrzenia przy stole na moment się zatrzymały. Nawet ciotka Halina przestała mlaskać. Ale nikt nic nie powiedział. Zrobiło się cicho, aż Krzyś znowu się odezwał:

– To mogę zjeść resztę Anki?

Wszyscy się zaśmiali. Wszyscy poza nią. Patrzyła na mnie tak, jakby ten kawałek sernika był dla niej ciosem. Nie chodziło o smak, czułam to w kościach.

Spojrzenie znad sernika

Od tamtej chwili Anka niemal nie jadła. Gmerała widelcem w sałatce, siorbała herbatę, jakby na siłę. Rozmawiała tylko wtedy, kiedy ktoś ją wprost zapytał. Nie była złośliwa ani opryskliwa, ale cała jej postawa mówiła jedno: nie czuję się tu dobrze. A może nawet: nie chcę tu być. Zerkałam na nią co jakiś czas. Wzrok wbity w talerz, potem w okno, w końcu w sufit. Omijała moje spojrzenie. Jakby bała się, że wyczytam z jej twarzy coś, czego nie chciała ujawnić. A ja nie wiedziałam, czy drążyć temat, czy udawać, że nic nie widzę.

Po obiedzie reszta towarzystwa rozsiadła się z kawą w salonie. W radiu leciały świąteczne piosenki, ciocia Halina zaczęła wspominać babcię Stasię i jej sernik „z duszą”. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że mój smakował identycznie. Każdy – prócz Anki. Wyszłam do kuchni po filiżanki. Anka poszła za mną. Zatrzymała się w progu, oparła o framugę.

– Zawsze byłaś taka idealna, co? – rzuciła cicho, ledwo słyszalnie.

– Co ty wygadujesz? – odpowiedziałam, odwracając się z filiżanką w dłoni.

– Nawet sernik potrafisz upiec tak, że ludzie mają łzy w oczach – parsknęła.

– To chyba dobrze?

– Dla ciebie tak. A mnie to tylko przypomina, co straciłam.

Poczułam, jakby ktoś uchylił ciężkie drzwi. Przez szparę zajrzało coś, czego wcale nie chciałam oglądać. Ale one już się nie zamknęły.

Gość z przeszłości

Nie zapytałam, co dokładnie miała na myśli. Nie musiałam. Przeszłość podpełzła między nas jak dym z niedogaszonej świecy. W kuchni pachniało jeszcze sernikiem i cynamonem, a ja nagle poczułam, jakby to był zapach zdrady. To było pięć lat temu. Anka przyjechała wtedy na wesele Eweliny sama. Niby tylko przelotnie, ale wystarczyło kilka godzin, kilka drinków i… Rafał. Mój Rafał. Wysoki, ciemnowłosy, z tą swoją nonszalancką pewnością siebie. Wtedy jeszcze mój mąż.

Widziałam ich. Nie całowali się. Nic takiego. Ale spojrzenia, uśmiechy, gesty. Ciało kobiety wie, kiedy coś się zmienia. I ja to wtedy poczułam. Długo zaprzeczałam, bo łatwiej udawać, że wszystko jest w porządku, niż przyznać, że siostra z wyboru patrzyła na twojego męża tak, jak ty patrzyłaś dziesięć lat wcześniej. Po weselu więcej się nie odezwałyśmy. Rafał tłumaczył, że to nic, że wyolbrzymiam. A potem, kilka miesięcy później, spakował walizki i wyjechał „na czas nieokreślony”.

Teraz Anka stała w mojej kuchni i patrzyła na mnie z mieszaniną żalu i czegoś, co mogłoby być skruchą. Albo pretensją.

– Przepraszam – powiedziała nagle. – Ale nie za to, co myślisz. Bo to nie ja odeszłam z twojego życia. To ty mnie wypchnęłaś.

Chciałam zapytać: a co miałam zrobić? Ale nie powiedziałam nic. Tylko nalałam jej herbaty. Gorzkiej.

Jak się kłamie w święta

Wróciłyśmy do salonu jakby nic się nie stało. Ja z tacą, ona z tą samą miną bez wyrazu. Goście dalej rozmawiali, dzieci już zbudowały fort z poduszek, a sernik powoli znikał z półmisków. Nawet ciotka Halina sięgnęła po trzeci kawałek, mamrocząc, że to grzech, ale święta są od tego, żeby grzeszyć. Anka usiadła z boku, między wujkiem a kuzynem, i zaczęła opowiadać o nowej pracy. Że zmieniła branżę, że wyjeżdża czasem służbowo do Wrocławia. Że może wreszcie zamieszka sama, nie kątem u koleżanki. Wszyscy jej słuchali. Kiwałam głową razem z nimi. Ale każde słowo, które wypowiadała, brzmiało jak wersja, którą przygotowała wcześniej – ładna, wypolerowana, bez drzazg.

Patrzyłam, jak się uśmiecha, jak rzuca anegdoty, jak udaje, że wszystko gra. I zrozumiałam. Tak się właśnie kłamie w święta. Kłamie się gestem, spojrzeniem, ciasnym uśmiechem. Udaje się, że sernik jest za słodki, a nie że dusisz się wspomnieniem. Mówisz, że życie toczy się dalej, choć w środku jesteś zawieszona między „wtedy” a „teraz”. Po południu, kiedy wszyscy szykowali się do wyjścia, Anka podeszła do mnie jeszcze raz.

– Wiesz, nie chodzi o sernik. Chodzi o to, że jak go zrobiłaś, to przypomniałam sobie, jak piekłyśmy razem w kuchni babci. I że ja już takich chwil nie mam. Z nikim. A ty chyba wciąż je masz.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Więc tylko ją przytuliłam. Pachniała jak kiedyś. Tylko trochę bardziej smutkiem.

Smak, którego nikt nie zapomni

Anka wyszła jako ostatnia. Uścisk był krótki, ale mocny. Nie mówiłyśmy już nic. Nie trzeba było. Kiedy zamknęłam za nią drzwi, poczułam coś, co przypominało ulgę, ale podszyte było niepokojem. Jakby ta rozmowa otworzyła coś, czego nie da się tak łatwo znowu zamknąć. Posprzątałam stół. Okruchy kruszonki, ślady herbaty na obrusie, kawałek żurku rozlany przy talerzu cioci Haliny. Ale sernik zniknął w całości. Wszyscy zjedli. Nawet Anka – choć nie przy stole. Znalazłam jej talerzyk później w kuchni. Prawie pusty. Zostawiła tylko cienką warstwę spodu, jakby nie chciała zabrać wszystkiego. Jakby bała się, że coś ukradnie.

Usiadłam na kanapie, zdjęłam kapcie i wreszcie odpoczęłam. Nie fizycznie – emocjonalnie. Ten dzień był jak ciasto z dwóch warstw: słodycz wspomnień i gorycz przemilczeń. A jednak coś się zmieniło. Może nie od razu. Ale czuję, że ta historia znowu się zaczęła. Może w innej wersji. Może nie już jako siostry z wyboru, ale jako dwie dorosłe kobiety, które przeszły przez swoje piekła i nadal potrafią usiąść razem przy stole.

Za rok znowu zrobię sernik babci Stasi. Nie wiem, kto przyjdzie. Nie wiem, czy Anka znowu się pojawi. Ale jedno wiem na pewno – ten sernik już na zawsze będzie smakował trochę inaczej. Jak pojednanie. Jak pamięć. Jak coś, czego nie da się kupić ani zapomnieć. Bo czasem największa furora to nie ta, którą widzą inni. Ale ta, która zmienia coś w środku.

Karina, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama